"Wielki zryw przeciwko komunizmowi i nędzy"
Marzec '68 był to wielki zryw przeciwko reżimowi komunistycznemu i nędzy – mówi PAP prof. Marian Srebrny, dziś matematyk, a w 1968 roku student i uczestnik protestów. Obecny wówczas antysemityzm był dziełem SB i góry partyjnej – dodaje.
PAP: Kim Pan był w marcu 1968 roku?
Prof. Marian Srebrny: Byłem 20-letnim studentem III roku matematyki na Uniwersytecie Warszawskim.
PAP: Marzec '68 to dla Pana...
- ...wielki zryw - mówię "wielki" bez skrępowania - młodego pokolenia przeciwko reżimowi komunistycznemu i nędzy.
PAP: Jaka była geneza protestów marcowych?
- Jedną z iskier, które rozpaliły protesty było zdjęcie "Dziadów" Kazimierza Dejmka przez komunistyczną cenzurę. Była to jednak tylko jedna z przyczyn, moim zdaniem, stosunkowo małej wagi. Dość przypomnieć, że protest związany ze zdjęciem spektaklu z 30 stycznia 1968 r. przyciągnął ok. 200 osób. W moich wspomnieniach tym co sprawiło, że możemy mówić o Marcu jako o wielkim zrywie było pałowanie. Skala protestu była wynikiem buntu przeciwko użyciu brutalnej siły przeciwko studentom. Do użycia siły doszło właściwie już po wiecu, który zorganizowaliśmy po relegowaniu 4 marca z uczelni dwóch studentów - Adama Michnika i Henryka Szlajfera - za udział w protestach przeciwko zdjęciu "Dziadów". Ów wiec, zupełnie pokojowy, zgromadził ok. 2-3 tys. studentów. Kiedy już rozchodziliśmy się spokojnie przeciwko nam zostały skierowane oddziały ZOMO, które nazywaliśmy też czasem "Golędzinowem", z racji lokalizacji ich koszar w tej części Pragi. Szli na nas w szeregach od bramy głównej, było ich może 10 szeregów, może 12, w hełmach, z plastikowymi osłonami twarzy, z pałkami. Te pałki nazywaliśmy "brunetkami" z racji czarnego koloru. Miały 75 cm, były dwukrotnie dłuższe, niż standardowe milicyjne pałki.
- Tymi "brunetkami" wywijali tak sprawnie, że tłukli wszystkich, którzy się pojawili. W ich stronę szło dwóch bardzo zacnych profesorów, Czesław Bobrowski, który był dziekanem wydziału ekonomii, i drugi profesor, którego nazwiska nie pamiętam. Obaj dostali pałami. Pamiętam, że prof. Bobrowski chodził przez tydzień z obandażowaną głową. Jeżeli patrzymy na Marzec '68 jako na całość wydarzeń w Polsce, to właśnie to pałowanie było iskrą szerokich protestów. Działania w innych miastach czy na innych uczelniach były prowadzone nie dlatego, że zdjęto "Dziady" czy że wyrzucono ze studiów Michnika i Szlajfera, ale dlatego, że władza pałowała studentów. Traktowanie protestujących pałami, albo strzelanie (tak jak w 2015 poprzedni rząd do górników, na szczęście tylko gumowymi kulami) takie ma skutki.
PAP: Wspomina Pan tu o wydarzeniach marcowych. A czy wcześniej, w roku 1967 były jakiejś procesy, które mogły zwiastować wzrost napięć społecznych?
- Ogólna atmosfera była bardzo napięta. Wymieniłbym dwa czynniki ogólnospołeczne, które bez wątpienia stanowiły istotną przyczynę, że zryw marcowy był tak intensywny. Pierwszym była bardzo duża podwyżka cen artykułów mięsnych, która miała miejsce w końcu 1967 roku. Średnio było to o 17 proc. Pamiętajmy o tym, że wielkie bunty społeczne z 1970, 1976 czy wreszcie 1980 roku narosły właśnie na skutek polityki cenowej władz komunistycznych. Było to bardzo poważne uderzenie w społeczeństwo. Drugi czynnik to obniżenie zarobków robotników, które również miało miejsce w 1967 roku. Ściśle rzecz biorąc było to podwyższenie norm, które robotnicy musieli wyrobić, chcąc otrzymać wynagrodzenie. De facto było to obniżenie pensji. Te dwa fakty były kluczowe dla podniesienia poziomu niezadowolenia Polaków na początku 1968 roku. Aczkolwiek większe znaczenie miało to z pewnością dla nastrojów w środowisku robotniczym, niż studenckim.
PAP: Wydaje się, że opinia publiczna nie kojarzy Marca '68 z udziałem robotników.
- Ja sam jako uczestnik tamtych wydarzeń nie miałem świadomości, ilu robotników wsparło studentów. Ta wiedza zaczęła do mnie docierać dopiero po upadku komunizmu. Okazuje się jednak, że np. w Gdańsku manifestowało ok. 20 tys. młodych robotników oraz uczniów szkół zawodowych i techników. Stoczyli regularną bitwę z oddziałami milicji. Były to protesty w prostym geście: biją studentów, więc my im pokażemy - tym, co biją. Były także liczne protesty - w sumie gromadzące ok. 10 tys. ludzi - w miasteczkach, w których nie było wówczas wyższych uczelni. Tak było w Radomiu, Legnicy, Bielsko-Białej i Tarnowie. Z kolei ja sam znam relację z Warszawy od mojego przyjaciela, który był wówczas robotnikiem, uczącym się dodatkowo w szkole wieczorowej. Usłyszał, że zdjęto "Dziady", a ZOMO bije studentów, i jadąc do szkoły pomyślał, że zatrzyma się na Nowym Świecie i zobaczy, co tam się dzieje. Na wszelki wypadek wziął do chlebaka zestaw potłuczonych cegieł. Na uniwersytet nie został wpuszczony przez studentów. Baliśmy się prowokacji, i wpuszczane były tylko osoby z legitymacją studencką. Wkrótce jednak przyłączył się do grupy młodych robotników, którzy zgromadzili się pod bramą UW, i wyruszyli w stronę siedziby KC PZPR, staczając po drodze zwycięską bitwę z milicją. Dopiero silne szpalery ZOMO przy skrzyżowaniu Nowego Świata i al. Jerozolimskich dały im odpór. Reasumując, szacunki wskazują, że w wydarzeniach marcowych to raczej robotnicy stanowili większość protestujących, a nie studenci. Robotnicy, którzy protestowali w imię poparcia studentów. Aresztowali do połowy kwietnia o połowę więcej młodych robotników niż studentów.
PAP: Odwołując się znów do potocznej wiedzy o PRL, to Komitet Obrony Robotników jako pierwszy zaczął mówić o sojuszu inteligencji i robotników w walce z komuną. Czy w 1968 roku ktoś zwracał uwagę na możliwość takiego połączenia sił?
- Tak. W ostatniej fazie Marca na Uniwersytecie Warszawskim, ale także i we Wrocławiu, były podejmowane rezolucje o tym, że bez robotników my studenci nie mamy szans wobec komuny. 28 marca na UW uchwalono rezolucję o tym, że podejmiemy kroki, by przekazać robotnikom warszawskich zakładów pracy informację o tym, co działo się na terenie uniwersytetu i w okolicach, a następnie zwrócimy się z prośbą o pomoc.
PAP: Dlaczego wiedza o tych rezolucjach nie jest powszechna? Czy mamy deficyt wiedzy o szczegółach Marca '68?
- Ta wiedza nie jest powszechna z zasadniczego powodu. Dotychczas wszystkie nagłaśniane relacje o Marcu pochodziły od Adama Michnika i jego najbliższych kolegów. Problem w tym, że oni nie znają Marca z autopsji, bo nie byli nawet na wiecu 8 marca. Nie byli, bo zostali rano aresztowani przez milicję. Znają sprawę zdjęcia "Dziadów", i trochę przygotowań do wiecu. Gdy słucha się Michnika, można odnieść wrażenie, że cały Marzec zrobił on i 4 czy 5 "komandosów". Dotychczas, gdy w Pałacu Kazimierzowskim na UW były robione wystawy nt. Marca, to inne nazwiska niż Michnik, Lityński, Blumsztajn, Kuroń czy Modzelewski właściwie nie występowały. Nie twierdzę, że prezentowane materiały były bezwartościowe. Rzecz w tym, że te osoby po prostu nie mają wiedzy o Marcu z autopsji, o dynamice tych wydarzeń, nastrojach itd.
PAP: Kto zatem był główną postacią samego wiecu 8 marca?
- Tą osobą była Irena Lasota, która wiec prowadziła. Stała na ławce, za co została zresztą później skazana przez kolegium. Dostała grzywnę za deptanie ławki. Czytała rezolucję, a stojący obok Mirek Sawicki i bodajże Andrzej Zabłudowski powtarzali głośno każde zdanie, pomagali jej przekrzykiwać "zagłuszaczy" z ZMS, którzy krzyczeli coś w stylu "studenci do nauki". Niestety, nie mieliśmy wtedy "szczekaczki". Swoją drogą, gdy Gomułka opisywał zajścia z 8 marca podczas swojego słynnego przemówienia w Sali Kongresowej 19 marca, użył nazwiska "Hirszowicz", opisując Lasotę. Nosiła je jako dziecko, kiedy mieszkała we Francji. Jej rodzina przyjechała do Polski w 1948 roku. I kiedy drugi raz o niej wspomniał w swojej mowie, stwierdził, jakby się jąkając, że "wspomniana już Irena Lasota odczytała rezolucję protestującą przeciw relegowaniu z uniwersytetu Michnika i Szlajfera oraz popierającą uchwałę zebrania oddziału warszawskiego Związku Literatów Polskich". I dodał, że "rezolucję tę później odczytało jeszcze dwóch innych studentów, e...,e... polskich, znaczy Polaków".
PAP: Antysemityzm w polityce aparatu komunistycznego nie pojawił się w marcu 1968 roku.
- To prawda, już w 1967 roku w środkach masowego przekazu - prasie, radio i telewizji - pojawiały się treści antysemickie. Na przykład Gomułka wypowiadał jednoznacznie antysemickie treści w przemówieniu po wojnie sześciodniowej na Bliskim Wschodzie. W czasie Marca 1968 zetknąłem się z antysemityzmem pod postacią ulotek. Niebieskie, powielane na spirytusowym powielaczu, były przyklejane od wewnątrz w szklanych gablotach. Pamiętam z nich jedno zdanie: "Żyda za pejsy i do morza". Wszyscy na uniwersytecie wiedzieliśmy, że te ulotki są niewiarygodne, że musiała je tworzyć osoba, która nie ma pojęcia o realiach uniwersyteckich. Któż wówczas widział Żyda z pejsami? Sam musiałem sprawdzić w słowniku i encyklopedii, co to są "pejsy". Na podstawie takich akcji, jak i tego, co mówił Gomułka było dla mnie - i chyba dla wszystkich studentów - jasne, że antysemicka fala jest robiona przez SB i górę partyjną. A że władza była wówczas znienawidzona, ten atak na Żydów wzbudził na uczelni sympatię do studentów pochodzenia żydowskiego. No bo skoro komuniści atakują Żydów, to muszą być oni OK. Dziś mamy wiedzę, że kampania antysemicka była elementem rozgrywki wewnątrz aparatu partyjnego, ale w 1968 roku różne układy wewnątrzfrakcyjne były mi całkowicie nieznane. Komuna mnie w ogóle nie interesowała. Interesował mnie ruch studencki, którego celem było wymuszenie na komunie zmian.
PAP: A z jakim przyjęciem spotkała się kampania antysemicka w społeczeństwie poza uczelnią?
- Za odpowiedź niech posłuży moja historia w wojsku. Od 29 marca byłem w wojsku w Hrubieszowie. W marcu 450 studentów w Warszawie dostało, można powiedzieć karnie, karty powołania. Chodziłem codziennie do WKU i pytałem o swoją sytuację, i w końcu, o dziwo, żołnierz zatrzymał moją kartę powołania. Odczytuję to jako efekt tarć na górze aparatu partyjnego, czy ta "branka" nie była jednak zbyt dużą prowokacją. Ale i tak dwa dni później dostałem drugą kartę powołania i tym razem trafiłem już do wojska. Zdążyłem być jeszcze na ostatnim wiecu na uniwersytecie. Przez 2 tygodnie byłem w kompanii złożonej tylko ze studentów. Po 2 tygodniach kompania została przeniesiona do Żagania. Ale ja tam nie trafiłem, bo wezwał mnie dowódca i oznajmił "wy Srebrny nie jedziecie do Żagania, bo zostaliście w międzyczasie relegowani z uczelni i w związku z tym odbędziecie zasadniczą służbę wojskową". Trwała ona wówczas dwa lata. Płakałem wówczas jak dziecko. Przez te 2 tygodnie przechodziliśmy często (w szyku wojskowym dwójkami, pod nadzorem dowódców) obok budynku, w którym mieszkali żołnierze, do których miałem zostać teraz przeniesiony. Zostali zapewne poinformowani przez swojego dowódcę i oficera politycznego, że w naszej grupie są Żydzi, i kiedy nas widzieli krzyczeli wychylając się z okien "Żydki, Żydki idą". Faktycznie tylko najwyżej 1 z nas była pochodzenia żydowskiego, o ile mi wiadomo, bo przecież nie pytałem o to nikogo. Było więc dla mnie jasne, że trafię do jakiegoś antysemickiego piekła, w którym w najlepszym razie będę bity i dręczony. W kompanii tej większość żołnierzy to byli kryminaliści. Nosili więzienne tatuaże - kropki w różnych miejscach w okolicach oczu. Byłem w tej jednostce 4 miesiące i ani razu nie usłyszałem słowa "Żyd". Wyciągam z tego taki wniosek, że ludzie niespecjalnie wykształceni wiedzieli, że coś jest na rzeczy z Żydami, może łyknęli w jakimś sensie bakcyla antysemityzmu, ale nie przyswoili go sobie. Te okrzyki "Żydki, Żydki idą" były zwyczajną w wojsku próbą dokuczenia "nowym", nie miały jednak, jak się okazało, nic wspólnego z antysemityzmem.
PAP: Dlaczego wyszedł Pan z wojska już po 4 miesiącach?
- Byłem jednym z 34 studentów usuniętych z UW po ostatnim wiecu. Mój rok - III rok "mat-fizu" był rozwiązany. Dziś taka taktyka nazywa się lockautem. Rozwiązuje się jakąś niepokorną instytucję czy firmę, by zaraz przyjąć ludzi z powrotem, ale już nie wszystkich, tylko tych wybranych. Moi profesorowie przyjmowali zaś każdego studenta, który w momencie podejmowania tej decyzji nie był w więzieniu. Ja nie byłem w więzieniu - byłem w wojsku - więc wróciłem na studia.
PAP: Wróćmy jeszcze do Marca. Jak potoczyły się protesty po wiecu 8 marca?
- Rozwój ruchu studenckiego składał się z dwóch faz. Ta pierwsza trwała maksymalnie pięć dni. Jej charakterystyczną cechą było pałowanie. Później zaś pałowanie ustało. Po prostu przestali pałować. I wówczas znaczna część przywódców studenckich wycofała się. Uznali, że to dalej nie ma sensu. Wtedy nastąpiła druga faza, w której studencki komitet uczelniany został rozszerzony o kilku nowych przywódców, m. in. Jana Walca, Artura Halmina i Bronisława Czarnochę. Wnieśli oni do ruchu nowego ducha, pojawiły się nowe postulaty. W spektakularny sposób dało się to odczuć 28 marca, kiedy przegłosowano dwie rezolucje. O jednej już mówiłem, dotyczyła współpracy z robotnikami. Druga zaś powoływała ciało, które miało reprezentować studentów - Parlament Studentów UW oparty na wybranych już na wydziałach przedstawicielach. Wcześniej tę rolę pełnił ZMS, który w oczywisty sposób nie cieszył się autorytetem.
PAP: Obchodzimy rocznicę wydarzeń marcowych. Ta historyczna rocznica wzbudziła emocje w związku z zaproszeniem Ireny Lasoty do debaty z Adamem Michnikiem. Jest Pan jednym z prelegentów tej konferencji, a także działaczem Solidarności. Czy może Pan coś powiedzieć o tej sprawie?
- Zanosiło się na to, że 50-lecie Marca będzie robione tak, jak dotychczas, czyli w formie oddania głosu środowisku Adama Michnika. Z kolegami z Solidarności UW postanowiliśmy, że spróbujemy to zmienić, zapraszając do debaty z udziałem Adama Michnika - Irenę Lasotę. Sam widziałem wcześniej Lasotę 8 marca 1968 roku - nie była moją znajomą. Jej nazwisko było po prostu pokazaniem innej osoby, o której już było cicho. Zgłosiliśmy więc Irenę Lasotę na szczeblu UW, jako dyskutantkę do panelu, w którym miał być Adam Michnik, Karol Modzelewski i jeszcze jedna osoba. Potem odnaleźliśmy jej publicystykę. Jej teksty z ostatnich lat krytykują Michnika, są jednak tekstami publicystycznymi, nie są napastliwe. Krytyka ta dotyczy właśnie zawłaszczenia Marca przez środowisko Michnika czy np. jego niezwykłą obronę Kiszczaka i Jaruzelskiego. Rektor poinformował nas, że do organizowania panelu upoważnił dr hab. Błażeja Brzostka. Ten przez prawie miesiąc nie miał możliwości uzyskania odpowiedzi od Adama Michnika i jego otoczenia. Karol Modzelewski powiedział nam, że namawiał Michnika, by ten spotkał się z Lasotą jako uczestniczką tamtych wydarzeń. W połowie stycznia dr hab. Brzostek odpowiedział, że jego rozmówcy nie widzą możliwości udziału Ireny Lasoty w Panelu na UW i został upoważniony do poinformowania nas, że Adam Michnik nie weźmie udziału w takim panelu. W związku z tym dr hab. Brzostek oznajmił nam, że nie zaprosi Ireny Lasoty. Fakt, iż Irena Lasota została ostatecznie zaproszona i będzie prelegentem innego panelu jest zapewne zasługą Solidarności UW i premiera Mateusza Morawieckiego, który dowiedziawszy się o tych problemach z prasy, osobiście zaprosił bohaterkę wydarzeń Marca 1968 roku. Dziś trzeba dodać, że Irena określiła to jako burzę w szklance wody, bez żadnego znaczenia. Napisała na Facebooku, że 2 dni temu dostała też zaproszenie od rektora UW i uważa sprawę za zamkniętą.
Rozmawiał Jakub Pilarek