Triumf w czarnej godzinie
Przed stu laty na ziemiach polskich ważyły się losy Europy. Niewiele brakowało, aby Imperium Rosyjskie zadało ostateczny cios sprzymierzonym cesarstwom Niemiec i Austro-Węgier. "Zjednoczenie" ziem polskich pod berłem carów, dający się przewidzieć, i zgodny ze strategicznymi planami Petersburga, efekt wojennego zwycięstwa, oznaczałby kres marzeń o niepodległej Polsce. Carska polityka wobec Polaków trwała bowiem na stanowisku, dającym się streścić słowami: "nikakoj Polszy nikagda nie budiet" (nigdy nie będzie żadnej Polski).
Wcielenie do Rosji ziem Małopolski (Galicji), oznaczać mogło jedynie zaprzepaszczenie dorobku okresu autonomicznego i utratę wszelkich swobód, jakimi cieszyli się polscy poddani cesarza i króla Franciszka Józefa I. Nie brakowało wprawdzie naiwnych (w najlepszym razie) zwolenników tak zwanej orientacji rosyjskiej, lecz wiemy przecież, że "pożyteczni idioci", i nie mniej pożyteczni "jurgieltnicy", od wieków służyli rosyjskiej polityce ekspansji i niewolenia państw ościennych...
Pierwsza jesień Wielkiej Wojny przybrała zdecydowanie ponure barwy dla Austro-Węgier i sprawy polskiej. Po wielkich, zwycięskich bitwach letnich, kiedy to Rosjanie zostali dotkliwie pokonani w Prusach Wschodnich (Stębark /Tannenberg/, jeziora mazurskie) przez wojska niemieckie, a pod Komarowem i Zamościem przez oddziały habsburskie, nadszedł czas klęsk. Moskale, wykorzystując swój tradycyjny atut - przewagę liczebną - parli na zachód, spychając oddziały Sprzymierzonych. Wojska austro-węgierskie zmuszone zostały do odwrotu z Galicji Wschodniej, a Lwów, jeden z najważniejszych ośrodków polskiego życia politycznego, kulturalnego i naukowego, oddany został najeźdźcom na początku września 1914 roku.
Wkrótce z ust rosyjskiego dygnitarza, przybyłego do zajętego bez walki miasta, które nigdy w swoich dziejach nie miało z Rosją nic wspólnego, padły znamienne słowa "Zdies Rasija" ("Tu jest Rosja"). Aż dziwne, że deklaracja ta nie spowodowała przebudzenia zdrowego rozsądku i odpowiedniej reakcji w szeregach polskich moskalofilów, ale jak to mówią: "co pan każe, sługa musi"... Przystąpili więc oni do skutecznej akcji sabotażowej, udaremniając powstanie polskiego Legionu Wschodniego. Tysiące patriotów-ochotników utraciły szansę na walkę pod znakiem Orła Białego, i trafiły później "w cesarskie kamasze", a jedynie część z nich zdołała dołączyć do formującego się w Krakowie zalążka przyszłej II Brygady Legionów Polskich...
Walki tymczasem trwały nadal. Wrześniowy odwrót oznaczał pozostawienie na tyłach frontu Przemyśla - potężnej twierdzy, blokującej swobodę manewru na zachód - w kierunku krakowskim i na południe - ku przełęczom karpackim, i na Węgry. Trzeba jednak pamiętać, że nie ma twierdz niezdobytych, są najwyżej zbyt krótko oblegane. Za cenę potoków krwi, przelanej podczas szturmu, można czas oblężenia znacząco skrócić. Strategiczna lokalizacja Przemyśla zmuszała Rosjan do podjęcia energicznych kroków, by zneutralizować ten ośrodek oporu na tyłach frontu, a szybki upadek rejonu fortecznego, mógł przyczynić się do znaczącego pogorszenia nastrojów opinii publicznej, dostatecznie już przerażonej oddaniem wrogom rozległych obszarów kraju. Zdając sobie z tego sprawę, dowództwo wojsk austro-węgierskich próbowało przejść do działań zaczepnych. Nieprzyjaciel dotarł już jednak zdecydowanie zbyt głęboko. Front ustabilizował się na linii Nida-Dunajec-Beskidy-Bieszczady.
Próba odzyskania inicjatywy strategicznej przez wojska Sprzymierzonych, podjęta nad Wisłą i Sanem na przełomie września i października 1914 roku, nie przyniosła jednak powodzenia. Niemcy zalegli na przedpolach Warszawy. Natarcie połączonych oddziałów sojuszniczych na Dęblin (wówczas pod nazwą Iwangorod), w którym wzięli udział także legioniści polscy, bijąc się bohatersko pod Laskami i Anielinem (22-26 października), zostało krwawo odparte. Na południowym odcinku frontu udało się doprowadzić do deblokady Przemyśla (10 października), jednak dla załogi twierdzy przybycie odsieczy stało się raczej pocałunkiem śmierci, niż ocaleniem. Musieli oni podzielić się z przybyłymi oddziałami zapasami żywności i amunicji, co przyczyniło się do przedwczesnej kapitulacji, spowodowanej wyczerpaniem zaopatrzenia, do czego doszło wiosną następnego roku.
Rosjanie szybko przeszli do kontrnatarcia, i już 9 listopada 1914 roku ponownie pojawili się wokół przemyskich fortów, odcinając twierdzę od sił głównych armii habsburskiej. Zgromadzone naprzeciw niespełna 60 dywizji sojuszniczych, blisko 100 dywizji carskich ruszyło naprzód, niczym opiewany z wytęsknieniem przez francuską prasę "rosyjski walec parowy". Natarcie utknęło na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, gdzie w drugiej połowie listopada 1914 roku doszło do szeregu zaciętych starć. Kraków przygotowywał się do obrony, w której niebagatelną rolę miały odegrać fortyfikacje, wprawdzie nie tak nowoczesne i rozległe jak w Przemysłu, jednak wciąż stanowiące znaczący atut w walkach defensywnych. Naturalną barierą obronną okazały się także pasma górskie północnych Karpat.
Ukształtowanie terenu sprzyjało zdecydowanie oddziałom austro-węgierskim, które zdołały utrzymać front na odcinku od Czerniowiec (Bukowina) do okolic Nowego Sącza. Rosyjski "potop" osiągnął stan najwyższej wody. Rosjanie - jak się im wydawało, i na co liczono w Paryżu i Londynie, byli już tylko o krok od wtargnięcia na Śląsk i Węgry, co oznaczałoby zapewne zwycięstwo wojenne przez strategiczny "nokaut". Zagrożenie pruskiego Śląska mogłoby skłonić Berlin do zawarcia separatystycznego pokoju z Rosją, kosztem oddania pod carskie berło ziem polskich. Efekty wprowadzenia tradycyjnej rosyjskiej polityki knuta i pogromu wobec galicyjskich Polaków i Żydów, byłyby wręcz trudne do wyobrażenia. Poświęcenie obrońców i wojenne szczęście zdecydowały jednak inaczej.
Dowództwo austro-węgierskie dzięki złamaniu szyfrów przeciwnika, poznało plany rosyjskiego ataku na Kraków, mogło więc podjąć skuteczne przeciwdziałanie. Rosjanie rozpoczęli na froncie galicyjskim natarcie, które miało przynieść ostateczny triumf, rankiem 14 listopada 1914 roku. Uderzenie trzech armii (4., 9. i 3.) zakończyło się niepowodzeniem. Wkrótce do kontrataku przeszły oddziały habsburskie. Wyczerpane i osłabione dotychczasowymi walkami dywizje dwóch armii austro-węgierskich (1. i 4.), nie były w stanie rozbić silniejszego przeciwnika, dokonały jednak niemal cudu - zatrzymały "walec parowy" u północnych przedmieść krakowskich.
Ten odcinek frontu, obsadzony był przez pułki VI Korpusu, dowodzonego przez generała dr. Artura barona Arza von Straussenburga. W ciężkim boju pod Iwanowicami jego podwładni, wsparci przez brygadową grupę bojową piechoty, utworzoną z krakowskiej załogi fortecznej (płk. Karol Piasecki) oraz cztery pułki "czerwonych diabłów" (huzarów) z 11. Dywizji Kawalerii Honvedu, odnieśli znaczący sukces i rozbili oddziały nieprzyjacielskie, co przyczyniło się do zatrzymania ofensywy Rosjan. Nie oznaczało to jednak końca bojów, tym bardziej, że austro-węgierski atak, na północ od miasta, odsłonił podejścia do twierdzy ze wschodu. Wieczorem 20 listopada Rosjanie podjęli ostrzał fortu nr 49 w Krzesławicach, do którego zbliżyli się żołnierze carscy - na odległość zaledwie 2 kilometrów - zagrażając bezpośrednio zewnętrznej linii obrony Festung Krakau. Starcia trwały przez kilka kolejnych dni, nie przynosząc znaczących zmian przebiegu frontu. Dowództwo austro-węgierskie, uznawszy, że plany przeciwnika zostały chwilowo pokrzyżowane, nakazało 25 listopada przerwanie dalszych akcji zaczepnych. Tak zakończyła się pierwsza bitwa o Kraków.
Tymczasem znaczne siły rosyjskie nadciągały z kierunku Tarnowa (3. Armia) oraz wzdłuż podnóża Karpat (8. Armia). O ruchach wojsk nieprzyjacielskich wiedziano sporo, dzięki lotom rozpoznawczym, wykonywanym przez nieliczne jeszcze wówczas samoloty cesarsko-królewskiej armii. W obliczu niebezpieczeństwa szturmu na Kraków, od strony Wieliczki, odziały habsburskie przypuściły atak uprzedzający, na południe od dawnej stolicy Piastów i Jagiellonów, za cel przyjmując utracone niedawno miasta Limanowa i Nowy Sącz. Tyrolskie pułki strzeleckie z XIV Korpusu rozpoczęły 2 grudnia atak w okolicach Łapanowa i Rajbrotu, a grupa bojowa gen. Nagy’a, w składzie której walczyli legioniści polscy (grupa pułkowa Piłsudskiego, niedługo później przemianowana na I Brygadę), z powodzeniem natarła na Limanową, wyzwalając ją spod rosyjskiej okupacji i osiągając linię Dunajca.
W pierwszych dniach grudnia miał miejsce ostateczny (jak miało się okazać) bój o Kraków. Rosjanie, siłami XXI Korpusu, opanowali podkrakowskie wsie Bogucice i Bieżanów i zaatakowali fort 51 Rajsko. Pomimo ciężkiego ostrzału znakomitej artylerii fortecznej, w tym słynnych ciężkich moździerzy kalibru 305 mm, nieprzyjaciel dotarł aż do wzgórza Kaim (265 m n.p.m.), ok. 10 km od krakowskiego rynku.
W miejscu tym wzniesiony został później pamiątkowy monument, niczym historyczny znak "wysokiej wody" moskiewskiej powodzi, która mroczną jesienią 1914 roku zalała Małopolskę.
W dniu św. Mikołaja, 6 grudnia 1914 roku, załoga krakowska, wsparta potężnym ogniem artylerii i pociągów pancernych, uderzyła na Rosjan, i odrzuciła ich ku południowemu wschodowi. Ciężkie walki pod Krakowem i Wieliczką trwały aż do 15 grudnia i zakończyły się dotkliwą porażką armii gen. Radko Dimitriewa, który musiał skierować swoją uwagę na zlekceważony początkowo sektor frontu w okolicy Limanowej. Warto dodać jeszcze, że rekrutujący się z Krakowa cesarsko-królewski 13. pułk piechoty, bił się dzielnie niedaleko swojego macierzystego garnizonu, w okolicach Wolbromia i wsi Gołaczewy na ziemi olkuskiej, będąc częścią sił sojuszniczych, broniących naturalnej bariery terenowej, jaką są wzgórza Jury Krakowsko-Częstochowskiej.
Równolegle - jeszcze podczas odpierania rosyjskiego szturmu na Kraków - oddziały habsburskie ruszyły do natarcia dolinami rzek Raby, Stradomki i Łososiny, by osłonić podejścia do twierdzy krakowskiej. Zasadniczym celem dalszego ataku stała się Bochnia. Do zaciętych walk doszło w okolicach Rajbrotu i Łapanowa. Tam też nacierających zastało uderzenie rosyjskie, rozpoczęte 6 grudnia na kierunku limanowskim. Osie ataku sił głównych stron walczących, były równoległe, tak więc obie armie usiłowały przełamać prawe skrzydło przeciwnika. Na legionistów polskich i żołnierzy grupy gen. Nagy’a natarł tam silny VIII Korpus z 8. Armii gen. Brusiłowa, jednego z najlepszych carskich dowódców. Już 6 grudnia nasi legioniści natknęli się na nadciągające rosyjskie posiłki.
W kolejnych dniach żołnierze Józefa Piłsudskiego (który dowodził nimi osobiście, a wspomnienia z tej akcji zawarł w tomiku "Moje pierwsze boje") stoczyli szereg walk z przeważającymi siłami przeciwnika, stopniowo wycofując się pod ich naporem ku Limanowej. "Leguny" zmuszeni zostali do walki z przeważającymi siłami rosyjskiej 15. Dywizji Piechoty, usiłując zastopować jej pochód pod Marcinkowicami i Pisarzowicami. Sytuację wykrwawionych i wyczerpanych wcześniejszymi walkami batalionów legionowych, niespodziewanie pogorszyło samowolne opuszczenie sąsiedniej linii obronnej przez oddziały Landsturmu (pospolitego ruszenia), złożone w większości z polskich rezerwistów. Jeśli wierzyć relacji świadka, "był to jedyny przypadek, gdy [Piłsudski] widział źle walczących Polaków".
Dla pełni obrazu sytuacji trzeba przypomnieć, że w batalionach pospolitego ruszenia służyli zwykle panowie po czterdziestce, często o nienajlepszym zdrowiu i kondycji fizycznej, a w tamtych dniach panowały silne mrozy, którym towarzyszył obfity śnieg. A więc...
Aby załatać powstałą w ten sposób niebezpieczną lukę w linii frontu, dowodzący na zagrożonym odcinku gen. mjr Herbert von Herberstein, dysponujący w rezerwie brygadą jazdy, skierował w krytyczny punkt bitwy spieszonych kawalerzystów z 9. i 13. pułku huzarów, którzy zapobiegli porażce obrońców. Bohaterską kartę w swoich dziejach zapisał 42. Feldkanonen Regiment (pułk armat polowych) w boju o Polankę. Zdeterminowani artylerzyści własnymi siłami skutecznie odparli atak rosyjskiej piechoty, zmuszając nieprzyjaciół do odwrotu. Groźna sytuacja powstała także w sektorze między Wieliczką a Gdowem, gdzie generał Dimitriew zamierzał oskrzydlić stanowiska habsburskiej 3. Dywizji Piechoty. W krytycznej chwili na pomoc zagrożonym towarzyszom broni przybyli polscy "pospolitacy" z 95. Brygady Landsturmu pod dowództwem pułkownika Wiktora Grzesickiego. Obrońcy utrzymali swoje pozycje, a mróz, śnieg i nocne ciemności przyniosły wyczerpanym piechurom obu armii, upragnione godziny względnego spokoju. Było to jednak tylko chwilowe wytchnienie. Nadchodzący kolejny dzień miał przynieść niezwykle ciężkie walki.
Krytycznym punktem operacji stała się Limanowa. U boku Polaków bili się z niezwykłym poświęceniem Węgrzy. Górujące nad Limanową wzniesienie Jabłoniec, stanowiące taktycznie ważny punkt obserwacyjny i ogniowy, opanowane zostało przez nieprzyjaciół, którzy w ten sposób wreszcie zyskali możliwość wywalczenia upragnionego przełamania frontu. Kolejny atak Rosjan mógł spowodować załamanie obrony wojsk austro-węgierskich, a w konsekwencji klęskę, skutkującą utratą Krakowa i otwarciem przez wroga drogi na Śląsk, Czechy i Węgry. Desperacki bój, stoczony przez spieszonych kawalerzystów z 9. pułku huzarów pod dowództwem pułkownika Othmara Muhra, który poległ na placu boju, przeszedł do legendy węgierskiego oręża, jako "piekielny taniec czerwonych diabłów pod Limanową". "Węgierskie Termopile", jak nazwano wzgórze Jabłoniec, nie były jedynym odcinkiem, gdzie trwały walki o wielkim znaczeniu. Polscy legioniści obsadzili front pomiędzy Limanową a Łąckiem, i umiejętnie odpierali przeciwnika w kolejnych starciach pod Zbludzą, Zagórzynem, Zabrzeżem i Łąckiem (9-11 grudnia), biorąc odwet za niedawny odwrót na żołnierzach rosyjskiej 15. Dywizji. Trzeba dodać, że prowadzenie działań wojennych utrudniała surowa, podkarpacka zima, a głęboki śnieg i siarczysty mróz szybko wyczerpywały siły żołnierzy, zmuszonych do walki w tak niesprzyjających warunkach.
Bój trwał aż do nadejścia nocy. Wówczas wstrząśnięta porażką carska 15. Dywizja Piechoty rozpoczęła odwrót, silnie naciskana przez uskrzydlone wieściami o limanowskim zwycięstwie oddziały austro-węgierskie. W pościgu za nieprzyjacielem wzięły udział także bataliony legionowe Józefa Piłsudskiego. Rosyjski front zaczął się kruszyć, choć kryzys dotknął także i ich przeciwników. Najpierw 15. Dywizja, a później jej macierzysty VIII Korpus, nocą z 11 na 12 grudnia 1914 roku, przeszły do odwrotu, zapoczątkowując wycofywanie się ku wschodowi głównych sił rosyjskich. Tego samego dnia do ataku przeszły habsburskie armie (1. i 2.), walczące na północ od Krakowa między Wisła a Pilicą. Flankowy atak austro-węgierskiej 3. Armii z karpackich grzbietów i silny wypad załogi Przemyśla dopełniły dzieła. Rosyjski "walec parowy" ruszył wstecz. Zwycięskie wojska sprzymierzeńców nie miały jednak możliwości, by wykorzystać strategiczny lokalny sukces, i zamienić powodzenie pod Limanową w strategiczne zwycięstwo.
Rosjanie, głównie dzięki energicznemu działaniu swojego najlepszego generała, Aleksieja Brusiłowa, a także brawurze bułgarskiego generała w carskiej służbie, Radko Dimitriewa, dowodzącego z iście bałkańskim temperamentem rosyjską 3. Armią, przeszli w drugiej połowie grudnia do lokalnych ataków, by ustabilizować front. Stoczono wtedy szereg zaciętych starć. Podczas czterodniowej bitwy pod Łowczówkiem i Meszną Szlachecką (22-25 grudnia) wyróżnili się ponownie polscy legioniści, którymi dowodził ppłk Kazimierz Sosnkowski. "Leguny" pięciokrotnie atakowali rosyjskie okopy, odparli 16 szturmów wroga i wzięli do niewoli ponad 600 carskich sołdatów, tracąc jednak 128 poległych (w tym aż 38 oficerów) i 342 rannych. Ostatecznie, zmuszeni zostali do odejścia z tak zaciekle bronionych pozycji, gdy pod naciskiem Rosjan wycofały się oddziały austro-węgierskie na skrzydłach Polaków. Wykrwawiony przeciwnik nie miał już jednak sił, by atakować nadal, co pozwoliło na szybkie odtworzenie linii obronnych i ostateczne go zatrzymanie.
Już po bitwie, uwielbiany przez swoich żołnierzy "Szef" Kazimierz Sosnkowski, wystosował do swoich żołnierzy pochwalny rozkaz, w którym pisał: "Żołnierze. Bój, który rozpoczęliście dnia 22 grudnia 1914 roku na wzgórzach Łowczówka i Meszny Szlacheckiej był największym ze wszystkich, w jakich dotychczas brał udział Pułk Legionów. Mieliście do czynienia z wyborową dywizją rosyjskiej piechoty specjalnie do przełamania tego frontu przysłaną. Mieliście sprawę z nieprzyjacielem ufnym w powodzenie. Ruszyły do boju nasze szeregi. W pierwszy ogień poszła nasza stara gwardia, oddziały majora Śmigłego, prąc naprzód w niezawodnym ataku. (...) Na próżno szalał ogień artylerii nieprzyjacielskiej, nasz front trwał w ogniu, wszystkie rezerwy wcieliwszy w obrót walki. Front nieprzyjacielski zasilały wypoczęte oddziały, coraz nowych grup. Żołnierze, uporem swoim, hartem i męstwem tego dnia okazanym wystawiliście sobie świadectwo godne tych wszystkich, których sława przyświeca naszemu orężowi. Dowiedliście, że nie ma wysiłku i nie ma ofiary dość trudnej, byście się jej nie podjęli, gdy wróg złamać was pragnie, a wy zwyciężać chcecie. Żołnierze! W bitwie pod Łowczówkiem daliście dowód męstwa, które szacunkiem przejmuje dla was szeregi armii, a za które nieprzyjaciel płaci stosami trupów i rannych. (...) Niech żyje Polska! Legioniści naprzód!".
Bohaterska postawa legionistów w tej bitwie została uhonorowana już w niepodległej Polsce, gdy na warszawskim Grobie Nieznanego Żołnierza pojawiła się tablica z inskrypcją - Łowczówek 24 XII 1914.
Operacja krakowsko-limanowska, choć w skali taktycznej nie wydaje się z pozoru szczególnym sukcesem (kosztem straty blisko jednej trzeciej sił atakujących odzyskano zaledwie kilkudziesięciokilometrowy pas terenu pomiędzy Krakowem a Gorlicami), jednak w wymiarze strategicznym śmiało może zostać uznana za zwrotny punkt w dziejach Wielkiej Wojny. Walki w Galicji Zachodniej rozstrzygnęły bowiem o bezpowrotnej utracie inicjatywy przez Rosjan. Tym samym, nie mógł zostać spełniony podstawowy cel kampanii - szybkie zmiażdżenie oporu przeciwnika, zwycięskie zakończenie wojny, rozbiór monarchii naddunajskiej i rozszerzenie rosyjskiego samodzierżawia na Europę Środkową i Bałkany, zgodnie z programem "zbierania ziem słowiańskich". Było to zatem także polskie zwycięstwo, które ocaliło południowe i zachodnie obszary przedrozbiorowej Rzeczypospolitej przed godnym pożałowania losem "kraju przywiślańskiego" i kresowych ziem zabranych. Jakże trafnie - w odniesieniu do zaborczych planów Petersburga - zabrzmiałyby z końcem grudnia 1914 roku, wypowiedziane w zupełnie innym kontekście, czasie i miejscu, słowa cara Aleksadra II Romanowa: "Żadnych złudzeń, panowie, żadnych złudzeń!"...
Piotr Galik