"Musiałem znać historię, żeby zasiąść przy stole z ojcem i dziadkiem"

"Jak patrzę na starszego człowieka na ulicy, to zastanawiam się, jaką ma historię. Widzę, że przeżył przykładowo II wojnę światową. Patrzę na takich ludzi z głębokim przekonaniem, że mogą być skarbnicą wiedzy o czasach przeszłych. Chciałbym, by usiedli przed kamerą i zaczęli opowiadać o tym, co przeżyli". O niezwykłych spotkaniach ze świadkami historii i ich roli w przekazywaniu wiedzy kolejnym pokoleniom opowiada w rozmowie z Interią dr hab. Hubert Chudzio, historyk, dyrektor Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie.

- Pojechaliśmy w rejon Wielunia i Złoczewa. Wieluń był pierwszym bombardowanym miastem podczas II wojny światowej - tam się wszystko zaczęło. Miałem szczęście porozmawiać z panią, która kręciła syreną alarmową w czasie, kiedy rozpoczynała się wojna. Powiedziałem do niej z humorem: "Czyli to pani rozpętała tę wojnę, a nie filmowy Franek Dolas". A ona na to: "No, tak by wypadało..." - opowiada historyk.

18-letnia wówczas dziewczyna dostała telefon z granicy, że lecą samoloty. Tej nocy - zupełnie przypadkowo - miejscowa młodzież miała zorganizowany w Wieluniu próbny alarm, który ostatecznie okazał się prawdziwy - dodaje mój rozmówca.

Reklama

Z ponad 20 wywiadów ze świadkami, przeprowadzonych w rejonie Wielunia i Złoczewa, udało się odtworzyć historię 1 września 1939 roku i dni następnych. Były to wywiady często z osobami przypadkowymi. Zdarzało się, że starsze kobiety odchodziły od pielenia grządek, by, opierając się o płot, opowiedzieć swoją historię sprzed 75 lat.

- Czułem, że mam w stosunku do swojego dziadka - szwoleżera i żołnierza września 39’ (zdjęcie po lewej) - dług. Dziadek został wysiedlony przez Niemców z rejonu, w którym nagrywaliśmy film "Miasta zagłady - między Wieluniem a Złoczewem" - tłumaczy naukowiec.

- Od dziecka musiałem znać historię, żeby w ogóle przy stole zasiąść z ojcem i dziadkiem, bo po mszy niedzielnej dziadek z babcią przychodzili do nas do domu. Był obiad i niekończące się dyskusje w czasach PRL-u na temat tego, jak to było przed wojną, jak było w czasie wojny, co to jest komuna. To były cotygodniowe spotkania ze świadkiem historii, niestety nigdy nie zarejestrowane - wspomina.

Kawałek polskiej historii na śmietniku

Bradford, Wielka Brytania. Pracownicy Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń nagrywają wywiady z Polakami, którzy wraz z armią polską dowodzoną przez generała Władysława Andersa wydostali się z ZSRS, a następnie - niektórzy z nich po wieloletnim pobycie w Afryce - dotarli do Wielkiej Brytanii.

- Nagrywam materiał filmowy i nagle przyjeżdża śmieciarka. Staje przed oknem. Po pierwsze nieznośnie hałasuje, po drugie zasłania całe  światło. W myślach klnę na czym świat stoi. I czekam, kiedy pojedzie - wspomina w rozmowie z Interią dr hab. Hubert Chudzio. Podkreśla, że w tamtym czasie - ze względu na braki sprzętowe - bardzo istotne było światło dzienne.

- Jesteśmy w trudnym momencie, rozmowy z Sybirakami są bardzo skomplikowane. Musimy się wykazać dużą empatią. Często ktoś uroni łzę. Atmosfera musi być szczególna. Śmieciarka nie tylko nie odjeżdża, ale kierowca zaczyna się dobijać do drzwi. Pokazuje jakieś pudełko - opowiada mój rozmówca.

Okazuje się, że w pudełku znalezionym wśród śmieci i przywiezionym przez Irlandczyka Thomasa Flynna zachowały się pamiątki polskiego żołnierza.

- Ten człowiek miał niezwykłą świadomość. Wiedział, że odbiera śmieci z polskiego ośrodka w Bradford, wiedział, że tam jest Polish Community Centre i polska parafia, i że może tam to niezwykłe znalezisko zawieźć. Zdawał sobie sprawę, że takie przedmioty mogą być cenne. Przyjechał i powiedział, że to nie powinno zaginąć. Piękny przykład wrażliwego człowieka - dodaje.

W pudełku były pagony polskiego sapera, recepty, fragment wywołanego filmu fotograficznego, zdjęcia i brzytwa.

- Dzień wcześniej mówiłem do dużej grupy Sybiraków w Bradford, żeby uważali, bo mnóstwo tego typu pamiątek przepada. Umierają ludzie, którzy byli samotni. Często dzieci czy wnukowie takimi przedmiotami się w ogóle nie interesują. Powiedziałem to, a następnego dnia przyjechał Irlandczyk, który znalazł na śmietniku fragment polskiej historii - opowiada dyrektor Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń.

Gdy te rzeczy dotarły do Polski, udało się - dzięki staraniom Katarzyny Odrzywołek i Mariusza Solarza z Centrum - odnaleźć rodzinę polskiego żołnierza. Okazało się, że recepta na penicylinę została wydana w Cieszynie. Tam udało się dotrzeć do listonosza, który zaprowadził młodych historyków do rodziny pana Jaworskiego, którego rzeczy znaleziono w pudełku.

Reklamówka z pamiętnikami niesłyszącej Sybiraczki

Typowy angielski dom. Przy oknie, odwrócona tyłem, stoi starsza kobieta w szlafroku, opierająca się o balkonik. To pani Krystyna Chyży-Ostrowska. Nie słyszy, czyta z ust. Została wywieziona na Syberię jako nastolatka.

Mój rozmówca wspomina chwile, gdy - podczas nagrywania wywiadów w Bradford - pojawiła się pani Agnieszka Andryszewska. Przyniosła w reklamówce dziewięć zeszytów z listem do niego i informacją, że jeśli zapiski pani Ostrowskiej okażą się przydatne, może je zabrać, a jeśli nie, to czy mógłby je przekazać jej siostrze w Krakowie.

- Myślałem, że autorka tych zapisków jest osobą niesłyszącą ze względu na podeszły wiek. Starość nie jest niestety idealna. Siedliśmy wieczorem i zaczęliśmy czytać jej pamiętniki. Każdy dostał jakąś część. Czytaliśmy ten pamiętnik i leciały nam z oczu łzy - wspomina historyk.

Okazało się, że autorka jako 10-letnia dziewczynka wyjechała na wycieczkę z Równego, skąd pochodziła, do Augustowa. Zachorowała na szkarlatynę i wtedy straciła słuch. Cała historia tego dziecka jest dziennikiem pisanym w sposób bardzo dorosły - opowiada.

Gdyby była zdrowa, trafiłaby do ciężkich prac w lesie. Jako osoba niesłysząca dostała od NKWD możliwość pisania, bo właśnie w ten sposób mogła się porozumiewać z otoczeniem. W swoich wspomnieniach opisuje między innymi grzybobranie w tajdze.

- Pisze trochę jak Mickiewicz, trochę jak Sienkiewicz, bo w świecie takiej literatury się wychowywała. W lesie nie może spuścić wzroku z najbliższej kobiety, bo się zgubi. Nie usłyszy, gdy ją będą wołać - opowiada.

Dziewczyna napisała kilka tomów wspomnień z Syberii. Na końcu, na brzegu Morza Kaspijskiego w Krasnowodzku, podarła pamiętnik, ponieważ wiedziała, że nie może wywieźć nic o Rosji. Zakazało NKWD. Straszono, że w wypadku wywożenia jakichś rzeczy taką osoba zostanie zawrócona z drogi do wolnego świata. Strach zwyciężył. Po wyjściu z ZSRS do Iranu z Armią Andersa, pani Krystyna wraz z matką zostały przeznaczone na wyjazd do polskiego osiedla w Afryce. Już na statku na Czarny Ląd młoda dziewczyna zaczęła odtwarzać swój pamiętnik. Następnie kontynuowała jego pisanie podczas kilkuletniego pobytu w Rodezji Północnej (dziś Zambia).

- To przypomina dziennik Anny Frank. Tam był totalitaryzm związany z Trzecią Rzeszą, tu mamy drugą stronę - totalitaryzm sowiecki. I też jest to pamiętnik młodej dziewczyny. Jej udało się przeżyć - w odróżnieniu od Anny Frank. Dziewczynki były poza tym w podobnym wieku - zaznacza mój rozmówca.

Pamiętnik pani Ostrowskiej leżał w garażu przez kilkanaście lat. Chciała go wyrzucić, nie wierzyła, że kogoś te wspomnienia mogą zainteresować. Właśnie ukazuje się drukiem licząca 550 stron książka.

"Króliku, schowaj się"

- Co nowego może opowiedzieć 151. Sybirak? Czy opowie coś innego niż te 150 osób, które dzieliły się swymi relacjami przed nim? Właśnie tak... Są historie, które sprawiają, że człowiek, słuchając ich, ma gęsią skórkę - podkreśla dr hab. Hubert Chudzio.

- Człowiekowi, który robi takie wywiady, wydaje się w pewnym momencie - podobnie pewnie jak czasem niejednemu lekarzowi - że już nic go nie zaskoczy. Patrzy na człowieka jak na kolejnego pacjenta, bez zagłębiania się w jego duszę. Jest to pewna sztampa, której trzeba unikać - zaznacza i przywołuje wspomnienia kobiety, która w 1940 roku została wywieziona wraz z babcią, mamą i siostrą do Kazachstanu.

Babcia i mama od razu zmarły. Dwie dziewczynki - wówczas 10- i 12-letnie - zostały same. Przez 6 lat mieszkały w ziemiance, zalewanej przez wodę lub zasypywanej śniegiem. Przychodziły powodzie i buran, który siał zniszczenie. Dzieci miały królika, który w tamtych warunkach był naturalnym pożywieniem. I choć żyły w potwornym głodzie, nigdy go nie ruszyły.

- Czasami mówiły do niego: króliku, schowaj się, bo jest tak, jak jest. On z nimi normalnie jadł. To pokazuje, że człowiek w tak podłych warunkach może pozostać człowiekiem - podkreśla naukowiec. Dzieci przeżyły w Kazachstanie, bez żadnej opieki, 6 lat. - Gdy wyjeżdżały w 1946 roku, królika oddały najbogatszemu gospodarzowi, żeby przeżył. Ale pewnie, zanim wyjechały, już z niego był obiad. Taką historię opowiedziała mi w Londynie pani Janina Kwiatkowska - opowiada historyk.

Za późno

Podczas pobytów w Wielkiej Brytanii pracownicy Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń przeprowadzili około 200 wywiadów z przedstawicielami powojennej emigracji, która przeżyła zsyłkę na Sybir, a potem z gen. Andersem opuściła ZSRS.

W Coventry na rozmowę przyszła starsza kobieta z córką. - Czasami ludzie przychodzą z bliskimi, co też jest ważne, bo znaczy, że rodzina się nimi opiekuje - zaznacza mój rozmówca. - To była taka pani, która na początku rozmowy siedziała bardzo wyprostowana. W jej rodzinie było 11 osób. Wszyscy zostali wywiezieni na Syberię. Co chwilę z tej rodziny ktoś umierał. Zostały dwie osoby. Opowiadając historie śmierci kolejnych bliskich, starsza kobieta zapadała się coraz bardziej w sobie, jakby ją coś strasznie przygniatało, była coraz bardziej pochylona ku ziemi. To była niezwykle trudna rozmowa - wspomina dyrektor CDZWiP.

- To wszystko dzieje się za późno. Szkoda, że to nie lata 90. Państwo polskie nie zdało egzaminu w tej kwestii. Rozumiem, że po 1989 r. było zamieszanie, ale po 5 latach można było naprawdę zrobić poważny program rejestracji wspomnień polskich bohaterów, którzy przeżyli przymusowe migracje. Jak Steven Spielberg można było udokumentować tego typu relacje. My, jako niewielkie grono ludzi, nagraliśmy ponad 600 wywiadów. Oprócz rejestracji w Polsce, byliśmy w Anglii, w Kanadzie, USA, Australii, RPA, Francji. Najkrótsze rozmowy trwały około godziny, najdłuższa - ponad 14 godzin. Na wiele wypraw nie było właściwie środków, spaliśmy nawet na podłogach, czasami w nieogrzewanych pomieszczeniach. To pokazuje, jaką pracę jest w stanie wykonać kilka osób bez większych dotacji - wylicza mój rozmówca.

"Wywiadu nie będzie, rozmówca zmarł w nocy"

- W Żywcu otrzymaliśmy nigdy nie pokazywany w telewizji unikatowy film, kronikę z czasów II wojny światowej. To były niemieckie dożynki, festyn. Niemcy wypędzili najpierw stamtąd, w zorganizowanej akcji, Polaków na terytorium głównie Siedlec, Łukowa i okolicznych miejscowości. Z Bukowiny i innych miejsc ściągali na Żywiecczyznę ludność niemiecką. Żeby ich zintegrować, robili tego typu imprezy. To było, zachowując proporcje, prawie jak karnawał w Rio de Janeiro... Jeździły platformy, na których tańczono. Cały Żywiec był w swastykach - opowiada twórca filmu "Aktion Saybusch".

- Jak dojechałem do Żywca, to mi powiedziano, że ci ludzie już nie żyją, że ich nie znajdę. A w samych Gilowicach znaleźliśmy kilkanaście osób, które opowiedziały historię niemieckich wypędzeń. Polacy musieli nad ranem opuszczać swoje domy, a o godz. 15 wchodzili już do nich Niemcy, na gotowe. Rano dawali jedzenie krowom Polacy, a po południu te same krowy oporządzali już Niemcy. Dzięki takim relacjom i spotkaniom  ze świadkami, można dopiero zrozumieć, czym jest historia. Póki ci świadkowie są i żyją trzeba z nimi rozmawiać i rozmowy te rejestrować. Trzeba to robić jak najszybciej - zaznacza.

W Nottingham przedstawiciele Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń byli umówieni z byłym żołnierzem II Korpusu. Przyszedł inny żołnierz i powiedział, że wywiadu nie będzie, bo rozmówca zmarł w nocy.

"Historię mówioną traktuje się po macoszemu"

Wiele osób, z którymi przeprowadzono wywiady, już nie żyje. Dr hab. Hubert Chudzio zaznacza, że historię mówioną - również w gronie naukowców - traktuje się nieco po macoszemu, uznając, co w większości przypadków jest zrozumiałe, wyższość źródeł pisanych nad ustnym przekazem świadków historii.

Pytam, kogo mój rozmówca - jako historyk i filmowiec - widzi w starszym człowieku, którego mija na ulicy. W jakim stopniu taka praca, stały kontakt ze świadkami historii zmieniają perspektywę?

- Teraz, gdy patrzę na starszego człowieka na ulicy, to zastanawiam się, jaką ma historię. Widzę wyraźnie, że to jest człowiek, który przeżył przykładowo II wojnę światową. Patrzę na takich ludzi z głębokim przekonaniem, że mogą być skarbnicą wiedzy o czasach przeszłych, dla nas niedostępnych... na szczęście zresztą. Chciałbym, by usiedli przed kamerą i zaczęli opowiadać o tym, co przeżyli - dodaje.

- Żeby przemówić do ludzi, trzeba się podeprzeć "human story". Jak mówimy o liczbach, to jest to rodzaj statystyki, przy której trudno wywołać pełne zrozumienie słuchacza, czy czytelnika . Odpowiednie wrażenie przekaz wywiera dopiero wtedy, gdy jesteśmy w stanie mieć empatię do danej osoby i wchodzimy w jej skórę. Zastanawiamy się, jak my byśmy się czuli w jej sytuacji. Jak byśmy się czuli, gdybyśmy nie wiedzieli, gdzie są pochowani nasi bliscy. Jak byśmy się czuli, gdybyśmy stracili wszystko jednego dnia lub gdybyśmy nie mogli wykarmić swoich dzieci, jak przykładowo polskie matki na zesłaniu. Ucząc prawdziwej historii z krwi i kości, patrzymy na to, co się wydarzyło, inaczej. Mamy różne święta - narodowe, patriotyczne. Czasem odbieramy je zupełnie bez żadnej refleksji. Świętujmy rocznice, pokazujmy bohaterów i swoje dzieje, ale zgłębiajmy te historie, a nie udawajmy, że się nią interesujemy, robiąc proste zestawienia "bohaterowie kontra zdrajcy". Historia nie jest tylko czarno-biała, jest w niej bardzo dużo odcieni szarości - konkluduje mój rozmówca.

Ewelina Karpińska-Morek

* * *

Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie

W 2010 roku zapadła decyzja, w 2011 roku powstało Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń z siedzibą w Forcie Skotniki w Krakowie.

Na stałe są w nim zatrudnione trzy osoby. - Studenci, którzy zaczynali od koła naukowego, potrafili doprowadzić - z niewielką pomocą - do powstania instytucji, która w tej chwili funkcjonuje - zaznacza jej dyrektor dr hab. Hubert Chudzio. Udało się zrealizować 11 misji naukowych na 5 kontynentach, przeprowadzono ponad 600 wywiadów ze świadkami historii, powstał materiał na 20 książek, odnowione lub odbudowane zostały polskie cmentarze w Afryce.

W Centrum znajduje się małe muzeum, przeznaczone głównie do warsztatów edukacyjnych  dla dzieci i młodzieży. Organizowane są spotkania interaktywne, pojawiają się na nich świadkowie historii. Instytucja publikuje książki, przygotowuje wystawy i realizuje filmy dokumentalne dotyczące tematyki przymusowych migracji Polaków. Jest też organizatorem konferencji naukowych w kraju, a także za granicą.

W archiwum gromadzone są nie tylko wywiady ze świadkami, ale również fotografie, nagrania wideo, kroniki, wszelkiego rodzaju artefakty.

Jest to jedyna tego typu jednostka naukowa w Polsce.

ZOBACZ RÓWNIEŻ:

"Afryka była najbliżej Polski". Uratowani zesłańcy z Syberii trafili na Czarny Ląd

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy