Maciej Mielżyński: Mądry hrabia w maciejówce

W historii XIX-wiecznej Wielkopolski, walczącej z zaborczym dyktatem nie zbrojnie, lecz metodą gospodarczej i kulturalnej emancypacji, raz po raz pojawia się nazwisko arystokraty i ziemianina – Macieja hrabiego Mielżyńskiego. Był on jednym z czołowych wyznawców, wprowadzających ją także w czyn, idei pracy organicznej, człowiekiem, którego zasługi dla przetrwania polskości w zaborze pruskim, dla położenia fundamentów niepodległej na nowo Rzeczypospolitej - jako państwa prawa i poszanowania pracy - są nieocenione.

Mielżyński (urodzony w 1799 r. w Winnej Górze koło Środy Wielkopolskiej) nie zawsze jednak był zwolennikiem li tylko pracy u podstaw - w młodości bowiem angażował się czynnie w konspiracyjną działalność patriotyczną, a nawet w walki z bronią w ręku. Należał do Związku Kosynierów (organizacji utworzonej w Poznaniu w 1820 r. na bazie zlikwidowanej loży o strukturze masońskiej, ale o jednoznacznie polskim, niepodległościowym charakterze), wskutek czego spędził 16 miesięcy w areszcie, wziął ochotniczo udział w Powstaniu Listopadowym (pełniąc służbę w oddziałach jazdy poznańskiej gen. Dezyderego Chłapowskiego bił się w Królestwie Polskim i na Litwie, w konsekwencji czego doszedł do stopnia rotmistrza), posmakował chleba emigranta we Francji. Po powrocie natomiast z uchodźstwa w rodzinne strony trafił na 9 miesięcy do aresztu za zdradę stanu, a kiedy udowodniono mu kolportowanie nielegalnej literatury polskiej, otrzymywanej z Paryża, raz jeszcze znalazł się w więzieniu.

Reklama

Po zwolnieniu z twierdzy - i uiszczeniu niemałej grzywny, wpłacenie której jednak uratowało go przed konfiskatą całego majątku - hrabia skoncentrował się na zarządzaniu dobrami w Chobienicach koło Wolsztyna. Miał zresztą po temu kwalifikacje: był wychowankiem dobrych szkół berlińskich (ukończył tam gimnazjum i uniwersytet; wcześniej uczył się w domu u guwernera, wybitnego pedagoga pochodzenia francuskiego, Jana Baprysty Motty’ego). Jako dziedzic nie zajmował się wyłącznie uprawianiem ziemi: za przyszłościowy kierunek rozwoju gospodarczego uznał przemysł przetwórczy. Budował więc gorzelnie i młyny parowe, zakładał sady owocowe, wprowadził hodowlę bydła i owiec, na szeroką skalę wprowadzał do rolnictwa mechanizację, meliorował pola, dbał o jakość łąk, wprowadzał, idąc śladem swego wojskowego i rolniczego mistrza gen. Chłapowskiego, sprzyjające podnoszeniu plonów zadrzewienia śródpolne i pasy wiatrochronne. Hołdując zasadzie zrównoważonego rozwoju koncentrował się zarówno na jakości pracy, jak i na jej efektach - wełna z Chobienic np. uważana była za najlepszą w Wielkopolsce, podobną renomą cieszyło się wyhodowane w jego dobrach bydło, nabywcy cenili wysoką wartość owoców i płodów rolnych.

Majątek Mielżyńskiego stał się ponadto czymś w rodzaju poligonu doświadczalnego dla zakładu produkcji maszyn i narzędzi rolniczych Hipolita Cegielskiego. Poznański wytwórca wypróbowywał swoje nowe konstrukcje w gospodarstwach trzech zaprzyjaźnionych ziemian: Mielżyńskiego właśnie, gen. Chłapowskiego w Turwi oraz Gustawa Potworowskiego w Goli.

Kiedy hrabia zaczął odnosić sukcesy w rolnictwie i przemyśle, zaangażował się w pracę społeczną. Współpracując z niedawnym dowódcą (Chłapowskim) i towarzyszem broni (Karolem Marcinkowskim, ekssztabowcem Chłapowskiego podczas kampanii litewskiej) brał czynny udział w tworzeniu instytucji gospodarczych, mających ułatwić polskim obywatelom Wielkiego Księstwa Poznańskiego, a od fiaska Wiosny Ludów Prowincji Poznańskiej, podejmowanie rywalizacji z forowanymi przez władze państwowe na tym polu Niemcami. Był wśród założycieli Spółki Akcyjnej Bazar, powołanej dla budowy hotelu Bazar w Poznaniu, a następnie zasiadał w jej kierownictwie (od 1846 do 1850 zasiadał nawet w fotelu dyrektora), w tych samych latach przewodził - jako prezes - Towarzystwu Naukowej Pomocy dla Młodzieży Wielkiego Księstwa Poznańskiego (by przez następne 20 lat zajmować stanowisko wiceprezesa tej organizacji), a jako miłośnik kultury objął zwierzchnictwo nad Opieką Teatralną, instytucją społeczną utworzoną gwoli zorganizowania w Poznaniu polskiego teatru.

Choć organicznik z krwi i kości, nie unikał też udziału w polityce. Podczas Powstania Wielkopolskiego, wybuchłego w okresie Wiosny Ludów, pracował w Komitecie Narodowym, był członkiem delegacji, wysłanej do króla pruskiego Fryderyka Wilhelma IV z apelem o nadanie autonomii Wielkiemu Księstwu Poznańskiemu albo bodaj doprowadzenie do reorganizacji tej prowincji na części, uwzględniające interesy zamieszkujących ją dwóch narodowości (ale, choć mu to proponowano, nie zdecydował się przyjąć ani stanowiska zwierzchnika regencji poznańskiej, ani prezesa polskiej części księstwa). Przez wiele lat posłował do Sejmu Krajowego, w którym współzakładał Koło Polskie (przez dwa lata piastował funkcję jego prezesa), zasiadał ponadto w Radzie Panów pruskiego parlamentu.

W swoim macierzystym powiecie - babimojskim - działał w Komitecie Wyborczym, szczególnie aktywnym w okresie kolejnych kampanii wyborczych. Ofiarnie pracował na rzecz Towarzystwa św. Wincentego a Paulo; na rzecz tej organizacji charytatywnej nie tylko łożył, ale i poświęcał jej niemało czasu, piastując m.in. funkcję jej pierwszego prezesa.

Z działalności w Wielkopolsce hrabia Mielżyński zrezygnował w 1862 r. Swój majątek (a pamiętać trzeba, że wytrwałą i wytężoną pracą uczynił z Chobienic jedne z najlepiej zorganizowanych dóbr w Prowincji Poznańskiej!) podzielił między synów (miał ich trzech i cztery córki; dwójka potomstwa zmarła w niemowlęctwie), sam natomiast wyjechał do Królestwa Polskiego, gdzie miał, w Kazimierzu Biskupim w powiecie konińskim, posiadłość ziemską, odziedziczoną po matce - i tam także dał się poznać z jak najlepszej strony. Bez niczyjej namowy, wyłącznie z poczucia osobistego zobowiązania, dokonał uwłaszczenia chłopów, przypisanych do tych dóbr. W Kazimierzu Biskupim spędził ostatnie lata życia. Gdy zmarł w 1870 r., pochowany został w rodowym mauzoleum w kościele w Woźnikach koło Grodziska Wielkopolskiego.

Maciej Mielżyński zapisał się dobrze w historii - i faktu tego nie zmienią nawet krytyczne opinie zarówno współczesnych mu działaczy, jak i historyków, oceniających jego dokonania z dystansu. Niechętni zarzucali mu niekiedy niedostatek ducha bojowego, zaprezentowany w 1848 r., kiedy zdecydowanie opowiedział się przeciwko wystąpieniom Polaków z bronią w ręku (takie stanowisko namnożyło mu wrogów, szkalujących jego nazwisko, nazywających odstępcą od sprawy narodowej, i zablokowało miejsce w Lidze Polskiej), narzekali na - nasilający się wraz z upływem lat - brak dynamizmu, prezentowany zwłaszcza na stanowisku prezesa Towarzystwa Naukowej Pomocy; któż jednak, starzejąc się, nie traci wigoru?

Jako - z kolei anegdotkę - przywołać się godzi, iż imię Mielżyńskiego zapisało się w dziejach walk o niepodległość Polski w nadzwyczaj osobliwy sposób, a to za sprawą kroju czapki, którą nosił z upodobaniem przez wiele lat, a którą szyto na jego osobiste zamówienie. Czapka ta - okrągła, z niewielkim daszkiem - nazywana "maciejówka" stała się mundurowym nakryciem głowy żołnierzy Legionów Polskich, pierwszej po od powstań polskiej formacji zbrojnej, walczącej o wskrzeszenie wolnej Polski. I choć po odzyskaniu niepodległości zastąpiono ją w siłach zbrojnych rogatywką, to jej wielkim admiratorem pozostał do końca swoich dni marszałek Piłsudski, występujący przy najważniejszych okazjach wyłącznie w niej na głowie. Co, swoją drogą, nie zjednywało mu uznania u wszystkich podwładnych, zwłaszcza starszych wiekiem i wysługą lat starszych oficerów, wychowanych w ceniących elegancję armiach zaborczych. Pyszną anegdotę, ilustrującą to zjawisko, wynaleźć można w memuarach niezrównanego pamiętnikarza i plotkarza płk. dypl. Mariana Romeyki.

Relata refero: "(...) tak oto gaworzył pułkownik Florian Popławski, dawny huzar (rosyjski) (...): 'Nu, panie, tak-że nie można, nie można... Nazywają go »dziadek«... Jakże to? Toż »dziadek« po prośbie chodzi... Albo mówią »komendant«... Jakiż to komendant? Komendant Piekau?... Komendant etapu czy stancji kolejowej?.. On-żeż marszałek, on-żeż naczelny wódz, a nie tam »dziadek« czy »komendant«... Jak mu mało marszałka, to niech go zrobią gienierał-feldmarszałom. Albo, panie, popatrz pan, jak marszałek pokazuje się żołnierzowi: w chłopskiej czapce, w jakiejś austriackiej kacawajce... To nie przystoi... Tu nie chodzi o to, żeby skromność pokazać, a chodzi o żołnierza. (...) ja znam duszę żołnierza. Czy on lubi, czy nie lubi przełożonego, chciałby on pozostawić w swej pamięci jego obraz w całej gali, z epoletami, z orderami... (...) On go będzie pamiętał całe życie i chwalić się będzie... A tak?... naczelny wódz i marszałek w kacawajce, bez orderów, bez epoletów?'".

Waldemar Bałda

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy