Fritz Bauer i drugi proces oświęcimski. Na przekór wszystkim
Doprowadzenie do oskarżenia i skazania członków załogi niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz przyszło prokuratorowi Fritzowi Bauerowi z wielkim trudem. Miał przeciwko sobie uwikłany w nazizm wymiar sprawiedliwości Niemiec Zachodnich, niechętnych grzebaniu w niewygodnej historii enerefowskich polityków, wreszcie utrudniającą dochodzenie dzielącą świat na pół "żelazną kurtynę". Jednak poczucie misji i upór prokuratora zaowocowały bezprecedensowym procesem. Udział w tym miał polski prawnik Jan Sehn.
Niezwykłą historię Fritza Bauera i tak zwanego drugiego procesu oświęcimskiego przybliżył w czasie zeszłotygodniowego (24 maja) spotkania w krakowskiej siedzibie IPN profesor Dietmar Schenk, niemiecki kryminolog zajmujący się między innymi badaniami niemieckich zbrodni w Polsce w czasie drugiej wojny światowej. - Fritz Bauer był odważnym prawnikiem, reformatorem systemu prawnego i filozofem prawa, który doprowadził do procesu załogi niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz i aresztowania nazistowskiego zbrodniarza Adolfa Eichmanna. Wszystko to wbrew głównemu nurtowi politycznemu w ówczesnych Niemczech Zachodnich - w ten sposób profesor Schenk przedstawił bohatera wykładu.
Bauer urodził się w 1903 roku w żydowskiej rodzinie w Stuttgarcie. Kilkanaście lat później rozpoczął studia prawnicze. Jako doktor prawa otrzymał stanowisko asesora, a później został najmłodszym sędzią okręgowym w Niemczech. W tym czasie związał się z Socjalistyczną Partią Niemiec. Po dojściu nazistów do władzy, Bauer - jako Żyd i socjaldemokrata - trafił do obozu koncentracyjnego w Heubergu, gdzie spędził osiem miesięcy. Po wyjściu obozu wyemigrował do Danii, a po zajęciu jej przez Niemcy, do Szwecji, gdzie przeczekał wojnę. Tam wraz z Willym Brandtem wydawał "Sozialistische Tribüne".
Do Niemiec (Zachodnich) wrócił dopiero w 1949 roku. Znów objął stanowisko w wymiarze sprawiedliwości, by w 1956 roku zostać prokuratorem generalnym w Hesji. Co ciekawe, początkowo alianci utrudniali mu powrót do pracy w wymiarze sprawiedliwości. Powód? - Amerykanie bali się, że Bauer, jako prześladowany w czasie drugiej wojny światowej przez Niemców prawnik żydowskiego pochodzenia, będzie kierował się chęcią zemsty i rewanżu. Była to jednak błędna ocena. Bauer początkowo otrzymał podrzędne funkcje, ale z czasem udowodnił swą wartość i bezstronność - mówił w Krakowie profesor Schenk. Jak dodał, dla Bauera pierwszorzędnego znaczenia nie miało nie tylko ukaranie nazistowskich sprawców, ale edukacja i prewencja poprzez procesy sądowe. "Sprawujemy bowiem sąd nad samymi sobą i naszą historią. Należy pytać o przyczyny katastrofy. Niemcy znów powinni przypomnieć sobie o posłuszeństwie Bogu, a nie człowiekowi" - tłumaczył Bauer.
Chęć pociągnięcia do odpowiedzialności winnych niemieckich zbrodni w czasie drugiej wojny światowej spotkała się z niezrozumieniem i oporem w wymiarze sprawiedliwości i środowiskach politycznych. Więcej, w Niemczech były całe warstwy społeczne, które nie chciały słyszeć o pociąganiu do odpowiedzialności nazistowskich zbrodniarzy. Nie zdziwiło to Bauera - wszak zdecydowana większość prawników, polityków i członków elit w czasie wojny było członkami nazistowskiej machiny. Tymczasem Bauer wyznaczył sobie za cel bezwzględne zaangażowanie w ściganie zbrodni przeciwko ludzkości. Wielu jego rodaków rozliczeni z historią III Rzeszy uważało za kalanie własnego gniazda. "Takie twierdzenia świadczyło o ignorancji. Przecież chodzi o posprzątanie własnego gniazda, a nie jego kalanie" - odpowiadał "niewygodny" prokurator generalny Hesji, którego zakulisowymi machinacjami próbowano nawet usunąć ze stanowiska. Bezskutecznie.
Najważniejszym osiągnięciem Bauera był proces załogi niemieckiego obozu Auschwitz, tak zwany drugi proces oświęcimski z lat 1963-1965, który odbył się we Frankfurcie nad Menem. - Niemal wszyscy znani historycy i prawnicy zgadzają się, że ten proces nie mógł odbyć się bez Bauera. W owym czasie panowała w Niemczech tendencja odcinania się grubą kreską od czasów nazizmu. A już na pewno nikt nie chciał nagłośnionego sensacyjnego procesu kilkudziesięciu oskarżonych, podczas którego publicznie ze szczegółami będzie się mówić o ludobójstwie w Auschwitz - komentował Schenk. Warto dodać, że kilkanaście lat po drugiej wojnie światowej w Niemczech nazwa Auschwitz była nie tyle tematem tabu, co terminem niezbyt znanym. O obozie zagłady wiedzieli tylko nieliczni "wtajemniczeni". - Wiedza o obozie była w powojennych Niemczech obecna od czasów procesów norymberskich. Jednak z upływem lat przykryto ją zbiorowym milczeniem, do którego dopasował się świat polityki, nauki i kultury - mówił prelegent.
Schank akcentował, że rozpoczęcie procesu załogi Auschwitz było od początku sabotowane. - Widziano skalę ludobójstwa popełnionego w obozie i próbowano nie dopuścić do jej upublicznienia - mówił. Dodatkowo, jednym z członków zespołu śledczego był były nazistowski prokurator, który w Gdańsku wydał kilkadziesiąt wyroków śmierci na Polaków. Temu człowiekowi nie mogło zależeć na skazaniu - jakby nie było - wspólników w zbrodni. Bauer nie mógł o tym wiedzieć, gdyż akta dotyczące tego prokuratora znajdowały się na terenie komunistycznej Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Bauer miał jednak świadomość, że część jego kolegów może skrywać mroczne tajemnice z czasów wojny. Dlatego do zespołu oskarżycielskiego zaangażował młodych prokuratorów na dorobku, nieskażonych nazistowską przeszłością. To w dużej mierze dzięki ich zaangażowaniu w dwa lata w areszcie znalazło się kilkunastu członków załogi Auschwitz.
Do skutecznego oskarżenia Bauer potrzebował jeszcze jednej rzeczy - współpracy ze stroną polską. A przypomnijmy, że był to czas przedzielenia kontynentu "żelazną kurtyną". Komunistyczna Polska nie miała ochoty współpracować z "imperialistycznymi" Niemcami Zachodnimi, zresztą do lat 70. Polska Rzeczpospolita Ludowa nie utrzymywała stosunków dyplomatycznych z Niemiecka Republiką Federalną. Potrzebne były działania nieoficjalne. Kluczową rolę odegrał Jan Sehn, polski prawnik i członek Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich, który doprowadził do skazania między innymi Rudolfa Hessa w pierwszym procesie oświęcimskim. To Sehn namówił Hessa do spisania wspomnień, które później okazały się znaczącym dowodem także we frankfurckim procesie. Za zgodą peerelowskiego premiera Józefa Cyrankiewicza prawnik udał się na Zachód, by wybadać stanowisko Niemców i wypracować modus operandi, które pozwoliłoby na współpracę polsko-niemiecką - pomimo politycznych różnic. Sehnowi udało się kilkukrotnie spotkać z Bauerem. W efekcie Cyrankiewicz otrzymał sprawozdanie, w którym Sehn w superlatywach ocenił działanie niemieckiego prokuratora. Sehn przedstawił również proponowaną formę współpracy z Bauerem, zalecał udostępnienie posiadanych dokumentów oraz umożliwienie zeznawania świadkom. Peerelowskie władze przychyliły się do jego prośby.
- Profesor Sehn był tym człowiekiem, który w czasie zimnej wojny na chwilę rozsunął "żelazną kurtynę" - powiedział Schenk. - Sehn utorował drogę prokuratorowi z Niemiec Zachodnich za "żelazną kurtynę", do Warszawy i Auschwitz. Taka misja była w owym czasie czymś absolutnie wyjątkowym. Polska przekazała ponad 80 tysięcy dokumentów, więcej niż jakiegokolwiek kraj na świecie. Z Warszawy do Niemiec wysłano ciężarówkę pełną akt sądowych, które na miejscu przeglądali niemieccy prokuratorzy. To było bardzo niezwykłe wydarzenie w czasach zimnej wojny. Bauer podkreślał, że Polacy przywieźli nawet wyroki uniewinniające. Tylko po to, by pokazać, jak sprawiedliwie postępują. Dodatkowo przekonano byłych więźniów Auschwitz do składania zeznań we Frankfurcie - mówił profesor, podkreślając również ogromną rolę Kazimierza Smolenia, ówczesnego dyrektora Muzeum Auschwitz i byłego więźnia niemieckiego obozu.
Po dwóch latach intensywnego śledztwa przygotowawczego prokuratura wszczęła śledztwa przeciwko ponad dwudziestu osobom. Ostatecznie akt oskarżenia liczył siedemset stron. Pierwsze posiedzenie sądu odbyło się 20 grudnia 1963 roku. Co ciekawe, sam Bauer nie uczestniczył w rozprawach. Czytał sprawozdania przygotowane przez jego zespół prokuratorski i dawał im wskazówki, w którym kierunku toczyć sprawę. - Był reżyserem działającym w tle - ocenił Schenk. Tymczasem oskarżeni nie poczuwali się do winy. Biła od nich pycha i arogancja, nie odczuwali żalu. Tylko jeden z nich się załamał w trakcie przesłuchania i rozpłakał. Był to wyjątek, odosobniona postawa. Dramat przeżywali natomiast świadkowie, których do Frankfurtu przyjechało ponad dwustu z kilkunastu krajów - najwięcej z Polski. - Jeden z świadków, który natknął się na byłego obozowego oprawcę na korytarzu sądowym, dostał ataku paniki. Wielu odczuwało opór przed zeznawaniem w kraju sprawców. Niektórzy po raz pierwszy od czasu pobytu w Auschwitz usłyszeli język niemiecki. Nie znali także uwarunkowań panujących w NRF, bali się, jak zostaną przyjęcie przez Niemców, czy ktoś ich ochroni przed ewentualnym zagrożeniem. Reakcje były różne. Świadkowie po zeznaniach byli zrezygnowani albo odczuwali ulgę, wybuchali płaczem na sali sądowej, krzyczeli w twarz oprawcom - mówił Schenk.
Tymczasem Bauer i jego zespół prokuratorski zderzyli się ze ścianą. Zachodnioniemiecki sąd w ten bowiem sposób interpretował przepisy, by jak najbardziej złagodzić karę członków załogi Auschwitz. Przekonywano, że oskarżeni byli jedynie pomocnikami, a nie sprawcami. Winę zrzucano na Adolfa Hitlera, Heinricha Himmlera i innych nazistowskich dygnitarzy. Natomiast kierowani przez Bauera prokuratorzy argumentowali, że niemieccy naziści nie byli pomocnikami, ale właśnie sprawcami. Obozy zagłady były dla niego morderczymi narzędziami eksterminacji. A ktokolwiek "działał" przy tej zbrodniczej machinie, był winny morderstw, bez względu na pełnioną funkcję. Popełniał czyn z konkretnym zamiarem - argumentowano. "Zbrodni dokonały miliony Niemców. Nie dlatego, że im tak rozkazano albo ich zmuszono. Dlatego, że to odpowiadało ich własnemu światopoglądowi, w ten sposób realizowali własną wizję narodowego socjalizmu. Uważali, że działają właściwie" - przekonywał Bauer. Tego poglądu nie podzielał jednak sąd. Zapadły dość niskie wyroki, jak na skalę przestępstw. Na dwadzieścia osób, sześć skazano na dożywocie, jedenaście na długoletnie wyroki więzienia, a trzy osoby uniewinniono.
Proces jednak był przełomem, bo wcześniej zachodnioniemieckie sądownictwo karało nazistowskich zbrodniarzy w karygodnie łagodny sposób. Co więcej, przed sądem faktycznie zrekonstruowano historię Auschwitz - bez przemilczeń, niedomówień i kłamstw. Było to niezwykle istotne, bo drugi proces oświęcimski relacjonowali dziennikarze z całego świata. Więcej, realizując ideę edukacji poprzez proces, Bauer zarządził, żeby na salę sądową przychodzili uczniowie. Dla kilkunastoletnich Niemców, przysłuchujących się dramatycznym relacjom więźniów Auschwitz, to była lekcja historii, której nie mogli zapomnieć. - Rozpoczął się wtedy proces konfrontowania Niemców z Holocaustem i zbrodniami nazizmu. Zapewne można mówić o swoistym zadośćuczynieniu, bo wreszcie niemiecki sąd osadził niemieckie zbrodnie przeciwko ludzkości - komentował Schenk.
Profesor zauważył, że to co zaczęło się ponad pół wieku temu dzięki Bauerowi, odżyło w 2011 roku w trakcie procesu Iwana Demjaniuka, ze względu na sadyzm zwanego przez więźniów "Iwanem Groźnym". Choć ukraińskiemu strażnikowi niemieckich obozów zagłady sąd w Monachium nie udowodnił konkretnego czynu, to jednak przeważyła argumentacja prokuratury, że obozy służyły planowanej eksterminacji więźniów. Z tego powodu każdy, kto w nich służył, był współwinny śmierci zamordowanych. Demjaniuka uznano winnym współudziału w zamordowaniu co najmniej kilkudziesięciu tysięcy Żydów, nie udowadniając jednak oskarżonemu winy w każdym pojedynczym przypadku. Byłoby to bowiem niewykonalne. Jak widać, w określanym przez media jako ostatnim "nazistowskim procesie w historii", posłużono się konstrukcją prawną opracowaną przez Bauera.
Artur Wróblewski