Autobus, samochód i klucz do kół. Tak popełniono świąteczny mord
W wigilijną noc roku 1976 na drodze pomiędzy Zrębinem a Połańcem rozegrała się krwawa tragedia, w której życie straciły trzy osoby i nienarodzone jeszcze dziecko. Sadystyczny akt, niepodyktowany możliwym do zrozumienia motywem, przeszedł do annałów polskiej kryminalistyki jako sprawa połaniecka.
Sprawa połaniecka stała się jedną z najgłośniejszych i najlepiej opisanych zbrodni czasów Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Od początku budziła wielką sensację, nie tylko przez swój makabryczny charakter i czas, w którym się rozegrała. Świadkami mordu było 30 osób stłoczonych w stojącym na poboczu autobusie. Nikt jednak nie miał odwagi zeznawać. Jak zrodziła się ta zmowa milczenia? Jakie demony ludzkiej duszy zostały uwolnione w tę świąteczną noc?
W czasie pasterki 1976 roku kościół we wsi Połaniec wypełniali wierni. W pewnym momencie osiemnastoletnia Krystyna Łukasik, w tym czasie już w zaawansowanej ciąży, jej o siedem lat starszy mąż Stanisław i 12-letni brat dziewczyny Mietek zostali wywabieni z nabożeństwa. Ktoś szepnął dziewczynie do ucha, że w ich domu rozpoczęła się pijacka awantura. Troje młodych ludzi wyszło w noc, w zadymkę śnieżną, oby szybciej do domu.
Chwilę później dwa autobusy San H100 i Fiat 125p cicho potoczyły się drogą w ślad za nimi. Gdy auta dogoniły pieszych, kierowca osobówki z premedytacją potrącił dwunastolatka. Gdy Krystyna z mężem rzucili się dziecku na pomoc, z mroku nocy wyłonił się Jan Sojda ze swoim szwagrem. Jeden z nich miał w ręku klucz do kół, drugi metalowy pręt. Zatłukli młodych ludzi bez cienia litości. Wszystkiemu przyglądali się pijani mieszkańcy wsi Zarębina. Później autobus przejechał jeszcze kilkukrotnie po ciałach. Chciano upozorować wypadek samochodowy.
Ludziom zebranym w jednym z autobusów Jan Sojda, prawie przemocą, a także z pomocą sowitych łapówek, nakazał przysięgać na święte obrazy, różaniec i na własną krew odbitą na kartce, że nigdy nie zdradzą tajemnicy mordu, którego byli świadkami. Tak zawiązała się zrębińska omerta — zmowa milczenia, której złamanie to wyrok śmierci.
Jan Sojda był najbogatszym gospodarzem w Zarębinie, jako jedyny posiadał ciągnik, mówiono o nim "król wsi". Ciągnęły się za nim od lat podejrzenia i wyroki: udowodniony gwałt, niedowiedzione morderstwo dziecka.
Pomiędzy rodziną Krystyny i Sojdą nienawiść rosła etapami. "Momentem przełomowym była kradzież kiełbasy w czasie wesela u Kalitów", twierdził emerytowany policjant z Nowej Dęby, który pracował przy tej sprawie. Kradzieży mięsa, miała się dopuścić siostra Sojdy. Za tę zniewagę bogaty gospodarz poprzysiągł "wyplenić Kalitowe plemię". Był cierpliwy, odczekał. Zabił dopiero po wielu miesiącach. Chodziło mu zwłaszcza o dzieci... Chciał, by linia rodziny zniknęła z powierzchni ziemi.
Na początku wydawało się, że Sojda i jego wspólnicy unikną jakiekolwiek odpowiedzialności. Milicja Obywatelska prowadziła śledztwo niechlujnie i nieuważnie. Znalazło się tylko dwóch sprawiedliwych: 14-letni chłopiec, który wracając piechotą z pasterki w Połańcu, widział inscenizację wypadku i Leszek Brzdękiewicz, świadek, który podał milicji nazwiska sprawców. Stodoła rodziny nastolatka niedługo potem stanęła w płomieniach, Brzdękiewicz został zaś odnaleziony martwy w płytkiej rzece.
Rodzina Sojdów terroryzowała tymczasem innych mieszkańców wsi, zmuszając ich do kolejnych przysiąg i zapewnień o dochowaniu tajemnicy.
W 1977 roku dokonano jednak ekshumacji ofiar. Zrewidowano przyczyny śmierci. Dzięki zeznaniom Brzdękiewicza postawiono akty oskarżenia.
W 1979 roku wszystkich mężczyzn, którzy brali udział w masakrze: Jana Sojdę, Józefa Adasia, Jerzego Sochę i Stanisława Kulpińskiego, skazano na karę śmierci. 18 innych osób trafiło na kilka lat do więzienia za składanie fałszywych zeznań.
W 1982 roku wyrok śmierci przez powieszenie wykonano na Janie Sojdzie i Józefie Adasiu. Dwóch pozostałych mężczyzn otrzymało prawo łaski i po kilkunastu latach wyszło na wolność.
"Od tamtej pory nie mam świąt. Tylko łzy i rozpacz. O tym nie można zapomnieć, takie rany się nie zabliźniają. Niektórzy zabójcy żyją, mają dzieci, wnuki. Mnie tego wszystkiego pozbawili" - powiedziała w 2006 roku Zdzisława Kalita matka Krystyny i Miecia, rozmawiając z serwisem EchoDnia.
Zobacz również: Technologia w służbie zbrodni. Internetowi mordercy
Zabiła przyjaciółkę z kościoła. Sprawa wraca po latach
Ofiary poznawał na pikietach. To największa w polskiej kryminalistyce niewyjaśniona seria zbrodni