Elżbieta Pawlak-Hejno: Przyznanie kobietom praw wyborczych miało doprowadzić do ich moralnego upadku
- Przyznanie praw wyborczych miało doprowadzić do degradacji życia rodzinnego. Uważano, że kobiety nie są w stanie zrozumieć polityki, są zbyt łatwowierne, skłonne głosować na kandydatów, których jedyną zaletą jest to, że są przystojni. Było nawet sporo takich rysunków satyrycznych, na których damy w kapeluszach omdlewają na widok jakiegoś przystojniaka i biegną do urny, żeby na niego zagłosować - mówi dr Elżbieta Pawlak-Hejno, adiunkt w Katedrze Komunikacji Medialnej Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej.
Katarzyna Pruszkowska: Specjalizuje się pani w badaniu prasy, dlatego chciałabym zacząć od pytania, kiedy w polskich pismach zaczęły pojawiać się teksty dotyczące praw wyborczych dla kobiet.
Dr Elżbieta Pawlak-Hejno: - Wzmianki o kobietach, które domagały się praw wyborczych, pojawiały się od końca XIX wieku. W 1906 roku "Dziennik Kijowski" publikował informacje o "popleczniczkach ruchu kobiecego za prawem wyborczym". W swoich badaniach na słowo "sufrażystki" natrafiłam dopiero w 1907 roku, jednak temat przyznania kobietom praw wyborczych pojawiał się w prasie już wcześniej. Pierwszym pismem skierowanym do kobiet był "Bluszcz", założony w 1865 roku przez Michała Glücksberga, wydawany przez wybitne redaktork,i m. in. Marię Ilnicką i Zofię Seidlerową. Na łamach pisma regularnie pojawiały się treści emancypacyjne.
- Trzydzieści lat późnej we Lwowie powstało pismo "Ster". Co prawda po dwóch latach zawiesiło działalność, ale odrodziło się w 1907 w Warszawie i ukazywało przez kolejnych siedem lat. Jego założycielka, Paulina Kuczalska-Reinschmit, prezeska Związku Polskiego Równouprawnienia Kobiet, przez współpracownice określana jako "hetmanka" ruchu kobiecego, zaprosiła do współpracy czołowe postaci tamtych czasów, m.in. Marię Dulębiankę, Kazimierę Bujwidową czy Justynę Budzińską-Tylicką. Z kolei w Krakowie, w latach 1902-1905, ukazywało się pismo "Nowe Słowo", w całości poświęcone sprawom emancypacji kobiet. Jego założycielką była Maria Turzyma, przewodnicząca Stowarzyszenia Związek Kobiet, która zajmowała się nie tylko prawami wyborczymi, ale także umożliwieniem kobietom nauki na uczelniach wyższych. W tamtym okresie punktem odniesienia dla polskich publicystek były bez wątpienia działania sufrażystek angielskich, które często nie przebierały w środkach, żeby zwrócić uwagę na ważne dla siebie kwestie.
W takim razie porozmawiajmy przez chwilę o nich. Jak walczyły o swoje prawa?
- Generalnie angielskie sufrażystki można podzielić na dwie grupy. Pierwszą reprezentowały działaczki zrzeszone w Women's Social and Political Union, założonym przez legendarną Emmeline Pankhurst, której pomnik stoi dziś niedaleko siedziby brytyjskiego parlamentu. Te sufrażystki nazwano militantkami, bojownicami, bo propagowały radykalne metody walki o prawa wyborcze kobiet. Druga grupa, którą reprezentowała Millicent Garrett Fawcett, opowiadała się za bardziej wyważonymi działaniami i odcinała od stosowania przemocy. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że obie grupy szybko dostrzegły siłę prasy i potrafiły ją wykorzystać. Sufrażystki robiły z procesów sądowych widowiska, miały ze sobą gadżety w kolorach zieleni, bieli i purpury, ulotki. Dziennikarze zaczęli więc zajmować się nimi, a przy okazji i prawami kobiet. Te artykuły miały oczywiście różny charakter - jedne były satyryczne, inne sensacyjne, rozrywkowe czy skandalizujące.
Co w takim razie robiły sufrażystki, żeby zwrócić uwagę na prawa kobiet, a przy okazji trafić na łamy prasy?
- Sposobów było wiele, a niektóre budziły rozmaite zastrzeżenia natury moralnej i etycznej, także wśród polskich działaczek. Zaczynając od takich "najłagodniejszych" działań - sufrażystki rozrzucały ulotki w miejscach zgromadzeń lub pytały polityków o ich stosunek do kwestii zmian w ordynacji wyborczej, co uważano wówczas za akty naruszające porządek społeczny. Zakłócały także wystąpienia publiczne, na przykład podczas spektaklu w teatrze wstawały i wołały "votes for women", odmawiały płacenia podatków czy brania udziału w spisach powszechnych. Na pewno jednym z najbardziej spektakularnych wydarzeń agitacyjnych było wynajęcie balonu, na którym widniało takie samo hasło. Jednak zwolenniczki bardziej radykalnych metod potrafiły wybijać szyby, podłożyć dynamit czy skonstruować bombę. Czasami takie bezpośrednie akcje miały tragiczne konsekwencje - na przykład w 1913 roku Emily Wilding Davison została stratowana przez konia, po tym, jak usiłowała zakłócić wyścig Derby. Z czasem tych kobiecych grup i organizacji przybywało, bo dzieliły się na mniejsze. Nawet córki Emmeline różniły się w poglądach - Christabel była bardzo radykalna (np. brała udział w podpalaniu komisariatów policji czy wybijaniu cegłami szyb - przyp. red.), a Sylvia zajmowała się prawami pracowniczymi.
O czym jeszcze można było się dowiedzieć z polskojęzycznej prasy?
- Na przykład o tym, że już w 1869 prawa wyborcze uzyskały mieszkanki stanu Wyoming w USA, w 1893 roku Nowej Zelandii, w 1902 Australii, a w 1906 Finlandii, która, podobnie jak część ziem polskich, pozostawała pod panowaniem Imperium Rosyjskiego. Albo o tym, że w 1912 do czeskiego parlamentu została wybrana kobieta, Božena Viková-Kunětická. To było ważne, ponieważ pozwalało obalać argumenty przeciwników praw wyborczych dla kobiet.
Jakie to były argumenty?
- Przyznanie praw wyborczych miało doprowadzić do degradacji życia rodzinnego lub moralnego upadku kobiet. Uważano, że kobiety nie są w stanie zrozumieć polityki, są zbyt łatwowierne, skłonne głosować na kandydatów, których jedyną zaletą jest to, że są przystojni. Było nawet sporo takich rysunków satyrycznych, na których damy w kapeluszach omdlewają na widok jakiegoś przystojniaka i biegną do urny, żeby na niego zagłosować. Myślę też, że wielu mężczyzn zwyczajnie bało się wejścia kobiet do polityki, ponieważ często zajmowały się także innymi sprawami, na przykład poprawą warunków pracy w fabrykach, ograniczeniem pracy dzieci, opieką nad pracownicami seksualnymi czy ograniczeniem spożywania alkoholu. Ten ostatni postulat był dla kobiet ważny, bo to zazwyczaj one były ofiarami przemocy ze strony mężów "pod wpływem". Sufrażystki zajmowały się nie tylko prawami wyborczymi, one chciały dogłębnych zmian, które zwolennikom starego porządku musiały wydawać się albo głupie, albo przerażające. Dlatego wielu publicystów przedstawiało dążenie do uzyskania praw wyborczych jako fanaberię kobiet, które chcą wywrócić dotychczasowy porządek świata. Jednak nie dlatego, że ten porządek jest zły, ale ponieważ nie są dostatecznie atrakcyjne, żeby znaleźć sobie męża i oddać życiu rodzinnemu.
- Jako ciekawostkę dodam, że wrogami sufrażystek byli nie tylko mężczyźni. W Wielkiej Brytanii i USA powstawały ruchy anty-sufrażystowskie, których członkiniami były kobiety uważające, że prawa wyborcze nie są im potrzebne. Były zdania, że zaangażowanie w politykę będzie dla nich tylko kolejnym obciążeniem, a mają już wystarczająco dużo obowiązków, które je przytłaczają - są odpowiedzialne za prowadzenie domu, wychowywanie dzieci, opiekę nad starszymi czy chorymi członkami rodzin. Sądziły, że przyznanie im praw wyborczych wcale nie będzie dla nich korzystne. Sama nie słyszałam o podobnych organizacjach na ziemiach polskich, ale jestem niemal pewna, że musiały być Polki, które myślały podobnie.
Z tego, co czytałam przygotowując się do wywiadu, jednym z częściej podnoszonych argumentów był również ten o konieczności walki o niepodległość. A inne sprawy miały schodzić na dalszy plan.
- O tak, w prasie również go używano. Jednak feministki odpowiadały, że nie robią nic innego, jak właśnie walczą o niepodległość. Oczywiście w różnych zaborach kobiety miały różne możliwości, ale dzięki prasie miały podobny dostęp do informacji ze świata. Np. niektóre dzienniki Wielkopolski przedrukowywały to, co ukazywało się w prasie warszawskiej, a redaktorki, pracujące w Krakowie, publikowały też i w Warszawie. Jednak w zaborze rosyjskim nie mogłaby mieć miejsca tak spektakularna akcja, jak zorganizowanie kampanii wyborczej Marii Dulębianki, która miała miejsce w Galicji w 1908 roku. Dulębiankę poparło nawet wielu posłów Polskiego Stronnictwa Ludowego i zdobyła 511 głosów. Oczywiście nie dostała się do sejmu ze względów formalnych, ale udało jej się zwrócić uwagę na konieczność mówienia o prawach politycznych dla Polek. A to, że kobiety powinni móc głosować, było, zwłaszcza przed 1914 rokiem, uważane za naprawdę radykalny postulat.
Kim w takim razie były kobiety, które nie bały się mówić o nim głośno? Po lekturze książki "Chłopki" jestem prawie pewna, że musiały to być kobiety w pewien sposób uprzywilejowane, choćby z racji pochodzenia czy majętności.
- Bez wątpienia tak. Prawa wyborcze nie zaprzątały kobiet, których codziennym zmartwieniem było to, czy zdołają wyżywić swoje dzieci. Pierwsze sufrażystki były na ogół kobietami wykształconymi, pochodzącymi z dobrych rodzin. Na przykład Dulębianka urodziła się w rodzinie arystokratycznej, jednak nawet szlacheckie pochodzenie nie umożliwiło jej rozpoczęcia nauki na Akademii Sztuk Pięknych. A mówimy o osobie bez wątpienia utalentowanej, uczennicy, prawdopodobnie, Jana Matejki, a na pewno Wojciecha Gersona. W końcu wyjechała do Paryża, bo we własnym kraju odmówiono jej prawa do nauki. W Paryżu studiowała także Justyna Budzińska-Tylicka, która wybrała medycynę (po studiach otworzyła tam nawet własną praktykę - przyp. red.). Z kolei Kazimiera Bujwidowa pochodziła z drobnej szlachty, wyszła za mąż za znanego lekarza, na pewno miała w domu pomoc w postaci służby.
- Myślę, że cechą wspólną tych kobiet było to, że nie mogły realizować w ojczyźnie swoich planów, buntowały się przeciwko narzucanym im ograniczeniom. Być może to właśnie było powodem, dla którego zakładały stowarzyszenia, wydawały czasopisma, organizowały odczyty, udzielały się publicznie. To nie była tylko działalność pt. zapisanie się do stowarzyszenia i spotykanie się raz na kilka miesięcy z koleżankami na herbatę. To były działania, które pochłaniały czas i pieniądze, a na dodatek sprowadzały na nie ostracyzm społeczny.
- Jako badaczka żałuję, że o tych pierwszych aktywistkach wiemy tak niewiele, bo mam podstawy sądzić, że były to nietuzinkowe i zdeterminowane kobiety. Zresztą taka była również Aleksandra Piłsudska, druga żona Marszałka, o której powiedzielibyśmy dziś, że była "niezłą zawodniczką" - brała udział w akcjach bojowych, podkładała bomby. Co prawda w ramach działalności w Polskiej Partii Socjalistycznej, ale z książki Agnieszki Jankowiak-Maik "Historia, której nie było" wiemy, że była także zwolenniczką przyznania Polkom praw wyborczych.
Czytałam, że właśnie ta kwestia była powodem jej sporów z mężem, który, przynajmniej na początku, nie był pewien, czy to dobra droga. Na stronie Muzeum Piłsudskiego zacytowano zresztą takie wspomnienie: "Choć nasze rozmowy były prawie zawsze harmonijne, to jednak różniliśmy się co do jednej kwestii: było nią równouprawnienie kobiet. Piłsudski, zgadzając się z tym, że kobiety w wolnej Polsce winny mieć prawa wyborcze równe z mężczyznami, utrzymywał, że nie będą one umiały wykorzystać swych praw rozsądnie, gdyż mentalność kobiety z natury jest konserwatywna i łatwo jest na nie wpływać, ja, zacięta feministka, ogromnie się na to oburzyłam. W rezultacie rozmowa przeradzała się w gorącą dysputę".
- A jednak był otwarty na rozmowy z kobietami, które odbywały się np. podczas Zjazdu Kobiet w Warszawie, w czerwcu 1917 roku. Działaczki rozumiały, że to przełomowy moment, którego nie można zmarnować. Na przykład widziały, że w obliczu plebiscytów na Śląsku czy Mazurach głosy kobiet mogą się bardzo przydać. Jednak sądzę, że to, że Piłsudski 28 listopada 1918 podpisał Dekret Naczelnika Państwa o ordynacji wyborczej w dużej mierze zawdzięczamy temu, że postulat o przyznaniu Polkom praw wyborczych był już od lat obecny w świadomości opinii publicznej i nie wziął się "znikąd".
- Gdyby pojawił się nagle w 1917 roku mógłby zostać uznany za, jak chcieli jego przeciwnicy, fanaberię. Jednak rządzący wiedzieli już, że kobiety są w stanie się zorganizować, bo w stowarzyszeniach działały tysiące kobiet i łatwo się nie poddadzą. Poza tym wiele z nich brało aktywny udział w walkach o niepodległość podczas I wojny światowej, a więc trudno było już używać argumentu o tym, że swoje prawa stawiają nad dobrem narodu. Polki, także dzięki prasie i inspiracjom płynącym zza granicy przez lata przekonywały społeczeństwo do zmiany, która w końcu nadeszła. Oczywiście nie znaczyło to, że kobiety uzyskały takie same prawa jak mężczyźni - na to musiałyśmy poczekać jeszcze wiele lat, a i dziś jeszcze wiele jest do zrobienia.