"Po Jałcie prezydent Raczkiewicz miał świadomość przegranej"
Po Jałcie prezydent Władysław Raczkiewicz, jak większość polskich polityków, miał świadomość, że przegraliśmy politycznie i nie ma dobrego wyjścia – mówi prof. Mirosław Dymarski z Uniwersytetu Wrocławskiego. 70 lat temu, 6 czerwca 1947 r., w Londynie zmarł prezydent RP Władysław Raczkiewicz.
PAP: Czy początki działalności politycznej przyszłego prezydenta RP Władysława Raczkiewicza odróżniają go w jakiś szczególny sposób od elity sanacyjnej?
Prof. Mirosław Dymarski: Raczkiewicz urodził się w Kutaisi w Gruzji, młodość spędził w Rosji i tam podjął studia. Z obozem bliskim Piłsudskiemu związał się dość szybko. Ważny dla jego wyborów politycznych był Związek Młodzieży Polskiej "Zet", czyli jedna z najważniejszych ówczesnych organizacji patriotycznych. Nie dostrzegam tu więc specjalnie wielkich odmienności, ale bez wątpienia przez całe życie był kojarzony z Polakami zamieszkującymi w Rosji i ich aktywnością.
PAP: Zainteresowanie Raczkiewicza Polakami w Imperium Rosyjskim była szczególnie duże pod koniec I wojny światowej...
Prof. Mirosław Dymarski: Raczkiewicz, tak jak wielu młodych ludzi angażujących się w działalność patriotyczną nie był zaskoczony wybuchem wojny w lipcu 1914 r. W tamtym czasie wyczekiwano wybuchu wojny pomiędzy zaborcami znajdującymi się w różnych blokach militarnych. Podobnie jak dla innych Polaków w Rosji przełomem dla jego postawy stało się załamanie caratu w marcu 1917 r. Raczkiewicz formalnie był wciąż oficerem armii rosyjskiej, ale dość szybko uwolnił się od tych związków. Wówczas pojawiła się idea zjazdu wojskowych Polaków, który miał zostać zorganizowany w Piotrogrodzie. Armia zawsze była zaczynem państwowości. Polscy wojskowi byli więc swoistym potencjałem, którego nie chciano zmarnować. Raczkiewicz był zatem naturalnym uczestnikiem takiego ruchu.
PAP: Można odnieść wrażenie, że w dwudziestoleciu międzywojennym Raczkiewicz był nie tyle politykiem, co działaczem państwowym.
Prof. Mirosław Dymarski: Raczkiewicz należał do tego dość rzadkiego rodzaju ludzi, którzy państwo traktują jako wartość naczelną i mogą być określani jako "państwowcy". Rzadko kiedy reprezentują ściśle określony profil ideologiczny, ale podejmują się zadań, które ich zdaniem najlepiej służą państwu. Mówiąc kolokwialnie Raczkiewicz był "zadaniowcem", któremu powierzano zadania, z których doskonale się wywiązywał. Nigdy nie miał ambicji bycia liderem politycznym. W tym mogło przeszkadzać mu bycie państwowcem, urzędnikiem pragnącym wykonywać powierzone mu zadania oraz choroba, która wciąż dawała o sobie znać.
Wydaje się jednak, że jego cechy charakterologiczne były w tym kontekście najważniejsze. Nigdy nie chciał być aktorem pierwszego planu. Jego kariera międzywojenna jest również nierozerwalnie związana z jego prawniczym wykształceniem. Pamiętajmy, że elita okresu międzywojnia była grupą bardzo wąską. Każda osoba o takim wykształceniu była dla państwa pożądana i wykorzystywana. Jeśli tak jak Raczkiewicz dążyła dla dobra Polski do współpracy z każdym rządem, to była na wagę złota. Wiedza prawnicza i zdolności administratorskie charakteryzowały Raczkiewicza. Nie był on typem żołnierza, ale urzędnika pierwszego planu. Odniósł sukces jako państwowiec i zawsze był brany pod uwagę jako kandydat do wysokich funkcji urzędniczych.
PAP: Dlaczego właśnie jemu powierzono funkcję prezydenta 30 września 1939 r.?
Prof. Mirosław Dymarski: Większość spośród ludzi, którzy wówczas znaleźli się w Paryżu do najwyższych funkcji wyniosła historia. Raczkiewicz i Sikorski byli jednymi z nich. W momencie katastrofy państwa nie było wielkiego wyboru. Pamiętajmy, że w czasach sanacji panowało przekonanie, że jesteśmy niemal mocarstwem i wojna w obronie państwa będzie trwała bardzo długo. To myślenie w kategoriach historycznych dało o sobie znać we wrześniu 1939 r. i przez to na emigracji znalazła się stosunkowo niewielka grupa.
Raczkiewicz dotarł do Paryża jako przewodniczący Światowego Związku Polaków, który we wrześniu został przez rząd upoważniony do budzenia patriotycznych nastrojów wśród Polonii. Zdawano sobie sprawę, że sytuacja polityczna pod koniec września 1939 r. jest bardzo trudna i nie ma czasu na toczenie długich negocjacji przy tworzeniu nowych władz. Na szczęście w kontekście internowania prezydenta Mościckiego w Rumunii konstytucja kwietniowa przewidywała taką sytuację poprzez powierzenie prezydentowi wszelkich kompetencji koniecznych do transmisji władzy. W ten sposób uratowany został legalizm państwa. Mościcki mógł przekazać swoje następstwo skutecznie kolejnej osobie. Wobec oporu Francji w stosunku do kandydatury Bolesława Wieniawy Długoszowskiego wskazał Raczkiewicza.
W Paryżu nie było zbyt wielu osób, które mogły reprezentować państwo. Samo przedostanie się do Paryża we wrześniu 1939 r. było problemem i sprawiało, że znalazło się tam tylko wąskie grono polskich polityków. Mający cechy dobrego urzędnika Raczkiewicz był w takim momencie najlepszym kandydatem na ten urząd i mógł być zaakceptowany zarówno przez obóz sanacji jak i opozycji.
PAP: Jaki był wpływ Władysława Raczkiewicza na zapisy tak zwanej umowy paryskiej?
Prof. Mirosław Dymarski: Właściwie niewielki. Pamiętajmy, że był to dokument wynikający z ówczesnej sytuacji i faktu, że generał Sikorski czuł się we Francji silny. Miał wiele powiązań z generalicją francuską, które stworzył przebywając tam w okresie międzywojennym. Należał do tych osób, które pisały wiele na temat teorii wojny i przez to był doceniany i obdarzany poparciem Paryża. Z drugiej strony warto pamiętać, że w ostatnim okresie rządów sanacji stosunki Paryża i Warszawy uległy pogorszeniu. Sikorski nadawał więc ton polityce uchodźczej pierwszych dni pobytu w Paryżu.
Raczkiewicz nie miał oparcia w nikim, kto mógłby stanąć w opozycji do "ofensywy" Sikorskiego. Prawdopodobnie również nie chciał tego uczynić. W kontekście katastrofy państwa dał o sobie znać jego charakter człowieka, który szukał zgody i porozumienia. Wyraźnym świadectwem tej postawy była zgoda na uregulowania zawarte w umowie paryskiej, szczególnie podział kompetencji z premierem i wspólne podejmowanie decyzji kluczowych dla narodu polskiego i państwa. Jest to egzemplifikacja koncyliacyjnego, a nie konfrontacyjnego charakteru Raczkiewicza.
PAP: Mimo jego koncyliacyjnego nastawienia, bardzo szybko pojawiły się konflikty z premierem Sikorskim. Szczególnie silne były w okresie kampanii francuskiej i tuż po ewakuacji do Wielkiej Brytanii.
Prof. Mirosław Dymarski: Sikorski był postacią o ambicjach politycznych i wiele znaczącą w życiu międzywojennej Polski. W 1939 r. został wreszcie doceniony i wyniesiony przez historię. Uważał, że jego rola jako wodza naczelnego powinna być większa. Prawdopodobnie do pewnego stopnia wzorował się na modelu stworzonym przez Józefa Piłsudskiego i Rydza - Śmigłego i uważał, że to on powinien kreować główne kierunki polskiej polityki.
W momencie upadku Francji Sikorski dokonał dwóch rzeczy, które spowodowały napięcia w stosunkach z prezydentem. Po pierwsze, wzorem dawnego polskiego modelu dowódczego w pewnym momencie nieformalnie, ale praktycznie opuścił urząd premiera i wyruszył na front w poszukiwaniu walczących polskich żołnierzy. Przez ponad dwie doby nie było z nim łączności i nie znano jego decyzji dotyczących ewakuacji. W momencie starcia dwóch największych armii świata dwie polskie dywizje nic nie znaczyły i należało raczej myśleć o uporządkowanej ewakuacji do Wielkiej Brytanii. Sikorski mógł jednak nie przypuszczać, że Francja skapituluje. Być może więc, chciał być w sytuacji innej niż marszałek Rydz-Śmigły we wrześniu 1939 r., gdy zarzucano mu opuszczenie walczących oddziałów. Niemniej jednak jego wyczucie sytuacji strategicznej było w tym momencie złe. To Raczkiewicz zarzucał mu później, wskazując że powinien skupić się na ewakuacji polskich aktywów, takich jak złoto czy polskie oddziały, które jeszcze nie przystąpiły do walki.
Po przybyciu do Wielkiej Brytanii nastał pierwszy poważny kryzys i dymisja Sikorskiego motywowana jego nieodpowiedzialnością, którą można również kłaść na karb chaosu wojennego. Pamiętajmy jednak, że wówczas postrzegano te wydarzenia jako kolejną klęskę Polski i wszyscy, którzy byli częścią polskiej elity, mieli do siebie pretensje. Los polskiej sprawy był bardzo niepewny i małe konflikty urastały do rangi wielkich sporów.
PAP: Kolejny konflikt pojawił się w lipcu 1941 r., gdy negocjowany był pakt Sikorski-Majski. Jak Raczkiewicz odnosił się do porozumienia z sowietami na takich warunkach?
Prof. Mirosław Dymarski: Układ Sikorski-Majski był bodaj jedynym, który można było wynegocjować w tamtych rozmowach. Wbrew pozorom Polska nie była podmiotem w tych negocjacjach, ale jedynie sygnowała ustalenia trójstronnych rozmów. Problemem była postawa Sikorskiego, który znając zasady dyplomacji mógł grać na zwłokę, ale ze względu na swoje ambicje chciał być liderem, bardzo aktywnym uczestnikiem tych rozmów. Wreszcie uzyskał pozycję, do której aspirował. Zamiast na pierwsze negocjacje wysłać polskiego ambasadora w Londynie lub innego dyplomatę zdecydował się samemu prowadzić rozmowy z ambasadorem Iwanem Majskim. W świecie dyplomacji nie jest praktykowana sytuacja, w której premier negocjuje z ambasadorem. Powinien on być raczej instancją, do której odwołują się obie strony reprezentowane przez zawodowych dyplomatów. Sikorski wyszedł przed szereg i bardzo skomplikował polską sytuację. Ten błąd wykorzystali sowieci.
Już w trakcie negocjacji oczywiste było, że układ jest asymetryczny i więcej atutów jest po stronie Kremla. Raczkiewicz uznał, że umowa nie broni polskich interesów i przedwojennych granic i odmówił jej podpisania. Słusznie uznał, że dokument ten może być traktowany tylko jako wskazówka do prowadzenia bieżącej polityki mającej na celu tworzenie polskiej armii oraz uwalnianie Polaków z łagrów i więzień. Prezydent Raczkiewicz wykazał się więc pewną roztropnością, ale kryzys wybuchł później z ogromną siłą i doprowadził do tego, że obaj przywódcy stanęli na biegunowo odległych pozycjach. Sytuacja konfliktowa trwała przez dwa lata.
PAP: Stałym elementem wpływającym na prezydenturę Raczkiewicza jest jego słabe zdrowie i pojawianie się kwestii następstwa na urzędzie. Kogo prezydent wyznaczał w trakcie wojny na swojego następcę?
Prof. Mirosław Dymarski: Raczkiewicz był państwowcem, ale o nachyleniu piłsudczykowskim. Ktoś o innych przekonaniach nie mógłby zostać wojewodą wileńskim, czyli ukochanej ziemi Józefa Piłsudskiego. Raczkiewicz będąc jeszcze w Paryżu wyznaczył na swojego następcę związanego z obozem sanacyjnym gen. Kazimierza Sosnkowskiego. Sądzono jednak, że ewentualnym następcą będzie generał Sikorski. Gdy sytuacja Sosnkowskiego jako Naczelnego Wodza stała się bardzo trudna i był krytykowany zarówno przez Brytyjczyków jak i sowietów konieczna okazała się jego dymisja i wyznaczenie nowego następcy. Wówczas pojawił się pomysł wyznaczenia któregoś z polityków przebywających w okupowanym kraju. Dla piłsudczyków najlepszy był kandydat wywodzący się z PPS. Był nim przybyły do Londynu dzięki operacji "Most III" Tomasz Arciszewski. Działacze PPS reprezentowali wówczas opozycję wobec rządu Mikołajczyka i nie szukali drogi do niemożliwego ich zdaniem kompromisu z ZSRS.
Wiosną 1947 r. ostatnia zmiana następcy prezydenta Raczkiewicza wywołała wśród polskiej emigracji głęboki kryzys. Mam tu na myśli nominowanie Augusta Zaleskiego, który zastąpił Arciszewskiego. Ten moment rozpoczął kilkunastoletnie podziały wśród polskiej emigracji, które dodatkowo nakładały się na poczucie klęski i trudny los emigrantów. Wydaje się, że ta decyzja jest świadectwem niezdecydowania Raczkiewicza. Zaleskiego znał i ufał mu jako szefowi jego kancelarii. Wierzył, że ten dyplomata będzie lepszym prezydentem niż socjalistyczny aktywista Arciszewski.
PAP: Na jaką chorobę cierpiał prezydent Władysław Raczkiewicz?
Prof. Mirosław Dymarski: Tą chorobą była białaczka. Nie miała ona ostrego charakteru i pozwalała żyć, ale w stanie ciągłego zagrożenia sił i życia. Ta choroba od początku pełnienia urzędu skazywała go na pewną pasywność.
PAP: Co Raczkiewicz sądził o szansach Polski po konferencji w Jałcie?
Prof. Mirosław Dymarski: Raczkiewicz, jak większość polskich polityków miał świadomość, że przegraliśmy politycznie i nie ma dobrego wyjścia. Nic nie zmieniało sytuacji, w której byliśmy bardzo słabym graczem, niemal pozbawionym znaczenia na polu, na którym rozgrywały się stosunki między USA i ZSRS. Jeśli rola Wielkiej Brytanii znacząco spadła w ostatnim okresie wojny, to co dopiero mówić o pozycji politycznej Polski.
Czytając liczne dokumenty z tego okresu można zauważyć, że Raczkiewicz był po ludzku zrezygnowany. Oczywiście pełnił ten urząd, bo tak nakazywał mu obowiązek i imperatyw wewnętrzny. Jego wypowiedzi były jednak nasycone pesymizmem, na który nakładała się postępująca choroba i pozbawiała szans na większą aktywność. Nie bardzo wierzył, że można zrobić coś więcej. Był także przekonany, że jeśli emigracja pozostanie na gruncie legalizmu, to oznacza to długą emigrację, być może trwającą już zawsze. Konstelacja międzynarodowa wykluczała powrót do kraju. To na pewno nie był czas łatwy dla polskich emigrantów, ponieważ panował pesymizm. Raczkiewicz nie wierzył, że możemy skutecznie zmienić nurt polityki międzynarodowej.
PAP: Czy prezydent Raczkiewicz w ostatnim okresie pełnienia urzędu określił strategię i cele działania dla swojego następcy?
Prof. Mirosław Dymarski: Raczkiewicz nigdy nie nakreślił takiego quasi-ideowego scenariusza. Legalizm i trwanie urzędu były jedynymi celami tego schorowanego człowieka. Podziały wśród polskiej emigracji już go przerastały i nie wyznaczał kierunków dla polskich władz emigracyjnych. Pamiętajmy, również że tak jak wspomniałem nie był on liderem politycznym, ale państwowcem i wysokim urzędnikiem. Wyznaczanie strategii nie leżało w zakresie jego ambicji. Nie istnieje więc żaden testament Raczkiewicza, poza zasadą trwania przy idei legalizmu w nadziei na odmianę sytuacji międzynarodowej.
Mirosław Dymarski, profesor Uniwersytetu Wrocławskiego, badacz historii Polski okresu II wojny światowej, współautor publikacji Instytutu Pamięci Narodowej "Poczet Prezydentów Rzeczypospolitej Polskiej na Uchodźstwie w latach 1939-1990".
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)