Powstanie listopadowe na Rusi
Ruś, jak i większość Ziem Zabranych, w porównaniu z Królestwem Polskim była obszarem niezbyt wdzięcznym dla akcji o charakterze niepodległościowym. Ominął ją bowiem ciąg patriotycznych uniesień w epoce napoleońskiej, poczynając od pierwszych spisków i Legionów, przez patriotyczny zryw Wielkopolan z jesieni 1806 r., wreszcie krótką, ale jakże intensywnie przeżywaną, epopeję Księstwa Warszawskiego.
Jej wielki, acz dramatyczny finał w postaci wojny z Rosją 1812 r. ledwie ją musnął, za sprawą przemarszu i odwrotu Wielkiej Armii z udziałem polskich formacji. Dominującą postawą większości miejscowej szlachty było godzenie się z losem, tj. niezbyt dotkliwie odczuwanym wówczas uciskiem carskiej władzy. Tym nie mniej na początku lat 20. XIX w. nici jednego z patriotycznych sprzysiężeń - Towarzystwa Patriotycznego - sięgnęły również na Ukrainę.
Równolegle działało tam wówczas także inne środowisko ukrywające się pod ironiczną nazwą Towarzystwa Szubrawców. Kontakty pierwszego nich z kręgami rosyjskich spiskowców z Towarzystwa Południowego działającego również na Ukrainie stały się przyczyną ogólnej katastrofy sprzysiężonych po nieudanej próbie buntu przeciwko nowemu carowi Mikołajowi w grudniu 1825 r.
Dekabryści jak też ich polscy partnerzy zostali aresztowani i poddani surowemu śledztwu, którego ostatecznym wynikiem były wyroki, dotkliwe w wypadku Rosjan i nieco łagodniejsze w przypadku polskich spiskowców sądzonych w Warszawie prze Sąd Sejmowy. Represje sprawiły, ze w drugiej połowie lat 20. na ziemiach ukraińskich, tj. w guberniach wołyńskiej, kijowskiej i podolskiej zapanował wymuszony spokój. Jednakże ich mieszkańcy, mam tu na myśli oczywiście polską szlachtę, chciwie wsłuchiwali się w dobiegające z zachodniej Europy odgłosy wolnościowych zrywów.
Zaczęły one napływać wiosną 1830 za sprawą burzliwych wydarzeń rozgrywających się kolejno w Paryżu, Brukseli a wreszcie w nieodległej przecież Warszawie.
Pierwsze wieści o powstaniu, czy jak powszechnie wówczas mówiono i pisano, rewolucji w Warszawie, dotarły na Ukrainę już 3 i 4 grudnia. Władze carskie, chcąc uprzedzić ewentualne działania 30 grudnia, ogłosiły stan wojenny w dwu guberniach - wołyńskiej i kijowskiej, sporządzając równocześnie listy podejrzanych, którzy mieli zostać aresztowani przy pierwszym przejawie niebezpiecznej aktywności.
Mimo tak niesprzyjających okoliczności, w styczniu następnego roku zaczęły się wiązać, czy raczej odnawiać nici patriotycznej konspiracji. Pod pozorem rodzinnych uroczystości, imienin, balów karnawałowych czy polowań młodzież ziemiańska poczęła snuć luźne plany przyszłego wystąpienia zbrojnego. Zawiązki takie poczęły się tworzyć oddzielnie dla każdej trzech guberni by po krótkim czasie w wyniku pewnej integracji wyłonić dwa ośrodki kierownicze - wołyński i kijowsko-podolski.
Sposobiący się do walki spiskowcy zamierzali wszelako chwycić za broń dopiero w momencie pojawienia się na ich terenie silnego zgrupowania polskich wojsk. Co do takiego właśnie momentu na rozpoczęcie powstania panowała powszechna zgoda.
Tymczasem dla warszawskich sztabowców - przygotowujących dość ospale plan wojny z Rosją taka - wyprawa za Bug była uznawana za zbyt ryzykowną, a zarazem nieopłacalną z punktu widzenia przyjętej, defensywnej strategii. Dopiero w drugiej połowie lutego, gdy walka rozgorzała na dobre, generalny kwatermistrz polskiej armii gen. Ignacy Prądzyński przystąpił do opracowania założeń operacji przeniesienia działań wojennych na teren przeciwnika czyli właśnie za Bug, na Ukrainę.
Plan ten dojrzewał długo i był kilkakrotnie modyfikowany na polecenie Naczelnego Wodza gen. Jana Skrzyneckiego, który odnosił się doń bez przekonania. Dopiero po nadejściu wiosny powierzył on gen. Józefowi Dwernickiemu zadanie przygotowania wyprawy na Wołyń. Jednakże ani jej cel, ani założenia taktyczne, ani wreszcie środki na jej realizacje nie zostały jasno określone.
W tej sytuacji Dwernicki na czele swego wzmocnionego nieco korpusu, liczącego ostatecznie ok. 4,5 tys. wojska, przede wszystkim kawalerii oraz 4 armat i taborów, wyruszył spod Zamościa na wschód.
Przeciwko sobie miał od początku spore siły rosyjskie, operujące w przygranicznym pasie wzdłuż środkowego Bugu, które jednak nie były specjalnie przygotowane na pojawienie się polskich oddziałów.
Korpus Dwernickiego, wymknąwszy się im zręcznie 10 kwietnia, przekroczył Bug, ruszając na Wołyń. Taki kierunek marszu był wynikiem słabego rozpoznania rzeczywistej sytuacji istniejącej na Rusi, a niewykluczone, że również pewnej dezinformacji. Oto sztab Dwernickiego był przekonany, że na Wołyniu trwa już powstanie, które wymaga wsparcia.
Tymczasem miejscowi spiskowcy - na wieść o pojawieniu się polskich oddziałów - zaczęli się dopiero mobilizować, spodziewając się zresztą ujrzeć o wiele liczniejsze siły, aniżeli niespełna 5. tysięczny korpus. W taki oto sposób, od podwójnego nieporozumienia spowodowanego w pierwszym rzędzie brakiem bezpośredniej łączności, rozpoczął się krótki "ukraiński’ rozdział powstania listopadowego. Trwał on niespełna dwa miesiące (kwiecień i maj) i składał się z trzech osobnych epizodów: 1. "wyprawy wołyńskiej" Dwernickiego, 2. walk partyzanckich Karola Różyckiego na Wołyniu oraz 3. starcia zbrojnego na Podolu.
Wraz z pojawieniem się polskiego wojska w poszczególnych powiatach guberni wołyńskiej poczęły się gromadzić niewielkie, słabo uzbrojone i wyszkolone oddziałki, złożone w pierwszym rzędzie z młodzieży szlacheckiej, wysłużonych oficerów, oficjalistów, młodzieży akademickiej i bardzo nielicznej grupy chłopów.
Trzeba tu podkreślić, że działania powstańcze na tym terenie w jeszcze większym stopniu niż na ziemiach polskich miały charakter zrywu szlacheckiego, choć oczywiście dalekiego od powszechnego uczestnictwa wszystkich zdolnych do walki mieszkańców tutejszych dworów i pałaców, ze skromnym nader udziałem przedstawicieli innych warstw społecznych. W ówczesnych warunkach nikt nie planował ani też nie oczekiwał masowego udziału w nim miejscowego, "ruskiego" chłopstwa. Tak też się stało, choć były też wyjątki, o czym niżej.
13 kwietnia w Drużgopolu został przez miejscowych obywateli podpisany Akt Konfederacji Województwa Wołyńskiego rozpoczynający formalnie powstanie na tym terenie. Jego sygnatariusze uznawali za jedyną prawowitą władzę Sejm i Rząd Narodowy w Warszawie, wypowiadając tym samym posłuszeństwo carowi.
Ten spektakularny fakt nie wpłynął wszakże znacząco na aktywizację działań powstańczych. Na terenie Wołynia operował tymczasem liczący 11 tys. żołnierzy i 36 dział korpus rosyjski gen. Fiodora Rudigiera, pilnujący tam porządku. Zręcznie manewrujący swymi oddziałami Dwernicki wymykał się przez tydzień wojskom rosyjskim, wreszcie został jednak zmuszony do stoczenia walnej bitwy.
19 kwietnia pod Boremlem odniósł świetne zwycięstwo w największym kawaleryjskim starciu całego powstania listopadowego. Był to duży sukces polskiego generała, ale wyłącznie o charakterze taktycznym i na krótką metę propagandowym. Albowiem pierścień wokół jego szczupłego nadal korpusu się zacieśniał, zwłaszcza gdy w okolicy pojawiły się następne siły rosyjskie w postaci zgrupowań generałów Rotha i Kajzarowa.
Polacy spychani coraz mocniej ku granicy austriackiej zostali ostatecznie zmuszeni do jej przekroczenia 27 kwietnia. W następstwie opromieniony krótkotrwałą chwałą niedawnego zwycięstwa korpus Dwernickiego został rozbrojony i internowany. Choć wielu oficerów i żołnierzy zdołało szybko i bez większych przeszkód ze strony Austriaków powrócić do walczącego Królestwa to jednak ten pierwszy rozdział powstania na Ukrainie był już zamknięty.
Mimo tej przygnębiającej sytuacji wołyńscy powstańcy nie kapitulują. W poszczególnych powiatach trwa nadal mobilizacja. Ludzie się zbroją wedle własnych możliwości, siadają na koń i pojedynczo lub małymi grupkami po kilku jezdnych wyruszają na miejsce wyznaczonych zbiórek w dobrze chronionych miejscach jak duże majątki ziemskie czy też trudno dostępne kompleksy leśne. Ukonstytuowała się Rada Cywilno - Wojskowa jako tymczasowy najwyższy organ władzy województwa wołyńskiego, mający nadawać kierunek polityczny powstaniu.
Próbowano także - choć bez większego powodzenia - stworzyć jednolity system dowodzenia powstańczymi siłami. Wszystkie te działania niezbyt licznej grupy przedstawicieli miejscowej szlachty zaangażowanej w organizację powstania nie zdołały jednak osiągnąć większej dynamiki. Pod naciskiem operujących na tym terenie wojsk rosyjskich, wielokrotnie słabsze oddziały partyzanckie szybko się rozpraszały, często po prostu by uniknąć walki, a niedoszli powstańcy wracali do domów, zapewne w poczuciu dobrze spełnionego patriotycznego obowiązku.
Niektórzy bardziej zdeterminowani przedzierali się na własną rękę do Królestwa, gdzie wstępowali do regularnych jednostek. Wyjątek stanowił oddział Karola Różyckiego, którego losy wyznaczają drugi epizod powstania listopadowego na Ukrainie.
Oddział powstał stosunkowo późno, bo dopiero w połowie maja. Złożony był z 300 - 450 żołnierzy, niemal wyłącznie młodych junaków, rwących się za przykładem swego liczącego wówczas 42 lata dowódcy do walki. Inną wyróżniającą go cechą był mieszany skład narodowościowy, ze znaczącym udziałem miejscowej ludności.
Za sprawą swego dowódcy, pozostającego zapewne w pod wpływami nierzadko spotykanej u ówczesnej młodzieży szlacheckiej na Ukrainie mody bałagulskiej, miał on także miejscowy, tj. ruski, a ściślej rzecz biorąc kozacki charakter, co przejawiało się w stroju, obyczaju, mowie, komendzie, śpiewie i modlitwie. Sam Różycki kreował się świadomie, choć nie znamy do końca kierujących nim motywów, na kozackiego atamana. Nic zatem dziwnego, że jego oddział cieszył się sympatią miejscowej ludności, chłopstwa a nawet duchowieństwa.
Początkowo kierował swój oddział na południowy wschód w nadziei, że w myśl ogólnych ustaleń na Podolu nastąpi koncentracja większych sił powstańczych. Kiedy jednak po drodze zaczęły docierać wiadomości mówiące, że zryw powstańczy tam już dogasa, zmienił pierwotne plany i rozpoczął marsz na zachód.
Naciskany przez Rosjan, zagrożony niemal bez przerwy okrążeniem, jego oddział jazdy przemykał się lub w razie potrzeby przedzierał z bronią w ręku między rosyjskimi zgrupowaniami, aż nocą 9 na 10 czerwca dotarł szczęśliwie po dwu tygodniach marszu do Bugu.
Przekroczywszy rzekę znalazł się wreszcie na terenie walczącego nadal Królestwa i niebawem stanął pod Zamościem. Opromieniony sławą dowódca i jego żołnierze zostali w całości włączeni do polskiej armii jako samodzielny oddział "jazdy wołyńskiej" z własnym umundurowaniem i oznakami. Niebawem zasilili go inni walczący już wołyniacy.
Działania oddziału Różyckiego kończą drugi epizod powstańczy rozgrywający się na Wołyniu, w którym wedle niezbyt precyzyjnych szacunków wzięło udział ok. 1600 ludzi.
Wreszcie epizod trzeci to działania powstańcze na Podolu i Kijowszczyźnie. I tam wieść o pojawieniu się korpusu Dwernickiego na Wołyniu i jego zwycięstwie pod Boremlem podziałała mobilizująco na miejscowych sprzysiężonych. W drugiej połowie kwietnia rozpoczęła się koncentracja sił powstańczych. Brakowało jednak koordynacji tych działań.
W każdym powiecie z osobna lokalni przywódcy, przez nikogo zresztą nie mianowani a działający wyłącznie z własnej inicjatywy, zwoływali na własną rękę ludzi pod broń. Skądinąd jednak tam, gdzie zabrakło takich samozwańczych dowódców, mobilizacja nie dochodziła w ogóle do skutku. W tej sytuacji ogólne jej efekty nie mogły być imponujące. Część powiatów obu tych województw nie stanęła więc w ogóle do walki.
Pierwszym nieco bardziej energicznym impulsem powstańczym na Podolu była akcja braci Aleksandra i Izydora Sobańskich, którzy 2 maja na czele większego oddziału, zorganizowanego w rodzinnym majątku Piątkówka, ruszyli w pole. Próbując uporządkować chaotyczne poczynania różnych lokalnych dowódców powierzono ogólną komendę Benedyktowi Kołyszce, generałowi jeszcze z nominacji Kościuszki. Ten mimo podeszłego już wieku (liczył wówczas 81 lat) wziął się energicznie do dzieła i sformował spore zgrupowanie liczące ok. 2 tys. ochotników z różnych stron Ukrainy. Na jego czele wyruszył do walki.
Jednak energia i osobiste męstwo przewyższały znacznie jego umiejętności dowódcze, co rzutowało na losy operacji.
Do pierwszego starcia z siłami rosyjskimi doszło 14 maja pod Daszowem. Zakończyło się ono porażką. Straty powstańców był nieznaczne, dotkliwie ucierpiał natomiast ich duch bojowy, a przegrana urosła do klęski.
Z tą bitwą związany jest epizod, którego bohaterem była barwna postać "Emira" Wacława Rzewuskiego, miłośnika i piewcy orientu. Otóż pojawił się on nieoczekiwanie w jej trakcie na czele oddziału swoich kozaków dosiadających arabów z jego stadniny, a po jej zakończeniu w tajemniczych okolicznościach zniknął. Stał się za to jednym z głośniejszych bohaterów polskiego romantyzmu, opiewanym przez Mickiewicza, Słowackiego i Pola.
Mimo tego bitewnego niepowodzenia działania na Podolu trwały dalej. Powstańcy Kołyszki stoczyli jeszcze dwie, tym razem zakończone sukcesem potyczki pod Tywrowem i Obodnem. Jednak zapał do walki i wiara w sukces dalszej walki z dnia na dzień słabły, a wraz z nimi topniały szeregi zgrupowania.
Decydującą rolę odegrała tu świadomość, że skazani są na wyłącznie na własne siły, bo na żadne wsparcie ze strony Królestwa nie ma już co rachować. Naciskane przez oddziały rosyjskie resztki zgrupowania Kołyszki kierowały się w stronę granicy austriackiej, by uniknąć okrążenia. Przekroczyły ją 26 maja.
Był to koniec walki na Podolu. Powstańcy zostali, podobnie jak kilka tygodni wcześniej oddział Dwernickiego, rozbrojeni i internowani.
Kończy to epizod powstańczy na Podolu, w którym uczestniczyło łącznie ok. 3 tys. ludzi. Był to równocześnie kres powstania listopadowego na Ukrainie, gdyż Kijowszczyzna nie zdobyła się nawet na taki ograniczony zryw. Poszczególni ludzie nie syci walki przekradali się, jak poprzednio, przez granicę do Królestwa i wstępowali tam do wojska lub formacji ochotniczych.
Tych, którzy pozostali, czekały różne formy represji, doraźnych w postaci więzień, konfiskat, zsyłek, wcielenia do wojska i wysłania na Kaukaz, bądź długoterminowe, polegające na rozpoczętej w latach 30. XIX w. systematycznej depolonizacji tych ziem, realizowanej skutecznie przez kijowskiego generał gubernatora Dymitra Bibikowa i jego następców.
Ogółem przez większe i mniejsze oddziałki partyzanckie na Ukrainie, których żywot był niekiedy bardzo krótki, wręcz kilkudniowy przewinęło się łącznie ok. 6 tys. ludzi. Było to o wiele mniej niż początkowo zakładano. Zapał powstańczy i determinacja miejscowej szlachty okazały się więc znacznie mniejsze aniżeli wyobrażali to sobie uczestnicy patriotycznego sprzysiężenia.
Z dotychczasowych, mocno fragmentarycznych badań zdaje się wynikać, że trzon spiskujących i walczących stanowiła polska szlachta o zróżnicowanym statusie majątkowym (od magnatów po dzierżawców czy szlachtę zagrodową, późniejszych jednodworców).
Obok niej do boju stanęli także oficjaliści, urzędnicy, młodzież akademicka, nieco mieszczan i chłopów. Ich motywacja i okoliczności przyłączenia się do walki mogły być różne. Często była to zapewne służba dworska stylizowana na kozaków.
Tylko w niektórych oddziałach wołyńskich, zwłaszcza zgrupowaniu Karola Różyckiego, zaznaczył się większy udział miejscowej, ukraińskiej ludności. Jej ogół odniósł się do walki obojętnie, lecz bez wrogości, co wymaga podkreślenia. Niekiedy pojawiały się wręcz gesty sympatii jak np. uroczyste żegnanie wyruszającego do boju oddziału Sobańskich z udziałem chłopstwa i popów.
Same działania zbrojne nieco odciążyły na krótko główny teatr wojenny w Królestwie, nie wywarły jednak poważniejszego wpływu na bieg wydarzeń całego powstania. Natomiast konsekwencje przegranego powstania na Ziemiach Zabranych okazały się fatalne. W ślad bowiem za bezpośrednimi represjami, konfiskatami, więzieniami i zsyłkami rozpoczął się proces systematycznej depolonizacji tej części dawnej Rzeczpospolitej, który z różnym nasileniem trwał aż do wybuchu "wielkiej wojny".
Tomasz Gąsowski
Autor jest historykiem, profesorem, doktorem habilitowanym nauk historycznych (specjalności historia Polski XIX-XX w., stosunki polsko-żydowskie). Pracownikiem Instytutu Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz kierownikiem Katedry Kultur Mniejszości Narodowych Akademii Ignatianum w Krakowie.