Napoleon przegrał pod Waterloo z winy Polaka?
Polacy, najdzielniejsi i najwierniejsi sprzymierzeńcy Napoleona Bonaparte, byli z Cesarzem Francuzów aż do jego końca, którego symbolem stała się przegrana 200 lat temu bitwa pod Waterloo. Wielu twierdzi, że przegrana z winy Jerzego Despota Zenowicza, polskiego oficera sztabu głównego francuskiej Wielkiej Armii.
O udziale Polaków z legendarnego Szwadronu Elby oraz roli Zenowicza w rozegranej 18 czerwca 1815 roku bitwie Cesarza Francuzów z antynapoleońską koalicją rozmawiamy z wielkim znawcą epoki napoleońskiej, profesorem Dariuszem Nawrotem z Instytutu Historii Uniwersytetu Śląskiego.
Jakie były powody powstania Szwadronu Elby - bez wątpienia jednego z najbardziej wyjątkowych oddziałów w armii Napoleona?
Prof. Dariusz Nawrot: - Powstanie Szwadronu Elby wiąże się z datą 6 kwietnia 1814 roku i pierwszą abdykacją Napoleona. Traktat abdykacyjny z Fontainebleau dookreślał dokładnie status, jaki Napoleon uzyskuje po zejściu z tronu francuskiego, w tym m.in. kwestie dotyczące władanie wyspą Elbą i prawo do sił zbrojnych, które mógł ze sobą zabrać.
- Wyznaczone zostały dwie formacje zbrojne. Pierwszą stanowili grenadierzy gwardii. Drugą byli szwoleżerowie gwardii, co wynikało z wielkiego sentymentu Napoleona do Polaków, ale też i z wiary Polaków w Napoleona. Byliśmy ostatnim sprzymierzeńcem, który nie opuścił Cesarza Francuzów do finalnych walk kampanii roku 1814, a na wieść o zdradzie marszałków to właśnie szwoleżerowie przybyli do Fontainebleau, by chronić cesarza.
- Warto pamiętać, że w tym traktacie abdykacyjnym, który regulował wszystkie prawa dotyczące Napoleona i członków jego rodziny po zejściu z tronu francuskiego, jedynym punktem, który nie dotyczył kwestii formalnych, był punkt dotyczący Polaków. Napoleon, doceniając poświęcenie polskich żołnierzy i ich wierność jako sprzymierzeńców, w ostatnim punkcie zagwarantował im prawo powrotu na polskie ziemie ze sztandarami i z bronią, w pełni chwały. Mieli powrócić nie jako przegrani i jeńcy, ale jako bohaterowie walki.
- W pewnym sensie konsekwencją tego zapisu jest powstanie Szwadronu Elby. Ci żołnierze wrócić nie chcieli, swój los związali z Cesarzem Francuzów i z nim poszli na wygnanie. Co ciekawe, w tym oddziale znaleźli się między innymi żołnierze 1. Pułku Szwoleżerów Gwardii, ale też żołnierze litewscy, którzy w gwardii Napoleona znaleźli się dopiero w roku 1812. Wiadomo, że dla nich powrót na ziemie należące wówczas do Imperium Rosyjskiego wiązałby się z represjami.
O tym, jak istotni dla Napoleona byli Polacy, można było się przekonać już po wylądowaniu Cesarza Francuzów na kontynencie.
- Tak, to Szwadron Elby szedł w napoleońskiej forpoczcie podczas powrotu cesarza na kontynent. Polacy stanowili czołówkę wojsk idących na Paryż.
Kluczową postacią dla Szwadronu Elby był wówczas major Paweł Jerzmanowski, który okrył się sława podczas odwrotu Wielkiej Armii. Jeden ze świadków opisywał, jak Jerzmanowski potrafił zaatakować Rosjan tylko po to, by odzyskać zgubioną przez podkomendnego szwoleżera czapkę. Waldemar Łysiak pisał natomiast, że odważni przecież kozacy "bali się go jak diabła"...
- Jerzmanowski na pewno był oficerem odznaczającym się w służbie, ale takich było wielu. Jednocześnie nie przesadzałbym z podobnymi opowieściami. Był dzielnym dowódcą w trudnych chwilach odwrotu z Rosji i w kampanii w Niemczech i we Francji. Uzyskał za to tytuł barona cesarstwa. Nie posiadamy źródeł mówiących o tym, że "kozacy bali się go jak diabła".
- Na pewno nie znali jego imienia.Jerzmanowski to był klasyczny polski żołnierz z szablą w ręku: miał wielką odwagę i fantazję. Ale opowieść Załuskiego o szarżach w celu odzyskania czapki należy włożyć między bajki, mające utrwalić mit polskiego bohaterstwa. Wracając do faktów, to Jerzmanowski postanowił wybrać drogę przy Napoleonie. Nie wrócił do kraju, tak jak wielu jego towarzyszy broni, którzy osiedli na ziemiach przyszłego Królestwa Polskiego, powstałego w wyniku postanowień Kongresu Wiedeńskiego w 1815 roku.
Jak wyglądały relacje Jerzmanowskiego z Napoleonem podczas pobytu Cesarza na Elbie? Czy Napoleon konsultował z nim plany powrotu na kontynent?
- Nie możemy tego powiedzieć z pewnością. Nie ma przecież stenogramów z rozmów spiskowych na Elbie. To są wyłącznie domniemania. Pewne jest, że cała operacja powrotu Napoleona na kontynent musiała być tajna i o przygotowywanych działaniach wiedziała niewielka grupa osób.
- Możemy domniemywać, że jako ważny oficer - bo dowódca Szwadronu Elby, który sporą rolę w powrocie odegrał - był wtajemniczony i informacje na temat planów zostały mu przedstawione wcześniej, chociażby po to, by mógł przygotować swoich żołnierzy do przeprawy. Jak to wyglądało w praktyce? Mówiono, że to Jerzmanowski organizował statki, które miały przewieźć cesarza do Francji. Wszystkiego jednak po prostu się nie dowiemy.
Przejdźmy teraz do 18 czerwca 1815 roku i bitwy pod Waterloo. Co do udziału Szwadronu Elby w tej bitwie krąży wiele wersji. Czy jest prawdą, że to Polacy w kontrnatarciu rozbili brygadę generała Williama Ponsonby'ego, który miał nawet zostać zakłuty przez polskiego lansjera?
- To kolejna legenda. Trzeba zaznaczyć, że w kampanii roku 1815 pojawia się kilka polskich oddziałów, a nie tylko Szwadron Elby. To jest pułk piechoty polskiej sformowany z żołnierzy, który jeszcze nie wrócili na ziemię stworzonego później kongresowego Królestwa Polskiego. Obok nich pojawił się jeszcze 7. Pułk Lansjerów, formacja na służbie francuskiej składająca się z Polaków, odtworzona w 1815 roku. W jednym i w drugim pułku służyło po około pięciuset żołnierzy, czyli w sumie tysiąc Polaków. Te oddziały nie wzięły jednak udziału w kampanii belgijskiej. Polscy lansjerzy wsławili się dopiero w bojach już po klęsce pod Waterloo, kiedy zamykali koalicjantom antynapoleońskim drogę do Francji.
- Natomiast Szwadron Elby służył w jeździe Gwardii, w pułku czerwonych szwoleżerów generała Colberta. Jazdą Gwardii dowodził generał Charles Lefebvre-Desnouettes, który zresztą Polaków dobrze znał z wcześniejszych doświadczeń wojennych, na przykład ze Śląska w 1807 roku.
- O Szwadronie Elby krążą różne opowieści. Na kilka dni przed Waterloo, w bitwie pod Quatre Bras, szwadron miał rozbić słynny 42. Pułk Królewskiej Piechoty Szkockiej. Inna mówi o śmierci generała Ponsonby'ego z rąk polskiego lansjera. Nie, to nie jest prawda. W jednym i drugim przypadku to byli francuscy lansjerzy. Faktem jest natomiast, że sława polskich szwoleżerów była tak wielka, a strach przed nimi jeszcze większy, że w wielu relacjach zachowały się opisy, iż to Polacy dokonali tych dwóch czynów. Niestety, muszę rozczarować naszych rodaków.
Pewny jest natomiast udział Szwadronu Elby w słynnym ataku na czerwone czworoboki brytyjskiej piechoty pod Waterloo.
- Tak jest, w tej akcji wzięła udział cała jazda gwardii. Kawaleria Lefebvre-Desnouettesa w amoku bitewnym włączyła się do zarządzonej przez marszałka Michela Neya szarży, czego akurat nie miała robić. Skończyło się na stratach i w konsekwencji klęsce, bo bez wsparcia artylerii, bez kombinowanego ataku z piechotą. To musiało w efekcie przynieść katastrofę.
- Czworoboki brytyjskie się nie zachwiały, a francuska jazda została zdziesiątkowana. Konie nie mogły rozbić najeżonych bagnetami czworoboków, które chroniły żołnierzy pozostających poza zasięgiem francuskich kawalerzystów. Wyjątkiem były lance stosowane przez polskich i francuskich lansjerów, którzy kilkukrotnie szarżowali na brytyjskie szyki. W trakcie jednego z ataków rany odniósł Jerzmanowski.
O polskich szwoleżerach pisze się również w perspektywie końca bitwy i odwrotu Francuzów. Ponoć to Szwadron Elby przeprowadził ostatnią szarżę epoki napoleońskiej.
- Polacy wraz z francuskimi strzelcami konnymi eskortowali Napoleona podczas odwrotu do Paryża. Te dwa elitarne pułki Gwardii wycofywały się w żołnierskim porządku z pola bitewnego pod Waterloo. Polscy szwoleżerowie i francuscy strzelcy konni nie ulegli panice i rozprzężeniu, które zapanowało w wojsku Napoleona wieczorem 18 czerwca 1815 roku. Ich odwrót nie był chaotyczny, ale przeprowadzony był w szyku. Zresztą kawaleria brytyjska, ścigająca rozbite wojska francuskie, ani szwoleżerów, ani strzelców konnych nie odważyła się zaatakować.
Z danych wynika, że w jednej z najbardziej krwawych bitew w historii, jaką bez wątpienia było Waterloo, polscy lansjerzy ponieśli zaskakująco niskie straty. Wynosiły one około 3 procent stanu osobowego. Nie wynikało to bynajmniej z unikania walki przez polskich kawalerzystów.
- Tutaj trzeba wyjaśnić specyfikę walki kawaleryjskiej. Lubimy ulegać filmowym wizjom. Na przykład pokazuje się strzelca, który bierze karabin skałkowy i trafia przeciwnika oddalonego o sto metrów prosto między oczy. To jest fikcja. Z karabinu skałkowego z trzydziestu metrów to trudno trafić w drzwi stodoły, bo to jest broń gładkolufowa, o dużym rozrzucie. Podobnie jest z kulami armatnimi, które w filmach, wybuchając na polu walki, wyrządzają szkody podobne do tych, które uczyniłby pershing. W rzeczywistości kule armatnie były żelazne i leciały metodą kaczki, wyrywając dziury w kolejnych szeregach, raniąc i urywając kończyny.
- Podobnie jest z szarżami kawaleryjskimi. Na filmach widzimy atak i jeźdźców okładających się szablami, uniki i pojedynki. To jest fikcja. W trakcie szarży można było zadać jeden cios: albo się trafiło, albo się było trafionym. Najczęściej doznawało się jakiejś kontuzji, często spadało się z konia, co było wynikiem zderzenia dwóch mas jeźdźców. Tym samym ofiar śmiertelnych nie było dużo. Straty były niskie, chyba że kawaleria dostawała się pod ogień kartaczowy.
- Warto obejrzeć film Ridleya Scotta zatytułowany "Pojedynek". Tam jest bardzo realistycznie oddane, jak wyglądał tytułowy pojedynek: szarża i zadanie jednego ciosu. Po tym walka się kończyła.
W bitwie brał udział też inny Polak, oficer sztabu głównego Wielkiej Armii, Jerzy Despot Zenowicz. To on został wysłany po marszałka Emmanuela de Grouchy'ego, który miał zadecydować o wyniku bitwy.
- Rankiem 18 czerwca 1815 roku, kiedy Napoleon wydawał ostateczne rozkazy przed bitwą pod Waterloo, Zenowicz otrzymał jedną z najważniejszych dyspozycji, by dostarczyć plan bitwy marszałkowi Grouchy'emu. Ten miał zbliżać się w kierunku miasta Wavre, a później wejść na tyły armii księcia Wellingtona. To miał być manewr, który zakończy bitwę. Napoleon liczył na przełamanie brytyjskiego centrum pod Waterloo. Uderzenie w centrum miało być młotem. Kowadłem natomiast miał być wychodzący na tyły wojsk koalicji korpus Grouchy'ego. Dostarczyć ten rozkaz marszałkowi miał właśnie Zenowicz.
- Problem polegał na tym, że Zenowicz pojechał drogą najdłuższą, bo tak zalecił mu Napoleon. To spowodowało, że rozkaz dotarł do marszałka w godzinach popołudniowych. W tym czasie na polach pod Waterloo znalazły się już pruskie oddziały generała Friedricha Wilhelma von Bülowa. To była rzecz zasadnicza. Poza tym rozkaz ten pisał marszałek Nicolas Jean de Dieu Soult, który był dobrym dowódcą, co wykazał chociażby pod Austerlitz, ale nie był najlepszym szefem sztabu. Zabrakło tutaj bliskiego współpracownika Napoleona i świetnego sztabowca, jakim przez lata był marszałek Louis-Alexandre Berthier. Soult sformułował rozkaz tak nieprecyzyjnie, że walczący z Prusakami pod Wavrem Grouchy mógł odnieść wrażenie, że rozkaz wypełnia i niekoniecznie musi maszerować pod Waterloo.
- Przeciwko Zenowiczowi pojawiły się oskarżenia już w latach dwudziestych XIX wieku. Zarzucono mu, że pojechał okrężna drogą przez Gembloux, a później nie był w stanie precyzyjnie wyjaśnić Grouchy'emu intencji cesarza. W konsekwencji zarzucono mu winę za klęskę pod Waterloo. Natomiast sam Napoleon nigdy takiego oskarżenia po adresem Zenowicza nie skierował, choć w działaniach Grouchy'ego widział jedną z przyczyn klęski. Zresztą Zenowicz tłumaczył, że sam proponował Napoleonowi inną trasę, ale cesarz nakazał mu drogę okrężną, by wyeliminować możliwość przechwycenia przez nieprzyjacielskie podjazdy, i by mieć stuprocentową pewność, że rozkaz zostanie dostarczony Grouchy'emu. Pomimo tego oskarżenie przeciwko Zenowiczowi żyło i żyje, choć to tylko jeden z błędów, które spowodowały klęskę 18 czerwca 1815 roku.
Rozmawiał: Artur Wróblewski