Ewa Winnicka: Ślązacy wyruszyli do Teksasu, bo chcieli wyrwać się z biedy
Mieszkańcy Płużnicy wyjeżdżali ze Śląska z nadzieją na wyrwanie się z biedy, chcieli uniknąć poboru do Armii Pruskiej, uciec od plag, złych panów i niewoli ekonomicznej. Chcieli znaleźć się w kraju, w którym mogą być wolni i odtworzyć swoją wioskę - zbudować domy i kościół, chodzić co niedziela na mszę św., uczciwie pracować i dzięki ciężkiej pracy utrzymywać swoje rodziny. Myślę, że wielu na początku mogło na chwilę zwątpić, czy te plany kiedyś się spełnią. Podobno chcieli nawet powiesić swojego księdza - mówi Ewa Winnicka, reporterka, autorka książki "Miasteczko Panna Maria. Ślązacy na Dzikim Zachodzie".
Katarzyna Pruszkowska: W 1985 roku ok. 460 mieszkańców wsi Płużnica Wielka, koło Strzelec Opolskich, zdecydowało się wyemigrować do Teksasu. Inicjatorem wyjazdu był ks. Leopold Moczygemba, który, zdaje się, sądził, że USA to nowa Ziemia Obiecana. Kim był ten człowiek i skąd wziął takie przekonanie?
Ewa Winnicka: - Moczygemba urodził się w Płużnicy (która wtedy nazywała się Groß Pluschnitz - przyp. red.), w rodzinie karczmarza. I rodzina, i okolica, były dość biedne. To, że został księdzem, było sporym awansem społecznym. Najpierw wstąpił do seminarium duchownego w Gliwicach, a później został wysłany w głąb Niemiec, w okolice Bawarii. Tam po raz pierwszy miał kontakt z księżmi, którzy wracali z Teksasu i opowiadali o możliwościach ekonomicznych i duszpasterskich. Moczygembę też tam wysłano z posługą. Na miejscu zobaczył miasteczka, które przypominały te niemieckie - dobrze zorganizowane, czyste, z równymi płotami. Zamarzył więc o takiej przyszłości dla swoich krajan, zwłaszcza, że po uwłaszczeniu w Prusach sytuacja materialna Ślązaków dramatycznie się pogorszyła. W takiej sytuacji wyjazd mógł być czymś atrakcyjnym. Zwłaszcza, że jechało się "do swoich" - w pewnym momencie 58 proc. mieszkańców Teksasu mówiło po niemiecku, a w stanowym Kongresie zaczęto zastanawiać się, czy nie ustanowić go oficjalnym językiem. Plan ks. Moczygemby miał jednak błąd założycielski, bo zamożne niemieckie miasteczka w Teksasie powstawały z finansową pomocą Niemiec, na wyjazd decydowali się raczej lepiej uposażeni obywatele. Płużniczanie byli przede wszystkim chłopami, właścicielami poletek, które nie były w stanie wykarmić rodziny i Moczygemba był ich jedynym wsparciem.
Jak wyglądała podróż migrantów z Płużnicy Wielkiej?
- Bilety do Ameryki sprzedawali im pośrednicy wysyłani przez firmy okrętowe. Przede wszystkim karczmarze. Podpisywało się z nimi umowę lub stawiało krzyżyk, jeśli nie potrafiło się pisać. Jechali koleją przez Opole do Wrocławia, a potem do Bremy. Do USA płynęli około 8 tygodni. Umierali po drodze. Pierwszym przystankiem w Ameryce był Galveston, największy portu w Teksasie, na południe od Houston. Kiedy pierwsza grupa Ślązaków tam dotarła, w Galveston szalała żółta febra, która pochłonęła kolejne ofiary. Miejsce, które dla Ślązaków przeznaczył Moczygęba, znajdowało się dwa tygodnie marszu na północ. Ci, którzy przeżyli, tam właśnie ruszyli.
A tam nie było idealnych miasteczek.
- Niczego nie było. Była pusta preria, a na niej grzechotniki i inne dzikie zwierzęta. W pierwszym miasteczku, oddalonej o kilkadziesiąt mil Helenie, mieszkali Anglosasi, wrogo nastawieni wobec nowych przybyszy. Od zachodu atakowali walczący o przetrwanie na preriach Komancze. Ślązacy szybko zrozumieli, że to, co przywieźli ze sobą do nowego kraju, jest bezużyteczne. Nasiona pszenicy, która nie wyrośnie na pustyni, pierzyny, które przydają się wtedy, kiedy ma się łóżko. A oni nie mieli. Wygrzebali więc ziemianki i mieszkali w nich przez pierwsze miesiące. Zachowały się wspomnienia amerykańskiego urzędnika, który często polował w okolicy. Kiedy zobaczył pionierów ze Śląska, uznał, że to kosmici, bo wzięli się dosłownie znikąd.
Tak bolesne zderzenie oczekiwań z rzeczywistością musiał być dla mieszkańców Płużnicy szokiem.
- Absolutnie. Ci ludzie wyjeżdżali ze Śląska z nadzieją na wyrwanie się z biedy, chcieli uniknąć poboru do Armii Pruskiej, uciec od plag, złych panów i niewoli ekonomicznej. Chcieli znaleźć się w kraju, w którym mogą być wolni i odtworzyć swoją wioskę - zbudować domy i kościół, chodzić co niedziela na mszę św., uczciwie pracować i dzięki ciężkiej pracy utrzymywać swoje rodziny. Myślę, że wielu na początku mogło na chwilę zwątpić, czy te plany kiedyś się spełnią. Podobno chcieli nawet powiesić swojego księdza. Ale byli to ludzie niesłychanie religijni, wierzący w Bożą Opatrzność, która uchroni ich przed katastrofą.
Poza tym to ksiądz był ich jedynym łącznikiem ze światem zewnętrznym.
- To prawda, to on przecież nawiązał kontakt z właścicielem ziemi i odkupił go, po drakońskiej zresztą cenie, dla osadników. Jako jedyny mówił po angielsku, wiec od początku jeździł konno po okolicy, kupował jedzenie, żeby osadnicy nie zmarli z głodu. On nowej osadzie nadał imię Panna Maria i w wigilię 1854 roku pod wielkim dębem odprawił pierwszą mszę świętą.
Na początku warunki były fatalne. Wspomniała pani o wierze w Boga i w plan ks. Moczygemby. Co jeszcze pomogło migrantom przetrwać te pierwsze lata?
- Na pewno to, że przyjechali całymi rodzinami, znali się nawzajem, tworzyli społeczność. To nie byli samotni ochotnicy, mężczyźni z kryminalną często przeszłością, desperaci, których znamy z westernów. Oczywiście pierwsze lata po przyjeździe były różne. Ślązacy nie mówili po angielsku, inaczej się ubierali, byli katolikami. Nie chcieli się mieszać w lokalne konflikty. Kiedy wybuchła wojna secesyjna (1861-1865 - przyp. red.) uważali, że to nie jest ich konflikt, więc nie chcieli wstępować do armii konfederackiej. A to było uznawane za zdradę i w niektórych wypadkach groziło śmiercią.
- O ile Panna Maria i okoliczne osady na uboczu pozostały niemal czysto śląskie na wiele kolejnych dziesięcioleci, to w Banderze, czyli w mieście, do którego z Panny Marii na samym początku wyjechało kilkanaście śląskich rodzin, asymilacja nastąpiła dość szybko. Przyjezdni pracowali w miejscowym tartaku z miejscowymi, głównie Anglisasami. Od razu zamieszkali wśród sąsiadów. Nie bez znaczenia był fakt, że w Banderze przez długi czas nie było polskiego księdza, więc Ślązacy zaczęli korzystać z miejscowych kościołów.
Po początkowym szoku osadnicy zakasali rękawy i zabrali się do budowy tego, co miało już na nich czekać. Nie było łatwo, jednak w listach, które słali do domów, a które się szczęśliwe zachowały, pisali o nowym życiu w kolorowych barwach, zazwyczaj nie wspominając o trudach. Jak pani myśli, dlaczego?
