Analfabeta z podkarpackiej wsi. Geniusz polskiego nafciarstwa
Współcześni z niego pokpiwali, że chcąc uniknąć mitręgi stawiania liter - gdyż z pisaniem było u niego nietęgo... - sprawił sobie stempel z faksymile autografu. Kpiny nie miały mocy zabijającej, albowiem każdy z naftowej branży zazdrościł Janowi Rączkowskiemu tego, co najważniejsze, czego żadne szkoły nie dają: genialnej intuicji.
Rączkowski, chłopski syn pochodzący ze wsi Siary pod Gorlicami, nie miał wielu życiowych perspektyw. W gruncie rzeczy zamykała je alternatywa: albo pomoc ojcu w rachitycznym gospodarstwie, albo praca w kopalni ropy. Czy wybrał sam, czy został do tego skłoniony, ustalić już nie sposób. W każdym razie w 1876 r. zatrudnił się jako 16-latek w kopalni należącej do Władysława Dębowskiego.
Zaczynał od pozycji "przynieś, wynieś", a że wrodzonej inteligencji ani zdolności technicznych mu nie brakowało, awansował najpierw na robotnika kwalifikowanego, a następnie uzyskał uprawnienia majstra. Nie była to może błyskawiczna kariera - egzaminy na majstra złożył, gdy miał 27 lat - solidnie za to zapracowana. Tym bardziej, że prawdopodobnie nie chodził do żadnej szkoły. Nie zachował się żaden ślad świadczący o tym, by odebrał jakąś formalną edukację.
Jako majster, a więc przedstawiciel dozoru, rozpoczął w 1888 r. współpracę z Władysławem Długoszem, zatrudniając się w jego firmie w Sękowej. Razem wiercili przez cztery lata, a kiedy nie udało im się znaleźć ropy, a przedsiębiorca stanął w obliczu bankructwa, obaj przeszli pod skrzydła kanadyjskiego potentata Williama McGarvey’a. Ten wysłał ich w okolice Borysławia, by na jego rachunek podjęli wiercenia głębsze aniżeli praktykowane do tej pory. Odkryte wcześniej pokłady ropy były już bowiem na wyczerpaniu.
Prowadzone przez Długosza i Rączkowskiego prace długo nie dawały efektów. Po czterech latach mocodawca stracił nadzieję na sukces i nakazał zaprzestać wierceń, ale obaj współpracownicy byli pewni, że pod Borysławiem muszą się kryć zasobne pokłady, i zignorowali polecenie. Brakowało im funduszy, więc Długosz pojechał przekonać szefa do sensowności kontynuowania poszukiwań, a Rączkowski robił swoje, na miejscu, głęboko przekonany, że odnalezienie wielkiej ropy jest tuż, tuż.
Za własne pieniądze kupił dwie stare stodoły (urządzenie wiertnicze napędzała wtedy maszyna parowa, opalana węglem, zastępowanym w razie konieczności drewnem) i przekonał robotników, by pracowali bez zapłaty. I udało się! Wystarczyło, że świder pokonał zaledwie 12-metrową warstwę skał, by z otworu buchnęła ropa! Bez żadnych dodatkowych działań intensyfikujących uzyskiwano 40 ton na dobę.
To odkrycie zmieniło diametralnie los borysławskiego kopalnictwa - w ślady McGarveya poszły istne tabuny przedsiębiorców, wskutek czego rychło powstało największe w Galicji zagłębie wydobywcze, które zmieniło też los chłopskiego syna z Siar.
Kiedy McGarvey powierzył Długoszowi nadzór nad swoimi kopalniami w okolicach Borysławia, Rączkowski został kierownikiem jednego z ważniejszych zakładów wydobywczych. Znany powszechnie i lubiany w środowisku naftowym, nazywany przez wszystkich familiarnie Jasiem, zajmował faktycznie pozycję szarej eminencji firmy Kanadyjczyka, czyli Galicyjsko-Karpackiego Towarzystwa Naftowego.
Odgrywał główną rolę przy planowaniu miejsc wierceń poszukiwawczych. Był najwyższą instancją, do której zwracano się o poradę w przypadku trudności technicznych. Ponoć nikt nie znał się wówczas lepiej na drążeniu ziemi na głębokość większą niż 1000 metrów, nikt lepiej nie radził sobie z prowadzeniem świdra w skomplikowanych strukturach skał roponośnych i pogłębianiem dających produkcję otworów, nikt też nie podejmował trafniejszych decyzji w przypadku awarii - zwłaszcza zagwożdżenia świdra.
Na co dzień Rączkowski nie rozstawał się z przydzielonym mu przez Długosza asystentem, Walentym Reńskim, którego zadaniem było spisywanie wymaganych od kierownika raportów i dokumentów. Pod gotowymi pismami, których treść sam zresztą dyktował, analfabeta Rączkowski przystawiał tylko pieczątkę ze swoim podpisem.
Melchior Wańkowicz, który w głośnej przed wojną "Sztafecie. Książce o polskim pochodzie gospodarczym" poświęcił spory passus borysławskiemu odkryciu Długosza i Rączkowskiego, zanotował anegdotę, dotyczącą owej niedoskonałości ocierającego się skądinąd o geniusz poszukiwacza, i wziął go od razu w obronę:
"Jaś Rączkowski zostaje panem kierownikiem. Potentatem. Tylko nie lubi podpisywać aktów notarialnych. Jakoś tam z biedą wywowdzi J a n R ą c..., ale z tym piekielnym 'z' się nie lubią. Więc Borysław cały nazywa pana dyrektora 'Jan Rąc'. 120 lat przed nim, twórca pierwszego młyna do bawełny, lord Arkwright, eks-fryzjer, właściciel zamku i trzech i pół milionów funtów, doucza się ortograficznego pisania, mając szósty krzyżyk".
Jan Rączkowski był jedną z popularniejszych postaci Borysławia. Pozycja w przemyśle uczyniła go człowiekiem zamożnym, nie zmieniła jednak jego nastawienia do świata: łożył chętnie i szczodrze na cele dobroczynne, udzielał się społecznie (w Towarzystwie Gimnastycznym "Sokół", w Związku Polskich Techników Wiertniczych i Naftowych).
Karierę skończył, przechodząc na emeryturę, w 1927 r. Opuścił wtedy Borysław i wrócił bliżej stron rodzinnych. Zamieszkał w Trzcinicy koło Jasła, gdzie osiadł w willi odkupionej od spensjonowanego austriackiego oficera.
Dożył pięknego wieku - zmarł jako 86-latek, w 1947 r. Spoczął na cmentarzu w Trzcinicy.
Waldemar Bałda