Pacyfikacja kopalni Manifest Lipcowy: Wystrzelony przez ZOMO pocisk do dziś nosi w ciele
Byliśmy górnikami, a nie żołnierzami; nie wychodziliśmy z kopalni sądząc, że władza nie użyje broni w zakładzie pracy – wspomina 59-letni dziś Czesław Kłosek, jeden z czterech górników, postrzelonych przez zomowców podczas pacyfikacji kopalni Manifest Lipcowy na początku stanu wojennego.
W czwartek mija 35 lat od tamtych wydarzeń. Do dziś w kręgosłupie Kłoska tkwi kula wystrzelona przez jednego z zomowców.
Po upadku komunizmu Czesław Kłosek był oskarżycielem posiłkowym w procesie dotyczącym pacyfikacji kopalń Wujek i Manifest Lipcowy. W wywiadzie dla PAP ocenia, że po osądzeniu b. zomowców - bezpośrednich sprawców - sprawiedliwości stało się zadość.
PAP: Podczas pacyfikacji śląskich kopalń miał pan 24 lata. Podobnie, jak część innych poszkodowanych w tych dniach górników, nie pochodzi pan ze Śląska. Jak pan trafił do pracy w górnictwie?
Czesław Kłosek: Jak wielu innych młodych ludzi w tamtym czasie chciałem uniknąć wojska. W Jarosławiu, w którym się urodziłem i spędziłem pierwsze lata życia wtedy pracy nie było, przynajmniej takiej, która by mi pozwoliła uciec przed wojskiem. Do Manifestu Lipcowego trafiłem z kopalni Staszic, gdzie bardzo nagabywano mnie, bym wstąpił do partii. Uciekłem do - jak mi się wtedy wydawało - spokojnego Jastrzębia.
PAP: Okazało się jednak, że w Jastrzębiu nie będzie tak spokojnie. W sierpniu 1980 r. Manifest Lipcowy był pierwszą kopalnią, która zastrajkowała w geście solidarności z robotnikami z Wybrzeża.
Cz.K.: Ten strajk z 1980 r. stał się zarzewiem Porozumienia Jastrzębskiego, które, jak wiemy, było czymś kluczowym do powstania "S". Rozpoczęliśmy ten strajk wiedząc, że Wybrzeże czaka na nas i czas już przestać się bać. 28 sierpnia 1980 r. - to był ten wieczór, kiedy przestaliśmy się bać. Potem dołączyło do nas 50 innych zakładów. Można powiedzieć, że wtedy wstąpiłem do "S" - zanim ona jeszcze powstała. To było sześć pięknych dni, które zawsze będę pamiętał. Nigdy nie czuliśmy się tak wolni, jak wtedy.
PAP: Kilkanaście miesięcy później władze PRL zdecydowały się jednak stłumić ruch "S". Jak pan przyjął informację o wprowadzeniu stanu wojennego?
Cz.K.: Dla mnie nie było to takie wielkie zaskoczenie. Już w młodości byłem świadomy politycznie, stykałem się z kolegą Staszka Pyjasa, innymi osobami, z którymi rozmawialiśmy nie tylko o panienkach, ale też o sytuacji politycznej. Mój ojciec prawie sześć lat spędził na Syberii w latach 50., więc jakąś tam szkołę miałem i do tego, co się działo później w kopalni przystępowałem z pełną świadomością. Pisałem wtedy rodzaj dziennika i w czasie tych kilku dni spisałem parę stron i wysłałem kolegom z Jarosławia. Niestety ten list zaginął, podobnie jak raport mojego przyjaciela i trenera Jacka Jaworskiego (po latach, w procesie ws. pacyfikacji śląskich kopalń Wujka, Jaworski, który trenował zomowców strzelających do górników złożył obciążające ich zeznania - PAP).
13 grudnia byłem krótko po ślubie. Po wysłuchaniu Jaruzelskiego poszliśmy z żoną do kościoła w minorowych nastrojach. Nasz ksiądz nic nie wiedział o wprowadzeniu stanu wojennego, powiedziałem mu o tym. Później słuchaliśmy doniesień - grożono, że za uczestnictwo w strajku są trzy lata więzienia, a za przywództwo w strajku grozi kara śmierci. Wiedzieliśmy jednak, że w poniedziałek musimy coś zrobić. Kiedy 14 grudnia przyjechaliśmy do pracy, przyłączyliśmy się do kolegów z zakładowej komisji "S", którzy nie dali się złapać i spędzili całą niedzielę w kopalni, zresztą z cichym przyzwoleniem władz kopalni. W poniedziałek wszczęliśmy strajk.
W salce odpraw dozoru zastanawialiśmy się, co teraz zrobić, jak z tego wyjść z twarzą. Ja osobiście zdawałem sobie sprawę, że to nie będzie powtórka Sierpnia - że my im powiemy "nie", a oni po kilku dniach wyślą emisariuszy i wreszcie odpuszczą. Wiedziałem, że Jaruzelski nie popuści, choć nikt nie wiedział jaki będzie scenariusz, jak bardzo dramatyczny. Miałem w pamięci słowa swojego nieżyjącego już wówczas ojca sprzed lat, który mówił mi, że nasze pokolenie, które słucha "jazgoczących Niemenów", jakby przyszło co do czego, to na pewno "nie stanie z honorem". Nie postąpiłem na złość ojcu przystępując wtedy do strajku, po prostu wychowano nas w duchu patriotycznym.
Byliśmy górnikami, a nie żołnierzami, nie byliśmy uzbrojeni, nie mieliśmy przywództwa. Wiedzieliśmy tylko, że nie możemy wyjść poza kopalnię, bo wcześniej władza strzelała na ulicach, a nigdy wcześniej nie strzelała w zakładach pracy - tak przynajmniej wtedy myśleliśmy.
PAP: 15 grudnia siły milicji i wojska wozami bojowymi i czołgami podjeżdżają przed kopalnię. Dotarły do was wcześniej informacje o pacyfikacji pobliskich kopalń Jastrzębie i Moszczenica?
Cz.K.: Wiedzieliśmy, co się działo i że jadą do nas. Ja wtedy bardzo źle się poczułem, bolało mnie serce, co było dla mnie zdumiewające. Zakładowy lekarz, który mnie zbadał, powiedział, że jestem zupełnie zdrowy. Gdy spytałem, dlaczego ja się tak fatalnie czuję, odpowiedział: "Bo sytuacja wokół pana jest chora". Gdy wróciłem na kopalnię zaczęliśmy się przygotowywać - przy bramach zaczęliśmy budować barykady z tego, co mieliśmy - wozów i rur. Kiedy oni przyjechali, byliśmy gotowi się bronić, każdy miał prowizoryczną broń, np. jakiś klucz. Młodsi protestujący - świeżo po wojsku - mówili, że mamy butle z gazem i chyba ze 30 tys. litrów paliwa w naszej zakładowej stacji, ale starsi nie pozwolili tego ruszyć - nie chcieliśmy robić jatki i rzeźni.
Kiedy jeden z czołgów rozbił barykadę, wjechał do środka i wieżyczką skierował ogromną lufę na nas, mimo mrozu naprawdę zrobiło mi się bardzo ciepło. Całe szczęście wojskowi nie strzelali z tego czołgu, strach pomyśleć, czym by się to skończyło. Później nastąpiła akcja, która mnie wydawała się trwać trzy minuty, ale trwała pół godziny. Obydwie strony miały przed sobą respekt, my przed ich uzbrojeniem, a oni przed naszą liczebnością i determinacją. My krzyczeliśmy i śpiewaliśmy, kilka razy udało nam się ich wypchnąć z terenu kopalni.
PAP: Czy pamięta pan moment, w którym członkowie plutonu specjalnego ZOMO oddali strzały do protestujących?
Cz.K.: Dopiero po latach dowiedziałem się z procesu, że ich szef powiedział: "Walimy!". Ja pamiętam, że zobaczyłem broń w ich rękach. Zanim się zorientowałem, poczułem potężne uderzenie i runąłem na ziemię. Pocisk trafił mnie w podbródek, zrykoszetował przez gardło, by na koniec wbić się w kręgosłup. Nie straciłem przytomności i wydawało się, że prawie w ogóle nie krwawię. Dopiero później dowiedziałem się, że krew ciekła przez gardło do żołądka.
Koledzy zanieśli mnie do punktu opatrunkowego, w którym nie było podstawowych artykułów, ale pamiętam, że było dużo krwi - pielęgniarka się po niej ślizgała i dzwoniła do socjalnego, żeby ktoś podrzucił szmaty do przetarcia podłogi. Było 11 rannych i ludzie, którzy ich przynosili, wielki tłok. Czekaliśmy dobre trzy kwadranse, aż tamci dopuszczą karetki pogotowia. Zrobili to wtedy, kiedy sytuacja była już całkowicie pod ich kontrolą. Gdy wyjeżdżałem karetką jeden z milicjantów nie wytrzymał i walnął pałą w dach mojej sanitarki. W oczach niektórych z nich było widać, że chętnie by nas z tych karetek powyciągali.
PAP: "Pamiątkę" po pacyfikacji - wystrzelony przez zomowca pocisk - nosi pan do dzisiaj w swoim ciele.
Cz.K.: Po wielu godzinach operacji okazało się, że nie dało się go wyciągnąć. Lekarze doszli bardzo głęboko, ale neurochirurg uznał nie przeżyję wyciągnięcia pocisku. Można więc powiedzieć: operacja się nie udała, a pacjent żyje i chwała lekarzom za to, że tak postąpili. Teraz bardzo to odczuwam i co będzie dalej, nie wiem. Wkrótce idę do lekarza.
PAP: Po upadku PRL wszczęto śledztwo w sprawie pacyfikacji Manifestu Lipowego i Wujka, gdzie dzień później zomowcy zastrzelili 9 górników. W późniejszych procesach występował pan w charakterze oskarżyciela posiłkowego. Ciągnęły się one latami, ostatecznie jednak sąd uznał winę bezpośrednich sprawców - członków plutonu specjalnego ZOMO. Czy powiedziałby pan dziś, że ostatecznie sprawiedliwości stało się zadość?
Cz.K.: Tak i trzeba to sobie otwarcie powiedzieć. Wspaniałą pracę wykonała komisja Jana Rokity (badająca zbrodnie stanu wojennego - PAP), która przygotowała grunt pod akt oskarżenia. Później uczestniczyłem w tym procesie, aż do Sądu Najwyższego. Jeśli 14 ludzi zostało skazanych w sumie na 52 lata więzienia (od 3,5 do 6 lat więzienia - PAP) - to jest to wyrok bardzo dotkliwy. Chociaż wiemy, że strzelało prawdopodobnie tylko czterech ludzi, pozostali siedzieli cicho, nie powiedzieli nic i poszli do więzienia. Prawdopodobnie zmowa milczenia była opatrzona śmiertelną klauzulą. Moim zdaniem ponieśli karę i jest ona dotkliwa.
W innym wymiarze poniósł ją także Kiszczak, który - choć nie dożył zakończenia procesu - ale ostatnie lata żył jako podsądny i powinien wiedzieć, że uczynił zło. Mówiłem mu, że powinien stanąć przed nami i przynajmniej powiedzieć "przepraszam", ale nie zachował się jak oficer. Nidy nie będzie liczył na moje wybaczenie. Nie był człowiekiem honoru i to, że umarł wcale nie znaczy, że mamy mówić o nim dobrze. Proces odbył się i został wygrany.
PAP: A co z pamięcią o tamtych wydarzeniach?
Cz.K.: Pamięć musi pozostać, szczególnie teraz, kiedy próbujemy zmieniać całą historię i zdaje się, że kolejne pokolenia będą oglądały zupełnie inne twarze jako tych, którzy tworzyli "Solidarność". Bardzo mnie boli, gdy próbuje się bezcześcić imię dawnych przywódców tego ruchu.
PAP: Już w trakcie trwania procesu skończył pan studia prawnicze. Czy po to, by lepiej zrozumieć postępowanie sądowe?
Cz.K.: Tak, ale nie tylko dlatego. Pomyślałem, że muszę nauczyć się prawa, co przyda mi się w pracy, w życiu i w procesie. Dzięki studiom mogę pracować w dziale inwestycji w kopalni. Szkoda tylko, że obecnie tak źle dzieje się w górnictwie, choć wszyscy skwapliwie wypatrujemy coraz jaśniejszego światełka.
Rozmawiał Krzysztof Konopka