- To dość częsty mechanizm. Kiedy podejmuje się tak ogromny wysiłek, jakim jest emigracja, bardzo trudno przyznać, że podjęło się złą decyzję. Ludzie chcą pokazać, że im się udało, że nie wyjechali na darmo. Bo w większości przypadków ci ludzie i tak nie mogli już wrócić na Śląsk, więc po prostu musieli odnaleźć się w nowej rzeczywistości i budować życie od nowa. W filmie "Szczęśliwego Nowego Jorku" jest taka scena, w której Polacy fotografują się na tle cudzych Toyot, a potem wysyłają te zdjęcia do domów, żeby pokazać, że ich Amerykański Sen się spełnia.
- Zresztą w przypadku mieszkańców Panny Marii tak się rzeczywiście stało. Dzięki temu, że wśród nich byli ludzie, którzy znali się na budowlance, jak na przykład rodzina Długoszów, postawili w końcu kościół, domy, zaczęli uprawiać bawełnę, hodować bydło. Społeczność zaczęła rosnąć, z czasem zaczęły powstawać nowe osady, np. Cestohowa, Kosciusko czy nawiązująca do najważniejszej śląskiej świętej, czyli św. Jadwigi, St. Hedwig. Przez dziesiątki lat Ślązacy żyli skromnie, trzymali się swoich parafii, zachowali swój język i tradycje. W soboty spotykali na zabawach, na których poznawali swoich przyszłych mieszkańców. Społeczność była tak zamknięta, że zanim młodzi mogli zacząć się spotykać, trzeba było upewnić się, że nie są ze sobą zbyt spokrewnieni.
Zachowali także szacunek dla ziemi, której, nie chcieli sprzedawać pod kolej. A ta decyzja po latach dla wielu okazała się brzemienna w skutkach.
- Sądzę, że niechęć do parcelowania ziemi nie była charakterystyczna tylko dla mieszkańców Panny Marii, ale rzeczywiście, Ślązacy chcieli ją zostawić dla siebie. Ta cecha im się po latach opłaciła, bo na tych terenach odkryto złoża ropy naftowej. W 1900 roku na granicy Teksasu i Luizjany, a kilkadziesiąt lat później właśnie w okolicy Panny Marii. Jedna z bohaterek, która urodziła się w latach 50., opowiadała mi, że jako dziecko mieszkała w domu, w którym w dachu były dziury, przez które bez problemu widziała niebo i słońce. Nie było ogrzewania, kanalizacji, dzieci pomagały rodzicom w polu, więc rodzice niechętnie posyłali je do szkoły. Ale już jej dzieci skończyły studia i podróżują po świecie. Taki absolutny przewrót miał miejsce we wczesnych latach dwutysięcznych, kiedy wynaleziono nową, bardziej efektywną metodę wydobywania ropy, tzw. szczelinowanie. To wtedy wielu z tych właścicieli pół uprawnych czy bawełnianych stało się milionerami. Dosłownie. Dzięki temu ich dzieci mogły wyjechać na studia, najczęściej do San Antonio czy Austin, i poznać ludzi poza swojej społeczności. A także wiązać się "z innymi". Kiedyś to było nie do pomyślenia. Po ponad stu latach trzymania się razem następują zmiany, współcześnie coraz rzadziej używa się języka przodków, pielęgnuje ich tradycje.
Pochodzenie jest dla dzisiejszych potomków migrantów z Płużnicy ważne?
- To skomplikowane pytanie. Ludzie, którzy przyjechali do Panny Marii, posługiwali się językiem podobnym do polskiego, więc zostali uznani za Polaków. Myślę, że oni sami nie przywiązywali specjalnej uwagi do przynależności państwowej. Granice zmieniały się wtedy dynamicznie. Można było całe życie mieszkać w jednym domu i widywać coraz to nowe flagi, zatykane przez nowe wojska, używać nowych monet. Zresztą Polski w ogóle nie było wtedy na mapie. To bardziej przyjezdni próbują ustalić, czy mieszkańcy tych pierwszych osad byli Polakami czy Ślązakami. Dziś ks. Franciszek Kurzaj, proboszcz w Bandrze, który sam pochodzi ze Śląska i który stara się utrzymywać kontakty z Polską, stara się tłumaczyć potomkom migrantów, kim są, odkurzać ich tożsamość.
A pytała ich pani, za kogo się uważają?
- Ludzie z piątego pokolenia mówią o sobie: jesteśmy Teksańczykami i Amerykanami, w tej kolejności. A jeśli chodzi o pochodzenie, to może być polskie, może być śląskie. Są z tego pochodzenia dumni, ale nie mają do historii zbyt emocjonalnego stosunku.
Podtrzymują związki z Polską?
- Proboszcz Franciszek Kurzaj od lat 40 lat organizuje wycieczki na Śląsk. Z tego, co wiem, cieszą się popularnością, skorzystał z nich już pewnie tysiąc osób, które chciały zobaczyć, skąd pochodzili ich przodkowie. W Pannie Marii istnieje Centrum Dziedzictwa, powstaje też strona internetowa, która ma pełnić funkcję archiwum.
Mówiła pani, że dla migrantów przez lata religia była niezwykle ważna. Jak jest dziś?
- Tak zostało. Mieszkańcy Panny Marii są w większości bardzo związani z kościołem katolickim. Ci starsi opowiadali mi, jakim wydarzeniem był dla nich wybór Johna F. Kennedy’ego na prezydenta. Był ich pierwszym katolickim prezydentem. Sympatią darzyli Lyndona B. Johnsona, Teksańczyka z pochodzenia, który jako pierwszy znany polityk publicznie wspomniał o Pannie Marii i jej dzielnych mieszkańcach. W Bandrze, w której mieszkałam dłużej, a która ma ok. 2 tys. mieszkańców, jest 13 kościołów - najbardziej popularny z nich to Kościół Kowbojski, do którego przychodzi się w kraciastej koszuli, kowbojkach i kapeluszu, a po mszy można pojeździć konno na padoku nieopodal.
Mieszkańcy Panny Marii cieszyli się z wyboru Kennedy'ego, ale teraz tradycyjnie głosują na republikanów.
- To prawda, mieszkańcy Panny Marii, Cestohowy, Kosciusko i Bandery są dziś raczej twardym elektoratem republikańskim. Partię Demokratyczną postrzegają jako zagrożenie dla wartości, które są dla nich ważne od pokoleń - religii, tradycyjnej rodziny, dostępu do broni. Demokraci zagrażają, ich zdaniem, również gospodarce i bezpieczeństwu Ameryki. Uważają, że liberałowie z wielkich miast na wybrzeżu nie mają pojęcia o tym, jak się żyje w amerykańskim Interiorze. Frederik Turner, XIX wieczny filozof amerykański, napisał, że ludzie pogranicza, żeby przeżyć w trudnych okolicznościach, musieli zrzucić swoje europejskie surduty, założyć kowbojki, które chroniły ich przed wężami, skórzane katany, które miały chronić przed strzałami i sięgnąć po broń. Starali się przeżyć w nieprzewidywalnym świecie, w którym nie wszystko zależało od ich zaradności. Stąd właśnie tak silna wiara w Bożą Opatrzność, która miała pomóc radzić sobie z pogodą, najazdami rdzennych mieszkańców, dziką zwierzyną. Te brutalne warunki uczyniły z pionierów na pograniczu odrębnym rodzajem człowieka. Turner uważał, że to są właśnie prawdziwi Amerykanie.
Dziś do tych małych miasteczek przeprowadza się coraz więcej wielkomiejskich Amerykanów. Co ich przyciąga?
- Tutaj, przynajmniej w deklaracjach, nadal żyje się według prostych zasad - kochaj Boga i rodzinę, pomagaj sąsiadowi, uprawiaj ziemię. A to coraz częściej przyciąga ludzi z innych części kraju, zmęczonych samotnym życiem w przeludnionych, zanieczyszczonych metropoliach, np. Los Angeles. A małomiejscy Teksańczycy są bardzo otwarci i życzliwi, czego sama doświadczyłam. W Banderze rozglądałam się po miasteczku i w końcu trafiłam do jedynej chyba kafejki. Kolejnego dnia tak samo. Miałam ze sobą laptop, pracowałam. A trzeciego kelnerka przywitała mnie jak starą znajomą, pamiętała, skąd jestem, że przyjechałam z synem, zapytała "to, co zawsze?". Wtedy poczułam, że naprawdę szybko można tu stać się częścią lokalnej społeczności. Nie było dnia, żeby ktoś się do mnie nie przysiadł, żeby porozmawiać. Nie czułam, że ludzie są nachalni, przeciwnie - że są autentycznie ciekawi, co mnie do nich sprowadziło. Czułam się tam bezpiecznie, mimo świadomości, że każdy ma broń. Zapytałam kiedyś znajomego, na widok jego broni, czy to jego jedyna sztuka. Jechaliśmy akurat jego pick-upem i zaśmiał się, że tylko pod siedzeniem, na którym właśnie siedzę, ma jeszcze pięć różnych. Ludzie są bardzo mili, ale warunkiem jest zaakceptowanie ich stylu życia.
Czy podczas tego pobytu udało się pani zrozumieć ten niemal nabożny stosunek do broni?
- Od stuleci ludzie żyli w przekonaniu, że mogą liczyć przede wszystkim na siebie, więc wykształcili silne przekonanie, że mają prawo do obrony. Oczywiście to jest dyskusyjne w demokratycznym kraju, w którym funkcjonują służby mające nas, przynajmniej teoretycznie, chronić. Jednak podczas prac nad książką szybko zorientowałam się, że dla moich bohaterów kwestia broni w ogóle nie podlega dyskusji. W maju 2022 roku w szkole w miejscowości Uvalde, w Teksasie, doszło do strzelaniny, w której zginęło 21 osób (w tym 19 dzieci - przyp. red.). Ciała były w takim stanie, że trudno było je nawet zidentyfikować. W tym samym roku odbywały się tam wybory połówkowe i wśród postulatów jednego z kandydatów na jedno z miejskich stanowisk było ograniczenie dostępu do broni półautomatycznej, a więc takiej, której użyto podczas strzelaniny. Ten kandydat przegrał, bo w mieście uznano, że to nie jest żadne rozwiązanie. Rozwiązaniem byłoby dozbrojenie nauczycieli. Wtedy napastnik nie zdołałby urządzić takiej masakry. W każdej miejscowości, którą odwiedziłam, był klub strzelecki, w którym dzieciaki mogą nauczyć się strzelać.
- Ten "kult" broni, bo tak to czasem wygląda z europejskiej perspektywy, można rozumieć lub nie, natomiast często zapominamy, że historia Ameryki i Europy się różni. Podczas gdy w Europie ktoś, kto się urodził chłopem, chłopem umierał, i nie właściwie nie było szans, żeby jego potomkowie wiedli lepsze życie, tam awans społeczny był możliwy. Pionierzy sami wykuwali swój los. Byli zdani na siebie: stawiali czoła konkurencji, przestępcom, przyrodzie, dzikim zwierzętom. Broń zapewniała im ochronę. Trudno z niej dziś zrezygnować.
No dobrze, wiemy, jak migranci ze wsi Płużnica Wielka dotarli do Teksasu, wiemy, jak sobie poradzili i jak ich potomkowie żyją dziś. A co stało się z ks. Moczygembą?
- Po dwóch latach wyjechał z Panny Marii do Chicago. Jeszcze tylko raz odwiedził Pannę Marię. Myślę, że wielu przybyszów porządnie zdenerwował obietnicami bez pokrycia. Poświęcił się więc zakładaniu nowych polskich parafii w łatwiejszych warunkach na północy USA.
Pytanie na koniec - czym dla tych ludzi jest Polska?
- Miejscem, które można odwiedzić, żeby dowiedzieć się, skąd się pochodzi. Zobaczyć dom przodków, domknąć historię swojej rodziny, wzruszyć się i wrócić na swoje rancho.