"Śmierć Przemyka pogłębiła przepaść między władzą PRL a dużą częścią społeczeństwa"

Widok lasu rąk unoszących się w geście solidarności podczas pogrzebu Grzegorza Przemyka, który przyciągnął dziesiątki tysięcy ludzi, był przejmującym, jaskrawym symbolem rzeczywistych nastrojów oraz mobilizacji społecznej, już nieco stłumionej po kilkunastu miesiącach stanu wojennego – mówi dr hab. Patryk Pleskot, historyk z oddziału Instytutu Pamięci Narodowej w Warszawie. Mija 35 lat od śmierci Grzegorza Przemyka.

Grzegorz Przemyk był uczniem warszawskiego Liceum im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego, którego uczniowie byli znani ze swojej niechęci do reżimu komunistycznego. Również związki rodzinne sprawiały, że był zaangażowany w działalność opozycyjną. Czy te czynniki mogły wpłynąć na brutalność milicjantów wobec maturzysty?

Dr hab. Patryk Pleskot: To pytanie otwarte, którego do końca nie rozstrzygnęliśmy. Nie wiemy na pewno, czy Ireneusz Kościuk i co najmniej dwóch innych zomowców bijących Przemyka wiedziało, że biją kogoś związanego z opozycją czy raczej anonimowego maturzystę. Skłaniam się raczej w stronę przekonania, że Przemyk był ofiarą przypadkową. Oczywiście nie umniejsza to bestialstwa, jakim wykazali się zomowcy. Są również argumenty przeciwne tej tezie. Pamiętajmy, że dosłownie kilkanaście dni wcześniej Przemyk trafił do aresztu w ramach zatrzymań poprzedzających 1 i 3 maja. Mógł zostać zapamiętany. Był wysoki, nosił długie włosy, przez to był dość charakterystyczny. Jego matka Barbara Sadowska już od połowy lat 70. była przedmiotem inwigilacji ze strony SB. Prowadzono przeciwko niej sprawę o kryptonimie "Paryżanka". Miała pewne kontakty wśród polskiej emigracji we Francji, więc przemyśliwano nad zwerbowaniem jej jako współpracownika kontrwywiadu. Kilkanaście dni przed pobiciem jej syna, podczas esbeckiego najazdu na siedzibę Prymasowskiego Komitetu Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom, została pobita, choć na szczęście nie tak dotkliwie jak Grzegorz. Nie można więc wykluczyć, że Przemyk został rozpoznany na komisariacie przy ul. Jezuickiej, dokąd został zabrany, jako uczeń niepokornego liceum i syn związanej z opozycją Barbary Sadowskiej. Pamiętajmy, że dwa tygodnie po jego śmierci został pobity uczeń tego samego liceum, Wojciech Cejrowski, dziś znany podróżnik. Jedno jest pewne: atmosfera, w jakiej się wychowywał, i środowisko, w którym przebywał, sprawiały, że nie zgadzał się z otaczającą go rzeczywistością i potrafił wyrazić tę postawę. Z punktu widzenia zomowców po zatrzymaniu zachowywał się prowokująco. To również wynikało z jego światopoglądu.

Reklama

Na ile jesteśmy w stanie odtworzyć wydarzenia z 12 maja 1983 r.? Jak wiele jest wciąż białych plam, które nie pozwalają nam zrekonstruować biegu wydarzeń?

- Białe plamy dotyczą spraw zupełnie zasadniczych, m.in. nazwisk zomowców, którzy bili Grzegorza Przemyka. Po 1989 r., m.in. dzięki śledztwu IPN, udało się zidentyfikować niektórych z nich, ale mimo to nie potrafimy odtworzyć dokładnie tego, co wydarzyło się na komendzie milicji przy Jezuickiej. Wiemy, że w biciu uczestniczyli Ireneusz Kościuk i Krzysztof Dalmata czy Arkadiusz Denkiewicz, który mówił, aby "bić tak, żeby nie było śladów". W katowaniu Przemyka brał jednak udział jeszcze jeden, może dwóch zomowców, których nazwisk nie jesteśmy w stanie ustalić ze stuprocentową pewnością. Doskonale wiadomo za to, jakie szkody w organizmie Grzegorza Przemyka sprawiło brutalne pobicie. Jak po latach stwierdził jeden z lekarzy przeprowadzających sekcję zwłok, chłopak był w takim stanie, jakby przejechał po nim samochód. Otrzymał wiele bardzo silnych ciosów łokciem w podbrzusze, które spowodowały wiele obrażeń wewnętrznych. Z jednej strony potrafimy więc odtworzyć przebieg zbrodni od strony medycznej, z drugiej nie do końca możemy zrekonstruować "proces decyzyjny", który doprowadził do pobicia, oraz zidentyfikować wszystkich jego uczestników i rozkład odpowiedzialności za morderstwo.

Mieczysław Rakowski w swoich dziennikach napisał w tych dniach: "Na mój gust to kolejna prowokacja". Co mógł mieć na myśli ówczesny wicepremier, że pozwolił sobie na taką tezę w pisanych dość szczerze dziennikach?

- Nie przesadzałbym w określaniu dzienników Rakowskiego jako szczerych. Gdy porównamy wersję opublikowaną z rękopisem, zauważymy wiele różnic wynikających m.in. ze stosowanej przez niego autocenzury czy autokreacji. Nie do końca wiemy, co Rakowski mógł mieć na myśli. Być może zakładał, że to kolejna prowokacja "esbeckiego betonu", która miała zaszkodzić Jaruzelskiemu i "procesowi normalizacji", który powoli zaczynał się wraz z wygaszaniem stanu wojennego. Nie ma jednak żadnych dowodów na potwierdzenie tej tezy. Trudno doszukiwać się przesłanek istnienia jakiejś prowokacji. Pojawiają się co prawda opinie, że mogła to być zemsta kontrwywiadu za to, że matka Przemyka nie chciała się zgodzić na współpracę. Moim zdaniem to wysoce nieprawdopodobne. Bez wątpienia doszło jednak do ogromnego upolitycznienia tej zbrodni. Z jednej strony upolitycznienia dokonało społeczeństwo, które od razu wiedziało, że za śmiercią Grzegorza Przemyka stoją zomowcy i ogólnie "władza". Z drugiej strony aparat państwowo-partyjny dokonywał takiego upolitycznienia m.in. poprzez stworzenie całej mistyfikacji sądowej i procesowej. Celem tych działań było zdjęcie odpowiedzialności z zomowców i zrzucenie jej na kozłów ofiarnych, na których wybrano sanitariuszy, którzy zabrali pobitego Grzegorza Przemyka z komisariatu na Jezuickiej. Oskarżono również niewinną lekarkę, która kilkanaście kolejnych miesięcy spędziła w areszcie pod zarzutem sprawstwa. Mieliśmy więc do czynienia z rozbudowaną akcją polityczną, w którą zaangażowane były najwyższe czynniki państwowe z Biurem Politycznym KC PZPR, prokuraturą i MSW włącznie. Celem tych działań było skierowanie śledztwa na fałszywe tropy i obarczenie odpowiedzialnością niewinnych sanitariuszy.

Jaka była oficjalna wersja wydarzeń przedstawiana przez władzę?

- Według władz do śmierci Grzegorza Przemyka przyczynili się dwaj sanitariusze, którzy mieli użyć wobec niego przemocy w karetce, a następnie brutalnie taszczyli go do stacji pogotowia ratunkowego przy ul. Hożej. Kuriozalna jest treść wyroku wydanego w lipcu w 1984 r., który nie stwierdzał, co tak naprawdę spowodowało śmierć Przemyka. Władzom udało się jedynie uzyskać uniewinnienie funkcjonariuszy ZOMO. Sanitariusze mieli przyczynić się do pogorszenia stanu jego zdrowia. Nie ma tam jednak stwierdzenia, kto doprowadził do jego śmierci. Można powiedzieć, że wyrok był do pewnego stopnia porażką władz. Sanitariusze zostali skazani na dość niewielkie wyroki, ponieważ nie udowodniono im morderstwa. Wcześniej byli jednak poddawani przez władzę ogromnej presji. Jeden z nich, Michał Wysocki, próbował kilkakrotnie popełnić samobójstwo. To najlepiej świadczy o skali nagonki, jaką przeprowadzono na niego i na jego kolegę, Jacka Szyzdka. Obu przetrzymywano w areszcie, przesłuchiwano, nękano psychicznie. Również towarzyszący Przemykowi na komisariacie kolega, Cezary Filozof, był poddany - jako naoczny świadek bicia - bardzo ostrej inwigilacji. Próbowano także stosować wobec niego i jego rodziny różne prowokacje, szykany. Cezary jednak wytrwał i zasadniczo nie zmienił swych zeznań, w których mówił o winie zomowców. Ta twarda postawa przyczyniła się do procesowej porażki władz.

Wojciech Jaruzelski powiedział, że ta sprawa "wyrządza ogromne straty polityczne". Czy można powiedzieć, że wizerunek władz znacząco ucierpiał po maju 1983 roku?

- Z pewnością, choć oczywiście trudno dokładnie zbadać, jaki był jej wymierny wpływ na postawy społeczne. Widok lasu rąk unoszących się w geście solidarności podczas pogrzebu Grzegorza Przemyka, który przyciągnął dziesiątki tysięcy ludzi, był jednak przejmującym, jaskrawym symbolem rzeczywistych nastrojów oraz mobilizacji społecznej, już nieco stłumionej po kilkunastu miesiącach stanu wojennego. Śmierć Przemyka była impulsem, który pogłębił przepaść między władzą PRL a dużą częścią społeczeństwa, a zarazem (krótkotrwałym) sygnałem mobilizacyjnym. Pogrzeb sprawił, że ludzie mogli się "policzyć", sprawdzić, jak wielu przyszło mimo represji stanu wojennego. Była to wyraźna porażka propagandowa władz. Jeśli dodamy do tego słabo zorganizowaną, kompromitującą aparat państwowo-partyjny mistyfikację śledczą i sądową, mającą ukryć prawdziwych sprawców, to możemy przyznać, że Jaruzelski miał rację, mówiąc o wielkich stratach politycznych dla niego i jego ekipy.

W pogrzebie uczestniczyli dwaj księża...

- Obecni byli księża Jerzy Popiełuszko i Stefan Niedzielak, którzy niedługo potem sami stali się ofiarami morderstw politycznych.

Dlaczego po 1989 r. nie udało się w pełni wyjaśnić okoliczności zbrodni z maja 1983 r.?

- Wpłynęły na to zarówno czynniki koniunkturalne, jak i obiektywne. Od początku sprawa była mataczona przez władzę. Dokumentację tworzono w sposób mistyfikujący, mylono tropy. Obiektywnie sprzyjało to utrudnianiu rzetelnego śledztwa. Do przełomu 1989 upłynęło nieco czasu, a zasłony dymne rzucane w 1983 r. wpływały na tempo i możliwości dochodzenia do prawdy. Pamiętajmy również o zmowie milczenia dawnych funkcjonariuszy komunistycznych, którzy wzywani do złożenia zeznań zasłaniali się niepamięcią. Dodajmy do tego kwestie proceduralne, zawiłości prawne itp. To wszystko sprawiało, że sprawy tego typu zbrodni popełnionych przez aparat represji PRL ciągnęły się latami i wciąż w pewnej części trwają w ramach różnych śledztw prowadzonych przez prokuratorów IPN. Bardzo trudno było więc wskazać funkcjonariuszy odpowiedzialnych za śmierć Grzegorza Przemyka i udowodnić im winę. Ireneusz Kościuk był kilkukrotnie skazywany i uniewinniany przez sądy różnych instancji, aż w końcu sprawa się przedawniła. Smutnym epilogiem tej sprawy był fakt skierowania przez Leopolda Przemyka (ojca Grzegorza) skargi do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu za przewlekłe prowadzenie sprawy śmierci jego syna. Trybunał potwierdził, że Rzeczpospolita Polska wykazała się nieudolnością w prowadzeniu tej sprawy, ale nie zajął się oceną tego, czy śmierć Grzegorza Przemyka może zostać uznana za zbrodnię komunistyczną (a o to zabiegał Leopold Przemyk). Argument, według którego nie była to zbrodnia komunistyczna, zasadza się na założeniu, iż zomowcy nie wiedzieli, że biją tego konkretnego Grzegorza Przemyka, a powodem bicia nie był fakt, że chłopak przeciwstawiał się reżimowi i był synem Barbary Sadowskiej. Taką wykładnię potwierdził ostatecznie Sąd Najwyższy w 2010 r., a strasburski trybunał tego rozumowania nie podważył. W ten sposób stwierdzono, że była to "zwyczajna zbrodnia", która zgodnie z obowiązującym prawem uległa przedawnieniu. Dziś możemy dochodzić prawdy od strony historycznej, ale jest chyba za późno na dochodzenie odpowiedzialności karnej. To wielki wyrzut sumienia wymiaru sprawiedliwości po 1989 r.

Rozmawiał Michał Szukała (PAP)

PAP
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy