"Żadnemu państwu nie zależało na niepodległej Polsce"
- Przed wybuchem pierwszej wojny światowej żadnemu państwu nie zależało na tym, żeby powstała niepodległa Polska. (...) A sprawa polska była traktowana wyłącznie instrumentalnie. To nie powinno nas oburzać i dziwić - mówi w rozmowie z Interią profesor Mariusz Wołos, Kierownik Katedry Historii Najnowszej krakowskiego Uniwersytetu Pedagogicznego.
Artur Wróblewski, Interia: Czy przed 1914 rokiem jakiemuś państwu zależało na niepodległej Polsce? Czy jakikolwiek kraj w Europie mógł mieć interes w istnieniu państwa polskiego?
Profesor Mariusz Wołos: Odpowiedź jest bardzo krótka: nie. Żadnemu państwu nie zależało na tym, żeby powstała niepodległa Polska i to trzeba wyraźnie powiedzieć. Na to zresztą są dowody, empirycznie przeprowadzone. Wilhelm Feldman, wybitny publicysta i pisarz, wydający w Krakowie czasopismo "Krytyka", przygotował przed pierwszą wojną światową ankietę, którą rozesłał do intelektualistów, polityków i innych postaci publicznych ówczesnej Europy. Uzyskał od nich odpowiedzi jednoznaczne: sprawa polska nie istniała w myśleniu Europejczyków i nikomu nie zależało na tym, aby została podniesiona na arenie międzynarodowej w kontekście powstania państwa polskiego. To samo wykazały doświadczenia i obserwacje Michała Sokolnickiego, który był w tamtym czasie nieoficjalnym ambasadorem Józefa Piłsudskiego. Historyk z wykształcenia i irredentysta, był bardzo aktywny na arenie międzynarodowej, podróżował po Europie i Imperium Rosyjskim. Konkluzja z tych wojaży była jednoznaczna - sprawa polska nikomu nie była potrzebna, co Sokolnicki wyraził na piśmie.
- Jak widać, odpowiedź na pytanie jest jednoznaczna. Sprawa polska dogasała po Powstaniu Styczniowym. Jeszcze w latach 60. i 70., a nawet 80. XIX wieku, co wykazały chociażby badania profesora Henryka Wereszyckiego zawarte w trzytomowym dziele o "Sojuszu trzech cesarzy", zagadnienie polskie wówczas żyło, choć głównie w głowach dyplomatów i polityków, niekoniecznie zaś w myśleniu opinii publicznej. Potem nastąpiło jego wyraźne dogasanie. Dodam jeszcze jedną uwagę. Jeżeli już ktokolwiek interesował się albo miał jakąkolwiek wiedzę na temat Polski, a ściślej ziem polskich, to dla ówczesnych Europejczyków nie-Polaków kojarzyły się one w sensie geograficznym co najwyżej z Królestwem Polskim, czyli pewną częścią Imperium Rosyjskiego, nazywanego zresztą przez Rosjan Priwislinski Kraj (Kraj Nadwiślański) i może jeszcze z Galicją Zachodnią. To było wszystko, bo już niekoniecznie Polska kojarzyła się z zaborem pruskim, czyli Wielkopolską i Pomorzem, o Górnym Śląsku nawet nie wspominając. Ta sama refleksja odnosi się do Galicji Wschodniej ze Lwowem postrzeganej jako kraj należący do habsburskiej Austrii. Tym samym pozycja wyjściowa sprawy polskiej przed rokiem 1914 była praktycznie zerowa.
Wybucha pierwsza wojna światowa. W polityce międzynarodowej nie ma sentymentów, liczą się wyłącznie interesy. Który z zaborców we własnym interesie jako pierwszy odezwał się do Polaków, widząc w nich potencjalną siłę?
- Zacząłbym od konstatacji, że postawa większości Polaków wobec mocarstw zaborczych była lojalna. Nie ma żadnych informacji o tym, aby dochodziło do buntów przeciwko mobilizacji naszych rodaków do armii rosyjskiej, austro-węgierskiej czy pruskiej. Nie, takich buntów nie było. Lojalni poddani trzech monarchów: Romanowów, Habsburgów i Hohenzollernów, wstępowali do armii zaborczych. Natomiast rzeczywiście pierwsze dni wojny roku 1914 przyniosły pewne wyzwania dla monarchów, ażeby przeciągnąć na swoją stroną możliwie dużą liczbę Polaków. Ale nie "swoich" Polaków, tylko tych mieszkających po drugiej stronie kordonu. Właśnie w ten sposób na to patrzono. Natomiast mowy nie było, ażeby cesarz Wilhelm II wydał jakąkolwiek deklarację. I rzeczywiście, takiego manifestu zredagowanego w Berlinie i adresowanego do Polaków się nie doczekano. Niespecjalnie zresztą go oczekiwano, znając nieprzejednaną postawę władz niemieckich wobec sprawy polskiej w dobie germanizacji. Liczono na to, że jakąś odezwę wychodzącą najpewniej naprzeciw koncepcji trialistycznej, innymi słowy utworzenia Austro-Węgro-Polski choćby poprzez włączenie do monarchii habsburskiej Królestwa Polskiego i rozciągnięcie nań dobrodziejstw autonomii, ogłosi cesarz Franciszek Józef I. Treść manifestu została zresztą zredagowana przez polskich konserwatystów lojalnie ustosunkowanych wobec Wiednia, ze wskazaniem na Leona Bilińskiego. Swój udział w przypominaniu o wadze sprawy polskiej miał również prezydent Krakowa Juliusz Leo, który "pielgrzymował" w sierpniu 1914 roku nad Dunaj, gdzie prowadził rozmowy z politykami i wojskowymi, czy ściągnięty z urlopu we Włoszech były namiestnik Galicji profesor Michał Bobrzyński. Ostatecznie jednak odezwa nie została wydana, ponieważ premier Węgier István Tisza wyraził słuszne obawy, że to krok idący w kierunku trializmu i utworzenia Austro-Węgro-Polski. Na to Węgrzy zgodzić się zaś nie chcieli w obawie przed utratą lub co najmniej ograniczeniem uprzywilejowanej własnej pozycji w łonie dualistycznej monarchii. Tym samym bliska wydania odezwa opublikowana i ogłoszona nie została. Ograniczono się jedynie do ogólnego manifestu cesarza zatytułowanego "An Meine Völker!" ("Do moich ludów") wydanego 28 lipca 1914 roku, a zatem w chwili wypowiedzenia wojny Serbii.
- Natomiast jedynym krajem, jedynym zaborcą, który skierował manifest do Polaków, było Imperium Rosyjskie. Mówię tu o odezwie z 14 sierpnia 1914 roku wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza Romanowa, stryja ówczesnego imperatora, który w tym samym czasie był głównodowodzącym wojsk rosyjskich. Proszę jednak zwrócić uwagę na bardzo wymowny fakt. Odezwa nie została podpisana przez głowę państwa - cara Mikołaja II, ale jedynie przedstawiciela rodziny panującej. To nie był przypadek, ponieważ imperatora zniechęcono do osobistego sygnowania manifestu do Polaków. Dokument nosił obiegową nazwę "odezwy grunwaldzkiej". W swej treści był bardzo ogólny, choć niepozbawiony wzniosłych słów, a mimo tego zwolennicy koncepcji prorosyjskiej, z Romanem Dmowskim na czele, wiązali z nim duże i jak się rychło miało okazać nadmiernie rozbudzone nadzieje, łącznie z przekonaniem o możliwości przyznania autonomii przynajmniej ziemiom Królestwa Polskiego, a może nawet i terytoriom zaboru austriackiego oraz pruskiego zdobytym przez Rosję w wyniku działań wojennych. Wbrew oczekiwaniom słowo "autonomia" w odezwie się nie pojawiło. Powiedziano jedynie o "samouprawlieniu", czyli samorządzie, wymieniając je obok "swobodnej wiary i języka". Samorząd to jednak nie autonomia, zwłaszcza tak szeroka jak w Galicji, która była dla Polaków zasadniczym punktem odniesienia. W odezwie nawiązano do haseł panslawistycznych, przypomniano o niezardzewiałym mieczu, który "raził wroga pod Grunwaldem", stąd właśnie wzięła się wspomniana wyżej nazwa odezwy. Naród polski miał być pojednany z "Wielką Rosją". Pomimo powściągliwej wymowy, odezwa została bardzo dobrze przyjęta przez zwolenników prorosyjskiej koncepcji odzyskania niepodległości, bo po raz pierwszy od niepamiętnych czasów władza rosyjska przemówiła do Polaków nie nakazem i zakazem, nie nahajką i bagnetem, ale ludzkim językiem. Widziano w niej pierwszy krok w pożądanym kierunku, spodziewając się następnych. Co więcej, wydanie manifestu spowodowało określone przewartościowania polityczne na terenie Galicji, czego wyrazem było choćby rozbicie przez stronników narodowej demokracji formowanego z myślą walki przeciwko Rosji Legionu Wschodniego. Obiektywnie patrząc, ta odezwa nie szła jednakże zbyt daleko. Widać było, że na tym etapie Rosjanie nie są jeszcze gotowi do przekroczenia pewnej granicy, jaką niewątpliwie byłaby obietnica autentycznej autonomii. Co najwyżej byli skłonni nadać społeczeństwu polskiemu przywileje samorządu, podobne zapewne do ziemstw istniejących od kilkudziesięciu lat w głębi Imperium Rosyjskiego. To było wszystko. Nadzieje Polaków na pewno nie zostały spełnione. W pierwszych dniach wojny z trzech naszych zaborców odezwał się tylko jeden. I to nie na poziomie władcy, ale niższym. Doprecyzowując, warto przypomnieć, że odezwę do Polaków konstruował książę Grigorij Trubecki nie bez udziału ministra spraw zagranicznych Siergieja Sazonowa, który później odegrał jeszcze istotną rolę w szukaniu rozwiązania sprawy polskiej wewnątrz Imperium Rosyjskiego, oraz prawnika Borysa Nolde. Redaktorzy dokumentu cyzelowali każde słowo, aby uniknąć zobowiązań, z których trzeba by się było później rakiem wycofywać, zrażając do Petersburga polskich poddanych, nie mówiąc już o Polakach z innych zaborów.
Czy zatem dopiero w Akcie 5 listopada 1916 roku po raz pierwszy formalnie ze strony zaborców - tym razem Niemiec i Austro-Węgier - padła obietnica utworzenia państwa polskiego, a dokładnie Królestwa Polskiego? Mam wrażenie, że ten dokument nie jest do końca doceniany w polskiej historiografii.
- To był kluczowy dokument. Proszę jednak zwrócić uwagę, że Akt 5 listopada został wydany dopiero w trzecim roku wojny, kiedy mocarstwa zaborcze były już mocno osłabione. Nie jest sprawą przypadkową, na co u nas może mniej zwraca się uwagę, że dokument został wydany krótko po bitwie pod Verdun. Walki toczone w miesiącach poprzedzających ogłoszenie Aktu nie zostały przez Niemców przegrane, ale też nie zostały wygrane. Pochłonęły natomiast ogromną liczbę ofiar, osłabiając wydatnie potencjał Rzeszy. Sztabowcy niemieccy zdali sobie sprawę, że niebawem może zabraknąć żołnierzy do kontynuowania wojny. W 1916 roku mieliśmy już zupełnie inne okoliczności i warunki, niż na początku wojny. Nie do końca się zgodzę, że Akt 5 listopada nie jest doceniany w polskiej nauce historycznej. Świadczą o tym chociażby ukazujące się w ostatnich latach publikacje podnoszące znaczenie tego dokumentu na arenie międzynarodowej i dla ziem polskich. Oczywiście, nie traktujemy go tak jak niektórzy z ówczesnych Niemców, którzy twierdzili, że w 1916 roku to oni podarowali i zorganizowali Polakom państwo. Tak nie było. Owo zapowiedziane w dokumencie Królestwo Polskie nie miało jasno wytyczonych granic. Można się było tylko domyślać, że powstanie na ziemiach zabranych Rosjanom, bo przecież nie na terytoriach przynależnych do Niemiec i Austro-Węgier. Nie było też podmiotem na arenie międzynarodowej. Królestwo to nie miało króla, a o obsadę tronu toczyły się międzydynastyczne targi. Pod kuratelą niemieckiego generała-gubernatora Hansa von Beselera - "dobrego Prusaka" z pewnością świadomego wartości żołnierza polskiego - rządzić nim miała od jesieni 1917 roku trzyosobowa Rada Regencyjna, faktycznie posiadająca bardzo ograniczone kompetencje w zakresie decydowania o problemach zasadniczych. Tych bowiem Niemcy ze swych rąk nie wypuścili. Niemniej jednak Akt 5 listopada był bardzo ważnym dokumentem. Po raz pierwszy bowiem dwóch zaborców, którzy zajęli ziemie trzeciego zaborcy, ogłosiło plan utworzenia państwa polskiego. Oczywiście, że miało być ono zależne od państw centralnych, najprawdopodobniej też widziano w nim wschodni bufor przeciwko Imperium Rosyjskiego, a zarazem obszar gospodarczej eksploatacji i ekonomicznego uzależnienia. Jednakże słowa wypowiedziane przez Wilhelma II i Franciszka Józefa ustami ich generał-gubernatorów spowodowały coś, co nie było zapewne wykalkulowane w koncepcje Berlina i Wiednia. To znaczy skutkowały one procesem odblokowania sprawy polskiej na arenie międzynarodowej. Dodatkowo, stały się punktem wyjścia do licytacji między zaborcami i stronami wojującymi o sprawę polską. Jeżeli Niemcy i Austriacy zapowiedzieli, że jakaś tam Polska kiedyś powstanie, to Rosja nie mogła być na te słowa obojętna, bo w Petersburgu rozumiano dobrze, że klucz do rozstrzygania o polskim problemie wymyka się Rosjanom z rąk. Władze rosyjskie zresztą mocno protestowały, kontestując na arenie międzynarodowej rzekome zamiary przeprowadzenia przez Niemców i Austriaków poboru rekruta na terenie Królestwa Polskiego, w czym upatrywano sens wydania Aktu 5 listopada. W Berlinie i Wiedniu tymczasem nie tyle celowano w przymusowy pobór godzący w podstawowe reguły prawa międzynarodowego, co w ochotniczy zaciąg do jednostek sojuszniczych wobec armii niemieckiej i austro-węgierskiej, mając w pamięci Legiony Polskie dobrze, a niekiedy wyśmienicie radzące sobie na froncie wschodnim. To się jednak kompletnie nie udało, bo i udać nie mogło. Od 1915 roku Niemcy i Austriacy na terenie okupowanych ziem polskich prowadziły brutalną politykę rabunkową. Wycinano lasy, rozkradano płody rolne i inwentarz żywy, ściągano nawet dzwony kościelne w celu przetopienia ich na działa, szukano taniej siły roboczej. Obserwowane na co dzień sposoby postępowania władz okupacyjnych nie mogły zachęcać naszych rodaków do dobrowolnej służby wojskowej po ich stronie, nawet jeśli Niemcy zgodzili się na otwarcie Uniwersytetu Warszawskiego czy Politechniki Warszawskiej, umożliwiali tworzenie zrębów polskiego szkolnictwa oraz sądownictwa, których istnienie nie było bez znaczenia dla budowania struktur przyszłego państwa polskiego przejętych w 1918 roku z dobrodziejstwem inwentarza przez odrodzoną Rzeczpospolitą.
- Rosja zareagowała na Akt 5 listopada mimo wszystko dosyć oględnie. W carskim "Rozkazie do armii i floty" z końca grudnia 1917 roku powtórzono zdanie o utworzeniu z trzech rozczłonkowanych części państwa polskiego z własną administracją, rządem i armią, ale przecież wciąż połączonego z Imperium Rosyjskim, a najpewniej pozostającego w jego granicach. Sprawy te miały być dopiero w przyszłości rozstrzygnięte. W styczniu 1917 roku z inicjatywy grupy polityków rosyjskich, za zgodą cara, powołano tzw. specjalną naradę, tłumacząc tę nazwę dosłownie z języka rosyjskiego. W rzeczywistości była to komisja ministerialna, na czele której stanął ostatni jak się okazało premier Imperium Rosyjskiego Nikołaj Golicyn. W jej składzie znaleźli się ministrowie i przedstawiciele armii. Polaków z Rady Państwa czy Dumy Państwowej nie zaproszono, co było symptomatyczne i zarazem wielce wymowne. To sami Rosjanie mieli zdecydować o przyszłości ziem polskich. W głos polskich poddanych wsłuchiwać się nie chciano. Komisja bezskutecznie starała się wypracować jakąś koncepcję. Pomysły oscylowały między samorządem oraz autonomią na obraz i podobieństwo tej sprzed 1830 roku, nawet z własną armią, rządem, dwuizbowym parlamentem czy sądownictwem. Wszystko to jednak funkcjonować miało pod okiem rosyjskiego namiestnika w Warszawie i zgodnie z zasadą podporządkowania rosyjskiej polityce wewnętrznej oraz międzynarodowej. Żaden z pomysłów nie zakładał wszakże pełnej niepodległości. Podobnie jak w 1914 roku owej granicy, również pojmowanej w sensie mentalnym, carscy urzędnicy nie byli w stanie przekroczyć. Komisja działała bardzo krótko, a jej istnienie przekreśliła rewolucja i upadek monarchii. Po obaleniu caratu w Rosji mamy system dwuwładzy - z jednej strony Rady Delegatów Robotniczych i Żołnierskich, z najważniejszą, bo funkcjonującą w stolicy Radą Piotrogrodzką, z drugiej Rząd Tymczasowy. Obie struktury ze sobą konkurowały i obie zmierzyć się musiały ze sprawą polską. Jako pierwsza głos zabrała zdominowana przez mienszewików, czyli socjalistów, Rada Delegatów Robotniczych i Żołnierskich w Piotrogrodzie, w której szeregach zasiadali też Polacy z Polskiej Partii Socjalistycznej, w tym niepodległościowiec Aleksander Więckowski. 27 marca 1917 roku Rada wydała deklarację, w której stwierdziła, że powstanie wolne i demokratyczne państwo polskie. Można się domyślić, że w sensie terytorialnym miało ono obejmować Królestwo Polskie oraz ziemie zdobyte na Niemcach i Austriakach. Manifest Rady determinował posunięcia Rządu Tymczasowego. Trzy dni później wydał on odezwę zredagowaną w dużym stopniu przez ministra spraw zagranicznych profesora Pawła Milukowa, w której pojawiła się obietnica utworzenia niepodległej Polski, aczkolwiek powiązanej z Rosją "wolnym sojuszem wojskowym". To wielce nieprecyzyjne, a przez to pojemne i pozwalające na różnorodne interpretacje sformułowanie, obśmiewał przywódca bolszewików Włodzimierz Lenin. I w tym przypadku można się było domyślać, że granice postulowanego państwa polskiego miały obejmować co najwyżej Królestwo Polskie (nie wiadomo czy z Chełmszczyzną i południowym Podlasiem wyłączonych z jego terytorium w 1912 roku, czy też bez nich) oraz tereny zaboru austriackiego (nie wiadomo czy z Galicją Wschodnią, co do której władze rosyjskie miały swoje aspiracje, traktując ją jako ziemie zamieszkiwane przez spokrewnionych "Małorusów"-Ukraińców) i pruskiego. Znaczenie stanowiska zajętego przez Rząd Tymczasowy było wszak kluczowe, ponieważ faktycznie odblokowało sprawę polską wśród sojuszników Rosji, czyli państw Ententy. Na konsekwencje nie trzeba było długo czekać. Na początku czerwca 1917 roku za wiedzą i zgodą rosyjskiego attaché wojskowego we Francji zaczęto formować Armię Polską. W sierpniu 1917 roku utworzono Komitet Narodowy Polski z Romanem Dmowskim na czele, który już niebawem został uznany przez mocarstwa Ententy za oficjalną reprezentację narodu polskiego, czyli quasi rząd polski na wychodźstwie. Wszystko to było pokłosiem i Aktu 5 listopada, i rewolucji lutowej w Rosji. Ta rewolucja, w przeciwieństwie do rewolucji bolszewickiej, miała ogromne znaczenie dla sprawy polskiej.
Wrócę się jeszcze w czasie... Jaką reakcję Ententy i Imperium Rosyjskiego wywołał Akt 5 listopada?
- Bardzo negatywną. Rosyjscy dyplomaci otrzymali jednoznaczne instrukcje: miano w krajach sojuszniczych, ale też neutralnych, spowodować wydanie protestów przeciwko Aktowi 5 listopada jako pogwałceniu prawa międzynarodowego, jako dysponowania nie swoją ziemią, bo przecież Królestwo Polskie formalnie wciąż należało do Imperium Rosyjskiego. Państwa zachodnie, traktując wciąż sprawę polską w charakterze wewnętrznego problemu Rosji, były również negatywnie nastawione do Aktu 5 listopada. W tej kwestii stały wiernie u boku rosyjskiego sojusznika.
Przeczytałem, że w grudniu 1916 roku za niepodległością Polski wypowiedział się parlament Włoch. To był odosobniony akt na zachodzie Europy?
- Wówczas to był jeszcze mimo wszystko akt odosobniony, ale rzeczywiście 7 grudnia 1916 roku część parlamentariuszy włoskich wypowiedziała się za koniecznością restytucji niepodległego państwa polskiego. Proszę zwrócić uwagę, że takie sformułowanie bynajmniej nie stało w sprzeczności z równie ogólnymi deklaracjami strony rosyjskiej głoszącymi już od sierpnia 1914 roku odrodzenie się Polski pod berłem rosyjskiego cesarza. Ten ostatni mógł być zarazem królem Polski. Jednocześnie stanowisko włoskich parlamentarzystów nie było przypadkiem. Na terenie Italii działało dosyć silne polskie lobby, które namawiało Włochów do kierowania się zasadą "Za wolność waszą i naszą". Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden fakt - była to inicjatywa parlamentarzystów włoskich, a nie króla czy rządu. Deklaracja ta nie miała zatem charakteru wiążącego dla głowy państwa i władzy wykonawczej. Niemal zbiegła się ona w czasie z noworocznym orędziem prezydenta Thomasa Woodrowa Wilsona, co też można było traktować jako głos będący reakcją na ogłoszenie Aktu 5 listopada. Amerykański prezydent użył takich słów o przyszłej Polsce: "united, independent and autonomous". Czyli: "zjednoczona, niepodległa i autonomiczna", choć to ostatnie słowo przekłada się czasami jako "samodzielna". W moim przekonaniu ostatni z użytych przymiotników nie bardzo komponuje się z drugim, a zatem "autonomiczna" nie jest bynajmniej tożsama z "niepodległą". Trudno uznać tę grę słów za przypadkową. Moim zdaniem - choć zastrzegam, że wymaga to jeszcze dalszych szczegółowych badań - użycie adekwatnych słów przez prezydenta USA było efektem doskonałego rozeznania amerykańskiej dyplomacji na temat sytuacji w Rosji i toczących się w łonie wspomnianej wyżej komisji ministerialnej debat na odnośnie do rozwiązania sprawy polskiej, podczas których rozważano właśnie autonomię dla ziem etnicznie polskich. Amerykanie musieli oglądać się na Rosjan, bo w kalkulacjach politycznych i militarnych początku 1917 roku byli oni znacznie dla nich ważniejsi niż Polacy, choćby ze względu na potencjał demograficzny. Jak widać, zarówno włoski, jak i amerykański głos w sprawie polskiej był wstrzemięźliwy. Powtórzę jednak, że sytuacja zmieniła się po marcu 1917 roku, kiedy to sprawa polska została faktycznie przez rosyjski Rząd Tymczasowy odblokowana na arenie międzynarodowej.
W kwietniu 1917 roku Stany Zjednoczone przystępują do wojny, w styczniu 1918 roku ukazuje się słynne czternaście punktów Wilsona. Jeden z punktów dotyczył Polski. Jaki znaczenie miał ten dokument?
- Przede wszystkim trzeba tu wspomnieć o osobie Ignacego Jana Paderewskiego. To był nie tylko wybitny artysta, żarliwy patriota, ale też człowiek, który nie będąc zawodowym politykiem, wyczuwał polityczne koniunktury i potrafił je wcale nieźle wykorzystywać. Paderewski był wówczas najbardziej rozpoznawalnym w świecie Polakiem. Nie Piłsudski, nie Dmowski, ale właśnie on. Nadto był człowiekiem zamożnym, a jak na polskie realia bardzo zamożnym. Świadczy o tym nie tylko ufundowanie w 1910 roku Pomnika Grunwaldzkiego w Krakowie, ale także współfinansowanie kampanii prezydenckiej Thomasa Woodrowa Wilsona. To otwierało mu drogę do Białego Domu, a co za tym idzie dawało sposobność przypominania Wilsonowi o sprawie polskiej, nawet jeśli czynił to w sposób daleki od poczucia rzeczywistości, by wspomnieć tylko koncepcję Stanów Zjednoczonych Polski, nie pozbawioną wszakże refleksji federacyjnej w odniesieniu do Europy Środkowej i Wschodniej. Chyba nie będzie przesadą stwierdzenie, że słynny trzynasty punkt Wilsona to w niemałej mierze efekt zabiegów Paderewskiego. Jego znaczenie było olbrzymie, bo deklaracja padła ze strony największego światowego mocarstwa, które zaraz miało przechylić szalę pierwszej wojny światowej. Na początku 1918 roku możemy mówić o pełnym rozkwicie sprawy polskiej na arenie międzynarodowej. Trzeba jednak włożyć tutaj łyżkę dziegciu do beczki miodu. W swoim orędziu prezydent USA wyraźnie mówił o utworzeniu państwa polskiego na "terytoriach zamieszkanych przez ludność bezsprzecznie polską", co było równoznaczne z granicami etnograficznymi i stawiało pod znakiem zapytanie nie tylko przynależność Ziem Zabranych Imperium Rosyjskiego czy Galicji Wschodniej, ale także Gdańska, a może nawet i Górnego Śląska. Co więcej, użyte przez Wilsona sformułowanie o "wolnym dostępie do morza" odrodzonego państwa polskiego wcale nie było takie jednoznaczne. Są historycy, do takich należał nieżyjący już profesor Roman Wapiński, którzy uważali, że wcale nie chodziło o terytorialny akces do Bałtyku, ale co najwyżej o dające przecież dostęp do morza umiędzynarodowienie Wisły. Jak to często w dyplomacji bywa pojawiające się nawet w dokumentach wielkiej wagi słowa można różnie interpretować. Nie ma jednak wątpliwości, iż Polacy traktowali Wilsonowską wizję dostępu do morza nie tylko jako akces terytorialny do Bałtyku, ale wręcz zgodę na włączenie Gdańska i całych Prus Zachodnich do odrodzonej Rzeczypospolitej. Bezdyskusyjne wszak pozostaje, że czternaście punktów, innymi słowy Wilsonowska wizja uporządkowania powojennego świata, dla wielu środowisk stała się drogowskazem dalszego postępowania. Ujęcie w tym programie w charakterze odrębnego punktu sprawy polskiej miało swoją niebagatelną wagę.
Na koniec chciałem zapytać o stosunek Wielkiej Brytanii i Francji do sprawy niepodległej Polski?
- Choć byli to sojusznicy, co przypieczętowano wspólnie przelaną krwią na frontach Wielkiej Wojny, to jednak istniały między nimi różnice w podejściu do interesującego nas zagadnienia. W Paryżu i w Londynie wstrząs wywołało zawarcie przez bolszewików separatystycznego pokoju z Niemcami i Austro-Węgrami w Brześciu nad Bugiem w marcu 1918 roku. Do Francuzów, ale i Brytyjczyków dotarło, że po dojściu do władzy Lenina oraz jego kompanionów stracili sprawdzonego sojusznika ulokowanego po drugiej stronie Niemiec, na którego mogli do tej pory liczyć nawet w najtrudniejszych momentach toczącej się wciąż wojny. Zasadnie uznali ten krok za sprzeniewierzenie a wręcz zdradę. To też determinowało sposób myślenia zachodnich aliantów o przyszłości z kluczowym pytaniem: jak teraz prowadzić politykę w Europie Środkowej i Wschodniej, czyli na terenach położonych na wschód od Niemiec? Dylematy Francuzów były w tym zakresie bodaj poważniejsze niż Brytyjczyków, trzeba bowiem zaznaczyć, że sojusz francusko-rosyjski nie dotyczył wyłącznie okresu pierwszej wojny światowej. Narodził się znacznie wcześniej, bo w latach 1892-1894, i nie miał bynajmniej charakteru tylko polityczno-wojskowego. Szło za nim zbliżenie gospodarcze, nade wszystko w postaci wielkich francuskich inwestycji w Rosji. Aż trzykrotnie przekraczały one nakłady finansowe kierowane z metropolii do francuskich kolonii. Nagle rosyjski sojusznik, w którego Francja tak wiele zainwestowała, zniknął. Co gorsza, bolszewicy przeprowadzili nacjonalizację zagranicznych przedsiębiorstw. Straciła na tym Republika Francuska jako państwo, stracili prywatni akcjonariusze. Nad Sekwaną ich liczba sięgała około półtora miliona ludzi, nad Tamizą sporo mniej. Wtedy też Francja zaczęła postrzegać Polskę jako rodzaj sojusznika zastępczego na wypadek, gdyby nie udało się odbudować niebolszewickiej Rosji. W parze z tym szła nadzieja, że może uda się odzyskać choćby część utraconego na rzecz bolszewików majątku z ziem polskich wchodzących wcześniej w skład Imperium Rosyjskiego. W kalkulacjach polityków francuskich liczył się wyłącznie własny interes gospodarczy, polityczny i wojskowy. Kolejność tych przymiotników jest nieprzypadkowa. O sympatii mowy być nie mogło, nie licząc może wąskiej grupy francuskich intelektualistów i sympatyków sprawy polskiej. Dlatego też wspierano polskie aspiracje w kształtowaniu granicy zachodniej kosztem wciąż groźnych dla Francji Niemiec, ale co najmniej do późnej jesieni 1920 roku (wyparcie białych oddziałów generała Piotra Wrangla z Krymu), a nawet dłużej niechętnie patrzono na plany budowy Polski na terenach wychodzących poza zasięg etnograficzny na wschodzie. Sprzętem i doradcami wojskowymi wspomagano też zbrojny wysiłek w walce z bolszewikami. Wierzono bowiem w upadek państwa Lenina i odbudowę Rosji, która znów będzie sojusznikiem Francji, zaś jej skonfliktowanie z Polską o tereny na wschód od Bugu niczego dobrego nie wróżyło. Byłoby zatem najlepiej, gdyby Wojsko Polskie wraz z białymi armiami rosyjskimi pobiło Armię Czerwoną, a potem grzecznie wycofało się na zachód od Bugu, oddając Rosjanom tereny położone na wschód od tej rzeki. Uznanie granicy wschodniej Drugiej Rzeczypospolitej przez europejskie mocarstwa zachodnie, w tym Francję, nastąpiło dopiero w marcu 1923 roku i bynajmniej nie było równoznaczne z udzieleniem jej jakichkolwiek gwarancji nienaruszalności czy stabilności.
- Natomiast Brytyjczycy nie byli tak bardzo zaangażowani gospodarczo w Rosji jak Francuzi, co wcale nie znaczy, że w warunkach kryzysu ekonomicznego wywołanego Wielką Wojną nie byli zainteresowani dostępem do zbożowego spichlerza jakim były ziemie ukraińskie i terytoria południowej Rosji. Z ich punktu widzenia byłoby optymalnie, gdyby władzę nad tymi terenami trzymała sojusznicza lub co najmniej przychylna im Rosja, a gdyby okazało się to niewykonalne słaba, a co za tym idzie bardziej podatna na międzynarodową kontrolę Ukraina. Na pewno zaś nie Polska jako państwo o większych aspiracjach, a nadto cieszące się poparciem Francji. Z praktycznych względów nie byli także nastawieni do bolszewików tak nieprzejednanie jak Francuzi. Na nacjonalizacji stracili mniej, a zyskać mogli więcej poprzez dostęp do płodów rolnych i naturalnych zasobów ziem byłego Imperium Rosyjskiego pod bolszewicką władzą. Pchało ich to negocjacji gospodarczych z państwem Lenina. Ponadto Brytyjczycy w większym stopniu patrzyli na mapę Europy Środkowej i Wschodniej przez okulary globalne. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, które nie jest popularne, iż dla części elit nad Tamizą powstanie państwa polskiego nie było niczym pozytywnym. Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że gdyby istniała jakakolwiek Rosja granicząca z jakimikolwiek Niemcami, to oczy Rosjan w większym stopniu skierowane byłyby na sprawy europejskie i właśnie na Niemcy jako na poważnego oraz równorzędnego sąsiada-konkurenta, a nie na Bliski, Środkowy czy Daleki Wschód. Rosja miała balansować Niemcy, Niemcy zaś Rosję. W tej układance miejsca dla Polski nie było, bo i nie była ona w opinii brytyjskich elit politycznych dostatecznym balansem dla Niemiec czy Rosji. Po drugie, istnienie Polski nie mogło być czynnikiem konfliktującym Rosję z Niemcami. Wręcz przeciwnie. Istnienie niepodległej Rzeczypospolitej, zwłaszcza posiadającej tereny sporne z zachodnim i wschodnim sąsiadem, mogło być nade wszystko czynnikiem prowadzącym do zbliżenia tych mocarstw. To zaś było groźne dla równowagi w Europie i na świecie, a w konsekwencji mogło godzić w brytyjską politykę "balance of power". Mimo wszystko z perspektywy Londynu mniejszym złem było istnienie Polski w granicach etnograficznych, niż Rzeczypospolitej wychodzącej poza takie ramy. Skoro zaś sami Brytyjczycy powiedzieli, że państwo polskie powstanie, to w imię własnych interesów musieli zadbać, aby nie uszczupliło ono nadmiernie Niemiec i nie weszło na terytoria sporne ze wschodnimi sąsiadami. To tłumaczy postawę premiera Davida Lloyd George'a, który w swoim postępowaniu z przytoczonych powyżej powodów był o wiele bliższy interesom niemieckim, a nawet sowieckim niż polskim, mając nadzieję na otwarcie szerokich rynków byłego Imperium Rosyjskiego. W rzeczywistości on i jego urzędnicy dbali jedynie o interesy brytyjskie, o co trudno mieć do nich pretensje czy żal. Właśnie dlatego wschodnia granica Polski w opinii Brytyjczyków nie mogła absolutnie wykraczać poza linię rzeki Bug, a nawet rzeki San, a zachodnia nadmiernie uszczuplić niemieckiego stanu posiadania (vide casus Gdańska, Warmii, Mazur, Powiśla, Górnego Śląska i Opolszczyzny). Dalej na wschód od byłego Królestwa Polskiego były interesy rosyjskie, choćby nawet w bolszewickim wydaniu. Szkicowane wówczas na potrzeby dyplomatyczne brytyjskie mapy Polski kończyły się na granicy Królestwa. I ani kroku dalej. Według Brytyjczyków Polska, skoro już w ogóle miała istnieć, powinna być możliwie mała i słaba, zależna od mocarstw oraz w najmniejszym stopniu konfliktująca Rosję z Niemcami. W tym miejscu interesy Paryża i Londynu dość wyraźnie się rozchodziły, co widać gołym okiem w czasie obrad paryskiej konferencji pokojowej. Jednakże więcej różnic w podejściu delegacji francuskiej i brytyjskiej jest w odniesieniu do spraw niemieckich, mniej w odniesieniu do spraw rosyjskich. Obie perspektywy są tymczasem wypadkową widzenia w Paryżu i Londynie spraw polskich. Dodam jeszcze, że w polskiej literaturze pokutuje wciąż opinia o niewiedzy Brytyjczyków na temat Polski. Jako jeden z przykładów przywołuje się tu słowa Lloyda George'a, który Galicję miał pomylić z Cylicją, dając tym samym dowód ignorancji Londynu. Trzeba jednak pamiętać, że na potrzeby brytyjskich dyplomatów i polityków przygotowano dosyć obszerne i szczegółowe tak zwane "Handbooks". Napisali je ludzie mający dobre rozeznanie w sytuacji Europy Środkowo-Wschodniej. Jest tam sporo informacji na temat Polski i jeśli tylko brytyjskie elity chciały lepiej poznać stosunki polityczne, narodowościowe czy gospodarcze na ziemiach polskich, to miały ku temu całkiem spore możliwości z wystarczającą ilością materiału poglądowego. Czy zechciały to zrobić? To już inna sprawa. Europa Środkowo-Wschodnia dla Brytyjczyków nie miała w tamtym czasie priorytetowego znaczenia.
Uzasadnionym będzie zatem stwierdzenie, że sprawa polska była traktowana wyłącznie instrumentalnie?
- To nie powinno nas oburzać i dziwić. Czy każdy cudzoziemski mąż stanu musi kochać Polskę? Dobry polityk dba w pierwszym rzędzie o interesy swojego państwa. Wybiegnę trochę do przodu. Przykładem jest alians polsko-francuski z czasów dwudziestolecia międzywojennego. Był to nasz najbardziej zaawansowany sojusz z jedynym mocarstwem, bo związki sojusznicze z Wielką Brytanią to sprawa znacznie późniejsza. Jeżeli jednak przyjrzymy się dokładnie stypulacjom owego aliansu, to dojdziemy do wniosku, że Francuzi traktowali Polskę w kategoriach półkolonii. Warunkiem podpisania sojuszu politycznego i wojskowego z Paryżem było zaakceptowanie przez Warszawę niekorzystnych dla Polski umów gospodarczych. I to mimo polskiego zwycięstwa nad bolszewikami, które przecież z polskiej perspektywy musiało wydatnie podnieść znaczenie militarnego, a co za tym idzie politycznego potencjału odrodzonej Rzeczypospolitej. To pokazuje, że w polityce międzynarodowej nie ma sentymentu czy altruizmu. Rządzą interesy. Dodam, że podpisanie sojuszu polsko-brytyjskiego po pierwszej wojnie światowej było dla naszej dyplomacji zupełnie nieosiągalne. Dlaczego? Mówiłem o tym wcześniej. Wielka Brytania nie miała wówczas żadnego interesu w aliansie z Polską.