Kiedy zdecydowała się studiować medycynę, rozpisywały się o tym gazety. Brano ją za dziwoląga

Kobieta lekarz - kiedyś te dwa słowa absolutnie nie mogły się ze sobą łączyć. Na rewolucję trzeba było długo czekać i w polskiej historii miała ona imię: Anna Tomaszewicz-Dobrska. Zaważyły jej inteligencja, talent, pracowitość? A może odwaga? Bo jak inaczej nazwać bezprecedensowy wyjazd do innego kraju po to, by zdobyć uprawnienia do wykonywania zawodu całkowicie zdominowanego przez mężczyzn? A potem powrót i znoszenie docinków o byciu "dziwolągiem"? Historia Anny Tomaszewicz-Dobrskiej to nie tylko opowieść o determinacji. To dowód na to, że pojedynczy człowiek może zmienić wiele, nawet w bardzo trudnych czasach.

Głodówka jako przepustka do spełnienia marzeń

Anna Tomaszewicz-Dobrska urodziła się w 1854 roku w rodzinie urzędniczej. Wykształcenie średnie zdobyła w Łomży, po czym kontynuowała naukę na pensji Paszkiewiczowej w Warszawie. Po jej ukończeniu 17-letnia Anna oświadczyła rodzicom, że chce poświęcić się studiom medycznym. Opiekunowie byli przeciwni, zdecydowanie nakazali córce porzucenie snutych przez nią planów. Dziewczyna jednak nie zamierzała się poddać. Skoro argumenty nie miały mocy sprawczej, sięgnęła po broń innego kalibru, a mianowicie... głodówkę. I tym sposobem wyjazd na studia przeszedł ze sfery marzeń do rzeczywistości.

Reklama

Polka w Zurychu

XIX wiek na pewno nie był momentem w historii, który można podsumować jako należący do kobiet, a już na pewno nie do kobiet, które chciały się kształcić w dziedzinie nauk medycznych. Około roku 1860 pojawiło się światełko w tunelu - umożliwiono paniom wzięcie udziału w naborze do Petersburskiej Akademii Medyczno-Chirurgicznej. Jednak radość nie trwała zbyt długo. Car Aleksander II wydał rozporządzenie wyraźnie zaznaczające, że dyplom uprawniający do praktykowania medycyny mogą odebrać wyłącznie mężczyźni. Trzeba było poczekać jeszcze cztery lata - to właśnie wtedy w 1864 roku Uniwersytet w Zurychu otworzył swoje bramy dla kobiet. "We wrześniu 1871 roku Anna Tomaszewiczówna wyjechała z Warszawy do Zurychu, by na tamtejszym uniwersytecie podjąć studia medyczne" - informowały warszawskie gazety. Skala tego wydarzenia była ogromna. Pierwszą kobietę na studia medyczne przyjęto tam w 1864 roku. Polka była 15. 

Nietrudno się domyślić, że w świecie zdominowanym przez mężczyzn nie było jej łatwo. Pomimo oczywistych kompetencji - zdała przecież śpiewająco egzaminy wstępne - na każdym kroku musiała udowadniać, że płeć nie jest przeszkodą w karierze. Od kobiet aplikujących na medycynę wymagano przedstawienia świadectwa moralności, co i tak nie zahamowało plotek o tym, że do spraw intymnych mają raczej rozwiązłe podejście. Poza tym nie sposób nie wspomnieć o różnicach w edukacji na poziomie średnim pomiędzy dziewczynkami i chłopcami. Te pierwsze kształcone były najpierw przez guwernantki, a potem na prywatnej pensji, ucząc się przede wszystkim języków, tańca i gry na instrumentach. Wiele z nich nie miało żadnej styczności z naukami ścisłymi, które leżą u podstaw nauk medycznych. 

Nieprzeciętna studentka

Anna okazała się bardzo zdolną studentką. Już od trzeciego roku uczestniczyła w pracach badawczych, a na piątym została asystentką prof. Edwarda Hitzinga, neurologa i psychiatry. To właśnie wtedy zaraziła się tyfusem, co omal nie okazało się dla niej śmiertelne.

W roku 1877 Polka na podstawie rozprawy "Przyczynek do fizjologii błędnika słuchowego" uzyskała stopień doktora medycyny. Mimo że zaoferowano jej kontynuowanie kariery w Japonii, chciała wrócić do kraju. Jej dyplom oznaczał przewrócenie wielowiekowej polskiej tradycji do góry nogami. Jak to, kobieta lekarzem? Środowisko zdecydowanie nie było jej przyjazne.

"Precz z Polski z dziwolągiem kobiety-lekarza!"

"Precz z Polski z dziwolągiem kobiety-lekarza! Niech nam nadal słynie chwała kobiet naszych, którą tak ładnie głosi poeta". 

Niechlubnym autorem tych słów jest prof. Ludwig Rydygier, od którego nazwiska nazwano niejedną ulicę czy szpital. Lekarz w swej rozprawie napisał również: (...) "przychodzimy do przekonania, iż z małym wyjątkiem wszystkie dzisiejsze lekarki lub kandydatki na takowe wypychane są na tę fałszywą drogę nie przez zamiłowanie do nauki lub chęć poświęcenia się ludzkości, lecz przez jakieś awanturnicze usposobienie, przez chęć zabłyśnięcia czymś oryginalnym".

Tomaszewicz uznała, że nie zrezygnuje i merytorycznie uzasadni kolegom, dlaczego nie mają racji. Złożyła wniosek o przyjęcie do Warszawskiego Towarzystwa Lekarskiego. Jej prace zostały docenione przez prezesa Henryka Hoyera, który napisał, że kandydatka posiada "wielkie zdolności" i "zupełne zaznajomienie się z celami i środkami medycyny". Niestety inni członkowie nie podzielili jego zdania, co poskutkowało odrzuceniem jej kandydatury. Co więcej, nie pozwolono jej nostryfikować dyplomu, a więc nie mogła praktykować. Nie udzielono jej zgody nawet na bycie lekarką dla Czerwonego Krzyża. Przeciwko tym dyskryminującym kobiety poglądom wystąpili m.in. Aleksander Świętochowski i Bolesław Prus. Na niewiele się to zdało. I tym razem trzeba było poczekać. 

Spotkanie z sułtanem przepustką do realizacji marzeń

Dopiero w kwietniu 1879 roku, dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, dopuszczona została do egzaminu państwowego, ale pod warunkiem, że po jego zdaniu obejmie stanowisko lekarki w haremie sułtana. Jak do tego doszło? Poradzono jej, by spróbowała swoich sił w Petersburgu. Chociaż i tam spotykała się z rzeszą mizoginów, przypadek odmienił jej los. W mieście przebywał pewien sułtan, który szukał opieki medycznej dla swojego haremu. Poza kompetencjami medycznymi wymagał także znajomości niemieckiego, angielskiego i rosyjskiego. Pani doktor spełniała wszystkie wymienione. Została zatrudniona, dzięki czemu mogła nostryfikować dyplom.

Po roku, w 1880 roku, powróciła do Warszawy i rozpoczęła prywatną praktykę lekarską, specjalizując się w chorobach kobiecych i pediatrii.

Małżeństwo i epidemia

Mimo pozornego zwycięstwa w nierównym starciu do jej gabinetu wcale nie ustawiały się kolejki pacjentów. Za to zaczęło jej się układać w życiu osobistym - w 1881 roku wyszła za mąż za warszawskiego laryngologa doktora Konrada Dobrskiego. Rok później w Warszawie wybuchła groźna w skutkach epidemia zakażenia połogowego. Żeby uratować jak najwięcej chorych, zdecydowano się utworzyć kilka niewielkich przytułków położniczych. Jej został powierzony Przytułek nr 2. Wspierał ją mąż, a także Bolesław Prus i Aleksander Świętochowski. Doktor Tomaszewicz-Dobrska przez prawie 30 lat pracowała w tego typu instytucjach, a także w szpitalu położniczym. 

Konsekwencja wyrażona w liczbach

Celem Tomaszewicz-Dobrskiej stała się walka z zakażeniem połogowym, nazywanym też gorączką połogową. To właśnie ta choroba była w tamtym okresie "plagą" i przyczyną śmierci milionów kobiet. W 1882 roku poziom śmiertelności rodzących w Instytucie Położniczym w Warszawie, o którym mówiła lekarka, wynosił od 8 do 15 proc. Anna spisała przykazania dla personelu, a wśród nich główne: "Przysięgnij duchowi czasu w żaden sposób przeciw niemu nie bluźnić, szczególnie zaś hardym a pustym bredzeniem o przeziębieniu, przejedzeniu, przestrachu, poruszeniu, uderzeniu pokarmu na mózg bądź inna jaką herezją zaprzeczającą zakaźnej naturze gorączki". Surowo egzekwując zasady dezynfekcji, obniżyła umieralność rodzących do 1 proc., co wzbudziło podziw nawet tych, którzy wcześniej nie wróżyli jej przyszłości w zawodzie.

W 1896 roku pierwsza w Warszawie wykonała cesarskie cięcie. Poza tym edukowała kadry akuszerek, prowadziła liczne wykłady i wygłaszała odczyty. Wykształciła 340 położnych i 23 lekarzy położników, opublikowała kilkadziesiąt artykułów medycznych. Nie można pominąć również jej zasług społecznych. Uczyła kobiety, jak dbać o higienę osobistą i używać środków odkażających tak, aby zminimalizować ryzyko zakażeń, udzielała się także w Warszawskim Towarzystwie Dobroczynności oraz Towarzystwie Kolonii Letnich dla Dzieci i przez całe życie walczyła o prawa kobiet. 

Anna Tomaszewicz-Dobrska zmarła w 1918 roku.

CZYTAJ TAKŻE: 

Opiekowała się żołnierzami, działała na rzecz kobiet i dzieci. Vera Scantlebury Brown wyprzedziła swoje czasy

Aż do utraty przytomności, czyli niezwykła historia i zastosowanie chloroformu

Pandemia grypy hiszpanki. W dwa lata mogło umrzeć nawet 100 milionów osób

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy