Na wizytę ciotki Zofii

Scenka ze zdjęcia nieodparcie przywodzi na myśl "Autoportret z rodziną" Jerzego Dudy-Gracza, choć z pewnością nie był to zamierzony efekt artystyczny.

Na tle krytego strzechą wiejskiego domu, który na równych prawach zamieszkiwali gospodarze i ich muczący dobytek, pozuje ustawiona w karny dwuszereg i odstawiona w najlepszą garderobę rodzina, o której dobrobycie świadczyć ma dodatkowo stojąca z boku "syrena".

A wszystko po to, by jak najlepiej zaprezentować się przed długo oczekiwanym gościem z zagranicy, a dokładniej - przed ciotką Zofią z dalekiej Ameryki, która znalazła wreszcie czas i środki, by odwiedzić rodzinne strony.

Po raz pierwszy podróż na tej trasie - choć w przeciwnym kierunku - Zofia Adamkowska odbyła pięćdziesiąt lat wcześniej, przed wybuchem I wojny światowej, gdy w poszukiwaniu lepszego życia ruszyła na zachód, pragnąc połączyć się z braćmi, przebywającymi już od jakiegoś czasu po drugiej stronie Wielkiej Wody.

Reklama

Początkowo zatrzymała się w Antwerpii, którą opuściła pewnego czerwcowego popołudnia 1913 r. na pokładzie statku, "Vaderland" płynącego do Ameryki.

Jak wyglądała ta podróż? Cóż, z pewnością niewiele miała wspólnego z rejsem na "Titanicu". Po pierwsze - nie ten standard podróży; po drugie - nieco bardziej optymistycznie - ten akurat statek dopłynął do celu i po trudach przeprawy Zofii Adamkowskiej udało się postawić stopę na amerykańskiej ziemi.

Zanim to się jednak stało, musiała użyć swego kobiecego sprytu i determinacji, by pokonać szereg przeciwności, jakie los postawił na drodze do spełnienia amerykańskiego snu. O ile bowiem filmowy Jack Dawson wygrał bilet na "Titanica", grając w pokera, o tyle Zofia musiała na swój ciężko zapracować. Co więcej, rozpoczynając podróż swojego życia, nie mogła mieć więcej niż kilkanaście lat, dlatego chcąc uniknąć dodatkowych komplikacji, podawała fałszywą datę urodzenia, by uchodzić za pełnoletnią.

W późniejszych latach musiała pewnie ironicznym uśmieszkiem kwitować komplementy bliskich, zapewniających, że mimo wieku świetnie się trzyma, podczas rejsu musiały ją jednak irytować niewybredne zaloty marynarzy, których urzekła swą dziewczęcą urodą. Przyjemna powierzchowność musiała również wzbudzić sympatię urzędników imigracyjnych na Ellis Island, gdyż bez większych problemów otworzyli przed młodziutką Polką drzwi do nowego, wspaniałego świata.

Niestety, niewiele wiadomo o tym okresie jej życia. Być może wzorem wielu współczesnych emigrantek spędzała większość swego czasu w zamkniętych kręgach polonijnych, zajmując się domem i dbając o pracujących braci, a wkrótce potem doglądając własnego domowego ogniska. Nieznany jest jej stosunek do nowej ojczyzny. Być może nigdy nie nauczyła się nawet dobrze mówić po angielsku.

To, co wiadomo na pewno, to że nigdy nie zapomniała o Polsce i przez całe życie starała się utrzymać żywy kontakt z bliskimi po drugiej stronie Atlantyku. Począwszy od swego przyjazdu, przez wojenną zawieruchę aż po czasy głębokiego komunizmu, wytrwale pisała długie listy do swoich krewnych, wspierając ich w trudnych czasach dobrym słowem i, w miarę możliwości, paczkami z zachodnimi darami, których nie sposób było dostać w szarych polskich sklepach.

Choć emigracji ze względów ekonomicznych brakuje podniosłości i patosu właściwych tułaczce z powodów politycznych, również i temu rodzajowi wygnania nie można odmówić cichego patriotyzmu, który odzwierciedla się w codziennej pracy nad kultywowaniem tradycji i zachowaniem swej narodowej tożsamości. Tego rodzaju patriotyzmu z pewnością nie można Zofii Adamkowskiej odmówić.

Jej miłość do ojczyzny i rodzimej kultury musiała być wyjątkowo silna, skoro potrafiła ją przekazać kolejnym pokoleniom do tego stopnia, że znajomość - choćby w podstawowym zakresie - języka polskiego i polskich tradycji zachowują jeszcze jej wnuki.

Choć od wizyty Zofii Adamkowskiej minęło kolejne pięćdziesiąt lat i Polska zmieniła się nie do poznania, rodzinna wieś Zofii Adamkowskiej w swej istocie pozostała niezmieniona.

Wizyta gości z Ameryki nadal wzbudziłaby sensację miejscowej ludności i długo jeszcze byłaby dyskutowana pod wiejskim sklepem. Tym razem jednak paczki z żywnością wędrują już w drugą stronę, bo spragnieni polskich akcentów potomkowie Zofii niczego tak nie pragną, jak prawdziwej polskiej kiełbasy w wielkanocnym koszyku.

Justyna Jackowska

------------------------------

Prezentowana opowieść to praca wyróżniona w konkursie "Historia Jednej Fotografii". Pełną listę nagrodzonych artykułów znajdziesz tutaj

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Historia jednej fotografii
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy