Polscy uchodźcy w Afryce. Nieznana historia z czasów wojny
Podczas II wojny światowej 19 tysięcy Polaków zostało ewakuowanych do Afryki. Ich historię udokumentował kanadyjski filmowiec. Miał ku temu powody.
Kiedy jako 20-latek Jonathan Durand wybrał się po raz pierwszy do Afryki, nie opuszczało go osobliwe uczucie, że jest w ojczyźnie.
- To było niezwykłe dla młodego białego mężczyzny z Kanady - wspomina Durand. Dopiero stopniowo zaczął rozumieć, dlaczego to otoczenie wydało mu się wtedy takie swojskie i bliskie. Okazało się, że podczas II wojny światowej i jakiś czas potem w obozie dla uchodźców na terenie dzisiejszej Tanzanii żyła jego babcia z Polski. Jej opowiadania o niezwykłym dzieciństwie spędzonym u podnóża Kilimandżaro wycisnęło trwały ślad w duszy Kanadyjczyka. - Kiedy polska babcia opowiada o safari u podnóża największej góry w Afryce, jej opowiadanie uskrzydla wyobraźnię dziecka - mówi Jonathan Durand w rozmowie z DW.
Jako młody student historii dziwił się, że tak trudno znaleźć mu jakiekolwiek informacje o przeszłości swoich przodków. Również jego profesor nie słyszał nigdy o obozie polskich uchodźców w Afryce. Durand zaczął stopniowo zgłębiać ich historię. Dowody nt. życia babci w niewielkiej miejscowości Tengeru na północy obecnej Tanzanii zmotywowały kanadyjskiego filmowca do udania się w obfitującą w emocje podróż sentymentalną. Wiązała się ona z historią pochodzenia rodziny Duranda, którą w międzyczasie sam przedstawił w formie filmu dokumentalnego. Nosi on tytuł: "Pamięć jest naszą ojczyzną" ("Memory is our Homeland") i został wyróżniony w 2018 r. na festiwalu filmowym RDIM w Montrealu nagrodą publiczności. Film był rezultatem trwających dziewięć lat badań oraz podróży autora po Europie Wschodniej, Bliskim Wschodzie i Afryce.
Babcia filmowca Kazia Kołodziej (z domu Gerech) mieszkała z rodzeństwem i rodzicami od 1942 do 1949 r. w prymitywnej, krytej strzechą lepiance w Tengeru, należącym do Tanganiki - wówczas terytorium mandatowego Wielkiej Brytanii. Żyjąca tam niewielka polska diaspora zajmowała się uprawą warzyw, produkcją butów, mat i innych przedmiotów z sizalu. Podczas licznych podróży do byłych miejsc obozów polskich uchodźców w Południowej Afryce, Tanzanii i Zambii Durand w rozmowach ze starszymi mieszkańcami przekonał się, że "mają oni dobre wspomnienia o Polakach i że były to często ich pierwsze kontakty z białymi".
Również wśród byłych uchodźców pozostały pozytywne wspomnienia o lokalnej ludności. - Byli wtedy młodzi i to międzynarodowe spotkanie odcisnęło ślad na ich człowieczeństwie. To było przyjazna koegzystencja. Niekiedy świętowali nawet wspólnie nabożeństwa - potwierdza historyk i ekspertka ds. migracji Julia Devlin z Centrum Uchodźstwa i Migracji przy Uniwersytecie Katolickim Eichstätt-Ingolstadt.
Julia Devlin zna dobrze tło tej niezwykłej odysei 19 tys. ludzi z Polski, którzy różnymi drogami dotarli do Afryki. Przedstawiała ją w opracowaniu naukowym: "Wysiedlenia i emigracja: polska odyseja podczas II wojny światowej" ("Deportation und Exil: eine Odysseee im Zweiten Weltkrieg") w 2014 r. Historię tę zapoczątkował niemiecko-sowiecki pakt Ribbentrop-Mołotow o nieagresji z sierpnia 1939 roku, w którym hitlerowskie Niemcy ustaliły de facto ze Związkiem Radzieckim podział między sobą Polski oraz dalszych krajów Europy Wschodniej. Wkrótce oba mocarstwa zaatakowały kraj i zaczęły przeprowadzać czystki etniczne. Setki tysięcy Polaków, wśród nich także Żydzi, zostali deportowani przez sowieckie władze na Syberię i do Kazachstanu, gdzie w większości pracowali w obozach karnych oraz kołchozach. Jednak w 1941 r. z dnia na dzień sytuacja wysiedlonych Polaków nieoczekiwanie się zmieniła.
Po napadzie Niemców na Związek Radziecki alianci weszli w porozumienie z władzą sowiecką, by wspólnie zwalczyć Hitlera. W reakcji na to polski rząd emigracyjny gen. Sikorskiego w Londynie nawiązał kontakt z ZSRR domagając się od władz stalinowskich uwolnienia deportowanych Polaków oraz zgody na utworzenie na terenie ZSRR armii polskiej. Umowa dotycząca jej powstania została podpisana w grudniu 1941 r. Ochotnicy mieli zgłaszać się w okręgu Buzułuku nad rzeką Samarą. Naczelnym wodzem armii został generał Władysław Anders.
Do Buzułuku przybywali nie tylko chętni do walki z nazizmem, lecz także ludność cywilna z dziećmi w nadziei na opuszczenia raz na zawsze Związku Radzieckiego. Ostatecznie opuściło go ogółem 77 tys. wojskowych w ramach armii generała Andersa oraz 43 tys. cywilów - obywateli polskich - bez względu na narodowość (Polaków, Żydów, Ukraińców, Białorusinów). Z powodu trudności z zaopatrzeniem wojsko oraz ludność cywilna zostali przeniesieni za zgodą władzy sowieckiej do Iranu.
Po odpowiednim przeszkoleniu armia Andersa ruszyła dalej do Włoch. Na miejscu została ludność cywilna, z którą nie wiadomo było co robić. - Nikt nie chciał ich przyjąć - tłumaczy Julia Devlin. Ostatecznie rząd Wlk. Brytanii zadeklarował pomoc, szukając dla nich schronienia w koloniach brytyjskich oraz na brytyjskich terenach mandatowych. W ten sposób byli wysiedleńcy trafili dalej do Tanzanii, Południowej Afryki, Zimbabwe oraz na inne tereny wpływów brytyjskich, niezagrożonych działaniami wojennymi.
Po zakończeniu II wojny światowej pojawiły się ze strony odpowiedzialnych władz w Afryce naciski, by pozbyć się uchodźców wojennych. − Afrykańskie kraje walczyły o swoją niezależność i nie chciały więcej reliktów władz kolonialnych - wyjaśnia niemiecka historyczka. Polacy opuszczali afrykańskie kraje emigrując do Wielkiej Brytanii, Australii i Kanady. "Do swojej ojczyzny nie mogli wrócić - to był sowiecki kraj".
Babcia Jonathana Duranda emigrowała z Tanzanii do Anglii w 1949 r. Tam poznała swojego przyszłego męża, byłego więźnia obozu zagłady w Majdanku. Już razem w 1954 r. wyjechali do Kanady. Obok licznych kamyczków historycznej mozaiki szczególnie jedno odkrycie w wieloletnich poszukiwaniach poruszyło filmowca. W Instytucie Polskim i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie odkrył on nagrania filmowe z obozu uchodźców w Tanzanii, w którym żyła też jego babcia.
- Zobaczyłem tamtejszy szpital i grupę młodych dziewcząt, idących w stronę kamery. Ta całkiem po lewej, uśmiechająca się i ze skrzyżowanymi ramionami, to była moja babcia - opowiada Durand. Za każdym razem, kiedy widzi te ujęcia, dostaje gęsiej skóry. - Odbieram to jak swego rodzaju nagrodę.