Polska - nasz sen o Bezgrzesznej
"O wojnę powszechną za wolność ludów, prosimy Cię, Panie" - te słowa z "Litanii pielgrzymskiej" Mickiewicza były pragnieniem Polaków przez długie dziesięciolecia przed 1918 rokiem. Nie znaczy to, rzecz jasna, że ci - świadomi narodowo - Polacy mieli ochotę bić się zbrojnie o Polskę w każdych okolicznościach.
Przeciwnie, ciężkie klęski, jakie na nich spadły w wyniku przegranych narodowych powstań, skłoniły ogromną większość z nich do znacznej powściągliwości w tym zakresie. Ale chociaż, nauczeni tymi klęskami powściągliwości co do wystąpienia zbrojnego, nie zaniechali Polacy nigdy marzeń o wolnej Polsce. Różne te marzenia przybierały kształty.
Jedni uważali, że trzeba dogadać się z zaborcą i wynegocjować (niekiedy wyprosić) jak najlepsze dla rozwoju polskiego życia narodowego warunki w ramach obcej państwowości; wzmocnić się i przygotować do walki o Polskę, gdy nadejdzie dobra koniunktura międzynarodowa. Takie było np. stanowisko Aleksandra Wielopolskiego.
Inni nie chcieli niczego negocjować (ani tym bardziej o nic prosić), ale zalecali własną pracą budować siłę polskiego żywiołu w warunkach takich, jakie stwarza zaborca. To stanowisko Aleksandra Świętochowskiego w Królestwie Polskim z jego programem pozytywistycznym, Hipolita Cegielskiego w zaborze pruskim z jego programem budowania polskiego przemysłu czy Michała Bobrzyńskiego w Galicji z jego programem wytworzenia w Polakach zdolności do myślenia politycznego w kategoriach realizmu, a także wypracowania szacunku dla własnych rozumnych instytucji politycznych, z mocnym rządem włącznie.
Nieliczni tylko decydowali się spiskować - to przykład Józefa Piłsudskiego i jego bojowców-socjalistów. Ale i ci konspiratorzy nie planowali zrazu zbrojnego powstania. A to znaczy, że lekcja kilku klęsk, a szczególnie tej z 1863 r., zachowywała ważność.
Zauważmy przy tym, że owe, dane przez obcą władzę, warunki dla rozwoju żywiołu polskiego, różniły się znacznie w zależności od rozbiorowej dzielnicy.
Najgorzej było pod tym względem w Królestwie (już nie mówiąc o Kresach Wschodnich), bo rząd carski prowadził politykę systematycznej rusyfikacji, gardził prawem (chociaż przez siebie ustanawianym), nie uznawał (do rewolucji 1905 r.) żadnych form parlamentaryzmu.
Nieco lepiej w zaborze pruskim - gdzie prowadzono politykę germanizacji, ale respektowano prawo oraz rządy parlamentarne.
Najlepiej w Galicji doby autonomii (od 1861 r.) - gdzie nie tępiono polskości, szanowano prawo, a rządy miały charakter parlamentarny.
Ani Prusy (od 1871 r. Niemcy), ani Austro-Węgry nie były wprawdzie państwami demokratycznymi (takich prawie nie było wtedy w Europie), ale były to monarchie konstytucyjne, a więc z ograniczoną prawem władzą króla (cesarza) i z coraz większym z biegiem lat udziałem czynnika demokratycznego w ich parlamentach. Rosja była z innej cywilizacji - ze świata samodzierżawia, nieco tylko nadwątlonego w 1905 r.
Tak więc Polacy, wyrzekłszy się planów wywalczenia wolnej ojczyzny z bronią w ręku, nie przestali nigdy pracować na rzecz wytworzenia sytuacji, która - w korzystnych okolicznościach zewnętrznych - pozwoli otwarcie postawić postulat niepodległości. I - wtedy - poprzeć go także argumentem własnej siły zbrojnej.
Dopóki trzy zaborcze potęgi współpracowały ze sobą, dopóty marzenia Polaków pozostawać musiały polityczną chimerą. Dopiero kiedy doszło do zerwania więzi między Hohenzollernami a Romanowymi pod koniec XIX wieku, kiedy rywalizacja na Bałkanach pomiędzy Austro-Węgrami a Rosją na początku XX wieku przekształciła się w groźbę konfliktu zbrojnego, sytuacja się zmieniła. Wtedy Mickiewiczowskie wołanie o "wojnę powszechną za wolność ludów" zaczęło wyznaczać realny horyzont polityczny polskich aspiracji wolnościowych. Wtedy też dotychczasowe, wykształcone przez kilka poprzednich dziesięcioleci, strategie polityczne mogły, w tych nowych okolicznościach, nabrać innego wyrazu.
Praca organiczna pozytywistów warszawskich przestała być tylko tym, czym była po 1863 roku - budowaniem siły Polaków, by ją wykorzystać w lepszych czasach. Podobnie - skądinąd imponująca sama w sobie - praca organiczników wielkopolskich. Podobnie współpraca polskiej klasy politycznej w Galicji z rządem w Wiedniu zmieniła sens. Współpraca ta, niekiedy przybierająca formy ("Przy Tobie, Panie, stoimy i stać chcemy") trudne do pogodzenia z polską dumą narodową, opierała się na przeświadczeniu o zasadniczej różnicy cywilizacyjnej między Austro-Węgrami a Rosją i o dużym prawdopodobieństwie - kiedyś, w przyszłości - konfliktu zbrojnego pomiędzy nimi.
Gdy ten konflikt stał się rzeczywistością, współpraca z Austro-Węgrami stała się czymś innym, niż była do tej pory: stawką na pokonanie Rosji i przyłączenie Królestwa do Galicji - co byłoby już podniesieniem kwestii polskiej na zupełnie inny poziom (wiemy, że szczęśliwy dla Polaków obrót wojennej fortuny pozwolił uzyskać znacznie więcej).
Wybuch wojny pozwolił zaangażować po stronie państw centralnych zaczątki polskiej siły zbrojnej w postaci Legionów. Dobrze jest przy tym pamiętać, że nie byłoby tego zalążkowego polskiego wojska, wychodzącego z Oleandrów 6 sierpnia 1914 roku, gdyby nie możliwości jakie dawała polskim ambicjom w tej mierze polityka liberalnego państwa austro-węgierskiego. "Strzelec", "Związek Strzelecki", "Drużyny Strzeleckie" i inne podobne formacje nie byłyby do pomyślenia ani w zaborze pruskim, ani w rosyjskim.
Zrazu ten polski atut zdawał się specjalnie nie robić wrażenia na rządach państw centralnych - w pierwszym okresie Wielkiej Wojny nie wystąpiły one z żadną poważną ofertą polityczną dla Polaków. Cokolwiek zadeklarowała Rosja, w postaci manifestu naczelnego wodza, wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza: obiecywał on po zwycięskiej dla Rosji wojnie samorząd dla zjednoczonych ziem polskich pod berłem cara. Oferta była mgławicowa - ale jakaś w ogóle była. Dopiero niepowodzenia frontowe armii austro-węgierskiej i niemieckiej sprawiły, że przywództwo polityczne w Wiedniu i w Berlinie postanowiło wystąpić z ofertą pod adresem Polaków - to był Akt 5 Listopada.
Dokument ów (z 5 listopada 1916 r.) obiecywał niepodległe państwo polskie, o nieokreślonych granicach, pozostające w łączności z obu państwami centralnymi. I ta oferta była ogólnikowa, ale padł w niej ten termin, dotąd wyklęty z języka dyplomatycznego państw, które podzieliły między siebie u schyłku XVIII wieku ziemie I Rzeczypospolitej: "niepodległe państwo polskie".
W istocie chodziło o polskiego rekruta, który biłby się po stronie państw centralnych. Zakładano, że złożona oferta skłoni Polaków z Królestwa do masowego wstępowania do "Polnische Wehrmacht" - nic takiego nie nastąpiło, werbunek żołnierza z Królestwa okazał się całkowitym niepowodzeniem. Ale kwestia polska nabrała dynamiki, jakiej nie miała nigdy po 1795 roku.
Odtąd nie można było dać oferty mniejszej niż "niepodległe państwo polskie" - jakkolwiek formuła ta była nader ogólnikowa. Wypadki na frontach Wielkiej Wojny sprawiły jednak, że kolejne oferty składane Polakom były już tylko większe.
Rewolucja Lutowa w 1917 r. w Rosji sprawiła, że nowe władze rosyjskie zaoferowały Polakom państwo, by tak rzec, prawie niepodległe, bo mające pozostawać z Rosją w "wolnej unii wojskowej". Wcześniej jeszcze prezydent Stanów Zjednoczonych Woodrow Wilson zadeklarował, że po wojnie powinna powstać Polska, którą scharakteryzował jako "zjednoczoną, samodzielną i niepodległą".
We wrześniu tego roku państwa centralne podbiły ofertę polityczną dla Polaków, tworząc zalążki polskiej władzy państwowej w Królestwie: Radę Regencyjną i Radę Stanu - organy o władzy mocno ograniczonej, ale jednak organy polskiej władzy.
Później przyszła rewolucja październikowa w Rosji. Jej znaczenie dla sprawy polskiej było bardzo ważne, ale inne niż przez pół wieku tłumaczyła polskim dzieciom PRL-owska szkoła. Deklaracje bolszewików o prawie narodów do samostanowienia nie miały żadnej wartości dla Polaków, jeśli pamiętać, że już w roku 1919 armia bolszewicka rozpocznie eksport rewolucji na Zachód przez terytorium "burżuazyjnej Polski" i dopiero pod Warszawą zostanie zatrzymany jej zwycięski dotąd pochód. Natomiast rzeczywiste znaczenie rewolty Lenina i towarzyszy było takie, że pod koniec 1917 r. państwo rosyjskie przestało być zdolne do kontynuowania wojny. Stąd odrębny pokój państw centralnych z Rosją. W ten sposób rosyjski zaborca został pokonany, niejako własnymi siłami. A z kolei dwaj pozostali zaborcy zostali pokonani w boju przez zwycięskie państwa Ententy, sprzymierzone z Rosją, chwilowo wyłączoną z gry.
Tym sposobem przegrali naraz wszyscy zaborcy. Stało się coś, czego nie przewidywano w polskich modłach o "wojnę powszechna za wolność ludów", bowiem w wojnie zwykle są zwycięzcy i pokonani, tu zaś pokonani byli wszyscy (z wyjątkiem mocarstw zachodnich, rzecz jasna).
Niemożliwe stało się możliwym, a na fali tej nieprawdopodobnej koniunktury Polska odzyskała niepodległość.
Pod koniec Wielkiej Wojny Polacy dwóch przeciwnych sobie orientacji politycznych z 1914 r. połączyli inteligentnie siły. Piłsudski i jego socjaliści grali na koniec niejako w tandemie z Dmowskim i jego endekami. Jedni polityką faktów dokonanych w Warszawie, drudzy żmudną grą dyplomatyczną w Paryżu - ale zmierzając do wspólnego celu i osiągając sukces.
Naturalnie twierdzenia, powtarzane do znudzenia w czasach II RP - co bardziej zrozumiałe - ale i dzisiaj, że Polacy wywalczyli niepodległość mocą swojego "czynu zbrojnego", przynależą do narodowego mitotwórstwa. Nawet wielokrotnie większa siła zbrojna polskich formacji czynnych w Wielkiej Wojnie, nie mogła samodzielnie przeważyć szali na naszą korzyść. Wobec wojskowych gigantów, którzy starli się w tej wojnie, polskie wojsko nie znaczyło i nie mogło znaczyć wiele. Owszem, polski żołnierz bił się masowo, na wielu frontach i dzielnie. Ale nie byłoby wolnej Polski złożonej z ziem trzech zaborów, gdyby nie nadzwyczaj dla nas korzystna koniunktura międzynarodowa. Istnienie polskich formacji wojskowych w latach 1914-1918 miało znaczenie, ale znacznie większe dla obrony granic nowo powstającego państwa, niż dla jego powstania.
A granice rzeczywiście trzeba było wywalczyć: na zachodzie, na południu i - szczególnie - na wschodzie. Tu walka o Lwów z Ukraińcami, jak i walka o przetrwanie Polski z bolszewikami były krwawe i słusznie ich bohaterowie weszli do Panteonu polskiej pamięci. Bez nich II RP nie utrzymałaby perły polskich miast - Lwowa, ale co więcej młode państwo nie przetrwałoby nawały bolszewickich hord w 1920 r. W tym sensie można mówić o decydującym znaczeniu polskiego czynu zbrojnego.
Odzyskaliśmy państwo i obroniliśmy je.
Dziś, kiedy świętujemy setną rocznicę tych wydarzeń, możemy o tym myśleć z dumą.
Ale czy potem zbudowaliśmy państwo, o jakim marzyły całe pokolenia: legionistów Dąbrowskiego, szwoleżerów Napoleona, legalnej opozycji z czasów Królestwa Kongresowego doby konstytucyjnej, podchorążych z 1831 r., narodowych wieszczów, demokratów, białych i czerwonych, powstańców z 1863 r., organiczników, konspiratorów, socjalistów, działaczy Ligi Polskiej, endeków i chadeków, działaczy chłopskich i konserwatystów krakowskich?
Wymieniam ich wszystkich pospołu, choć tak bardzo się różnili, bo wolno chyba przyjąć, że wszyscy oni marzyli o państwie silnym i sprawnym. Owszem, jedni chcieli Polski bardziej narodowej, drudzy polski bardziej kosmopolitycznej, jedni Polski bardziej konkurencyjnej gospodarczo, drudzy Polski bardziej sprawiedliwej społecznie... Ale wszyscy chcieli Polski rządnej.
Otóż, nie zbudowaliśmy takiego państwa po roku 1918.
Dopóki jeszcze walczyliśmy o granice i o przetrwanie, dopóty byliśmy jako tako zwarci - mając to minimum koherencji, bez którego wspólnota polityczna przestaje być wspólnotą. Kiedyśmy obronili niepodległość przed zakusami bolszewików, czynniki łączące zeszły jak gdyby na drugi plan, a na pierwszy wysunęły się różnice. Więcej: wrogość i brak umiejętności współpracy ponad różnicami politycznymi.
Owszem, II RP ma niebagatelne osiągnięcia: scalenie gospodarcze trzech rozbiorowych dzielnic, ustawodawstwo socjalne z 1919 roku, wielkie kodyfikacje z lat 30, wysoką jakość polskiej szkoły, która scementowała naród...
Niektórzy wymieniają w tym szeregu osiągnięć także pięcioprzymiotnikowe prawo wyborcze obowiązujące już w pierwszych wyborach parlamentarnych w 1919 r. Ci są w błędzie i to grubym. Może tak musiało być, bo taka była tendencja w całej Europie, ale proporcjonalna ordynacja wyborcza bez progu, to był patent na kłopoty. I kłopoty przyszły. Taka ordynacja wyborcza musiała "wyprodukować" rozdrobniony sejm, czyli w konsekwencji niestabilność gabinetową, czyli niejako zisntytucjonalizowanie polskiej skłonności do kłótni ponad współpracą. A kłótnie - bywało - przeradzały się w zaciętą wrogość.
Zabójstwo pierwszego prezydenta, Gabriela Narutowicza; potem nieudana próba wypracowania konstytucji, która jest mocnym fundamentem państwa; potem zawstydzające ekscesy "sejmokracji"; potem zduszenie demokracji pod pozorem jej naprawiania (sanacja); potem czysto autorytarna druga konstytucja.
Polska Niepodległa od 1926 r. była najpierw skrywaną, a następnie już jawną dyktaturą. Jasne, że okoliczności zewnętrzne nie ułatwiały nam zadania: wielki kryzys gospodarczy z przełomu lat 20. i 30.; kryzys liberalnego modelu państwa w Europie; powstanie reżimów dyktatorskich w wielu państwach Europy, dojście do władzy Hitlera w Niemczech. Po 1933 r. Polska znalazła się w kleszczach między dwoma totalitarnymi potęgami - z tego położenia nie było ratunku.
Ale lepiej urządzone państwo przed 1939 r. nie dałoby komunistom w 1945 r. takiego pola do demagogii.
Bardziej utrwalone nawyki demokratyczne pozwoliłyby nam w 1989 r. lepiej zbudować III RP i - przede wszystkim - lepiej się w niej, z większą kulturą polityczną, rządzić.
Jeśli historia ma czegoś naprawdę uczyć, to nasze spojrzenie na ostatnie 100 lat nie może być dziecinadą, składająca się wyłącznie z budujących obrazków.
Oprócz dumy, do której mamy prawo, musimy być też zdolni do krytyki tego, co się nam nie udało.
Tylko wtedy będziemy - może - potrafili ustrzec się podobnych błędów dzisiaj i w przyszłości.
Roman Graczyk