Polski prom był "pływającą trumną". Za ponad 50 ofiar nadal nikt nie odpowiedział
Przez marynarzy pracujących na Janie Heweliuszu prom nazywany był pływającą trumną. Feralnej, zimnej nocy z 13 na 14 stycznia 1993 r. statek wypłynął w swój ostatni rejs, który okazał się tragiczny. Wypłynął, choć z uwagi na jego usterki i zaniedbania w ogóle nie powinien wyjść z portu w Świnoujściu. Adam Zadworny, dziennikarz i autor książki pt. „Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku” tłumaczy w rozmowie z Interią, komu zależało na zatuszowaniu przyczyn wypadku i dlaczego nikt nie poniósł odpowiedzialności za śmierć ponad 50 osób.
Łukasz Piątek, Interia: Czy w największym uproszczeniu możemy powiedzieć, że Jan Heweliusz zatonął, ponieważ był pozostałością po bylejakości, która w PRL-u była na porządku dziennym?
Adam Zadworny, dziennikarz i pisarz: - W symbolicznym znaczeniu należy uznać, że Heweliusz był odzwierciedleniem tamtych czasów - pozostałości po PRL w postaci zatajanej historii awarii i wypadków, także transformacji ustrojowej, od której minęły trzy lata, a wciąż nie mieliśmy umów z sąsiadami dotyczących koordynacji akcji ratowniczych na morzu, a także tej przytoczonej bylejakości. Uczciwość nakazuje jednak zaznaczyć, że Jan Heweliusz był promem wybudowanym przez norweską stocznię. Mimo to dokumenty, do których dotarłem, ale i procesy toczące się przed Izbą Morską wskazują, że prom był nieodpowiednio eksploatowany, tak trochę po zawadiacku czyli "po polsku".
- W morzu korzystano np. z systemu anty-przechyłowego, choć zaprojektowano go do użytku jedynie w porcie, podczas rozładunku, gdzie panują przecież kompletnie inne warunki. Po pożarze na statku w 1986 r. i przeprowadzonym wtedy remoncie, który mógł zmienić środek ciężkości statku, nie przeprowadzono prób przechyłowych, wymaganych przez przepisy. Tego typu zaniedbań było więcej. Niektórzy bali się wręcz na Heweliuszu pływać, a jeden z kapitanów otwarcie mówił, że "ten prom człowieka wykańcza". Wszystko wskazuje na to, że w tę tragiczną noc z 13 na 14 stycznia 1993 r. zaniedbania się skumulowały i w dużej mierze przyczyniły się do katastrofy.
Czytaj także: Halo, straż? Zniknął wieżowiec. 29 lat od gdańskiej tragedii
Jan Heweliusz w momencie zatonięcia miał 16 lat. Tego typu promy, jeśli są odpowiednio serwisowane, mogą pływać o wiele dłużej?
- Zgadza się. Jan Heweliusz w 1993 r. był stosunkowo młodym promem. Inny, polski prom Jan Śniadecki, który tej samej nocy, gdy doszło do katastrofy, był na Bałtyku, i to na jego pokładzie do portu w Świnoujściu przypłynęło 16 zwłok z Heweliusza, jeszcze rok temu obsługiwał trasę Świnoujście - Ystad. Śniadecki służył 35 lat i kilka miesięcy temu został sprzedany Grekom, kursuje obecnie między tamtejszymi wyspami.
Przeczytał pan kilkadziesiąt tomów akt, jako jedyny dziennikarz uzyskał pan dostęp do akt prokuratorskiego śledztwa, rozmawiał pan z ocalałymi marynarzami oraz z wdowami po marynarzach. Gdybyśmy mogli oszacować, to na ile procent poznał pan przyczyny tragedii związanej z zatonięciem Heweliusza?
- Chyba nie potrafię ocenić tej sprawy przez pryzmat liczb. Przede wszystkim udało mi się w dużym stopniu odkłamać historię katastrofy Heweliusza, bo od samego początku towarzyszyła jej nieprawda. Trzy miesiące po wypadku powstał raport komisji resortowej, która za jedynego winowajcę uznała huragan Junior, czyli siłę wyższą. W ten raport nie uwierzyli Niemcy ani Szwedzi. I mieli rację, bo dziś wiemy, że na tragedię złożyło się wiele czynników.
- Kłamstwa na temat przyczyn zatonięcia Heweliusza bardzo szybko się mnożyły. Ginęły dokumenty i listy wdów po marynarzach składane do Izby Morskiej, ktoś podjął decyzję o nieupublicznieniu raportu Państwowej Inspekcji Pracy, która w maju 1993 r. dosyć szczegółowo i uczciwie opisała przyczyny tej katastrofy i jej rozmiary, wskazując na zaniedbania wielu instytucji morskich, w tym ratownictwa.
- Wydaje mi się, choć nie jestem fachowcem, że zdecydowanie bliżej mi do poznania prawdy o Heweliuszu, niż państwowym instytucjom przed laty. Między nami jest taka różnica, że ja byłem zainteresowany zbliżeniem się do prawdy, a te instytucje niekoniecznie, bo broniły interesów państwowego właściciela statku, czyli PLO, polskiej bandery i interesu młodziutkiej III RP.
- Przypomnijmy, że również prokuratura umorzyła śledztwo, a kiedy już po umorzeniu pojawiały się nowe dowody, to nie zgadzano się na wszczęcie śledztwa na nowo, tłumacząc, że zmieniły się przepisy, złagodzono odpowiedzialność karną za doprowadzenie do katastrofy, i w związku z tym ta odpowiedzialność przedawnia się po 10 latach. Zatem dowody, które pojawiły się po styczniu 2003 r., niczego już dla prokuratury nie znaczyły. Moim zdaniem całej prawdy na temat przyczyn katastrofy Jana Heweliusza nigdy już nie poznamy.
Zobacz również: Najtragiczniejsza akcja polskiej policji. Krwawa noc w Magdalence
Izba Morska w Szczecinie, Izba Morska w Gdyni oraz Odwoławcza Izba Morska w Gdyni wydały trzy orzeczenia na temat przyczyn katastrofy. Czy pana zdaniem któreś z tych trzech orzeczeń było najbliższe prawdy?
- Bez wątpienia orzeczenie Izby Morskiej w Gdyni dla wielu ludzi morza i specjalistów z tej branży było w pewnym sensie rewolucyjne, bowiem po raz pierwszy w historii w quasi-sądzie, jakim jest Izba Morska, obarczono winą właściciela statku, czyli państwowego armatora Polskie Linie Oceaniczne oraz użytkownika - w zasadzie właściwego armatora, bo prom był wyczarterowany przez spółkę EuroAfrica.
- W tym orzeczeniu wymieniono szereg przyczyn, które mogły decydować o tej tragedii, m.in. huragan czy odstąpienie od przymocowania części tirów na promie. Przede wszystkim Izba Morska w Gdyni uznała, że Jan Heweliusz był promem, który 13 stycznia 1993 r. w ogóle nie powinien wyjść w morze niezależnie od warunków pogodowych, ponieważ był niezdatny do żeglugi.
- Heweliusz posiadał uszkodzenia furty rufowej, do których doszło trzy dni przed katastrofą, przez co furta była nieszczelna. Kolejnym, nazwałbym to historycznym powodem, który również przesądzał o niezdatności Heweliusza, był remont promu w 1986 r., spowodowany wielkim pożarem. Jak już wspomniałem - nie przeprowadzono wówczas prób przechyłowych, które wskazałyby, gdzie znajduje się nowy środek ciężkości statku. Spalony pokład został zalany betonem, więc środek ciężkości bez wątpienia się zmienił.
- Izba Morska w Gdyni wyraźnie to zaakcentowała i zapewne dlatego ten wyrok został przyjęty brawami przez siedzące na sali wdowy po marynarzach Heweliusza. Późniejszy wyrok Odwoławczej Izby Morskiej, według ludzi morza, wszystko to rozmył i upudrował. Wynika z niego, że m.in. z powodu zaginięcia dziennika pokładowego i śmierci prawie wszystkich osób, które w chwili katastrofy były na mostku kapitańskim, nie sposób już w pełni ustalić, dlaczego zatonął Jan Heweliusz. W tym wyroku często pojawia się wyraz "prawdopodobnie".
Warto wiedzeć: Skok stulecia. Jak w Poznaniu skradziono obraz warty miliony dolarów
Zginęło wiele osób i nikt nie został za to skazany?
- Nikt nie odpowiedział za tragedię Heweliusza. Wdowy po marynarzach z Heweliusza latami na własną rękę walczyły o odszkodowania. Mimo że założyły Stowarzyszenie Wdów i Rodzin Marynarzy Promu Jan Heweliusz, to polski system działał w ten sposób, że każda z tych kobiet osobno musiała wnieść pozew. Toczyło się wiele procesów, a wdowy dochodziły sprawiedliwości nawet przez kilkanaście lat. Wiele z nich do dziś ma ogromny żal, właściwie nie tyle do armatora, co do państwa polskiego.
W związku z tragedią Heweliusza powstało wiele teorii spiskowych, m.in. o przemycie broni na pokładzie promu, przemycie rumuńskich obywateli, alkoholu spożywanym przez załogę statku itd. Co okazało się nieprawdą?
- Poza oficjalnymi przekłamaniami, a mówimy o tym, że państwo polskie i jego instytucje nie były zainteresowane ustaleniem prawdziwych zaniedbań, w przestrzeni publicznej pojawiło się mnóstwo nieprawdziwych informacji, które krążą do dziś.
- Powielano kłamstwo, jakoby tamtej nocy w morze wyszedł wyłącznie kapitan Heweliusza - Andrzej Ułasiewicz, który decydując się na popłynięcie ze Świnoujścia do szwedzkiego Ystad, miał być nieodpowiedzialnym ryzykantem. To nieprawda, ponieważ w tym samy czasie w morze wypłynęły także trzy inne, polskie promy. Ponadto w tym rejonie Bałtyku znajdowały się statki handlowe. I wszystkie ocalały. Dodajmy, że żadne bałtyckie prognozy pogody nie przewidywały huraganu, a statki wychodzące ze Świnoujścia miały prognozę, wedle której czeka ich wiatr o sile 6-7 stopni w 12-stopniowej skali Beauforta.
- Tak duży rozmiar tragedii miał być, według obiegowej opinii, również winą niemieckich ratowników, którzy ze śmigłowców nie schodzili na linach po rozbitków. Rzeczywiście część niemieckich ratowników ze względu na bardzo wysokie fale uznała, że opuszczenie się na linach będzie zagrażać ich bezpieczeństwu, w związku z czym opuszczali uprzęże, do których ofiary wypadku miały się przypiąć. Ci ludzie nie byli w stanie się przypiąć, bo mieli już zgrabiałe z zimna dłonie i ginęli na oczach tych Niemców. Jednak część ocalonych, polskich marynarzy twierdziło, że niektórzy ratownicy z Niemiec opuszczali się na linach, ryzykując własnym życiem.
- Z kolei szwedzkie media rozpowszechniały nieprawdziwą informację, jakoby załoga Heweliusza w chwili tragedii była pijana. Sekcje zwłok ofiar nie wykryły alkoholu u zmarłych marynarzy.
- Do tego dochodzą głośne teorie spiskowe wskazujące, że na pokładzie Heweliusza przewożono broń i materiały wybuchowe. Uratowani z katastrofy nie widzieli i nie słyszeli żadnego wybuchu, a w promie nie znaleziono dziury, która świadczyłaby o eksplozji.
- Wszyscy ocaleni mówią to samo - doszło do gwałtownego przechyłu na lewą burtę, to doprowadziło do przewrócenia się transportowanych tirów i wagonów kolejowych, a następnie przewrócenia się promu do góry dnem i zatonięcia.
- Warto podkreślić, że w tamtym czasie na statkach znane było pojęcie "ładunek specjalny", jakim była broń. W 1993 r. media informowały też o przemycie broni do Irlandii Północnej na pokładzie innego statku, ale należącego do tego samego armatora co Heweliusz. Prawdopodobnie z takich informacji wykiełkowała teoria spiskowa o rzekomym przemycie broni na pokładzie Heweliusza.
- Spekulowano też, że w wagonach kolejowych, które transportowano wtedy Heweliuszem, mieli znajdować się również tzw. blindziarze, czyli w tym przypadku uchodźcy z Rumunii. W tamtym okresie Rumuni rzeczywiście uciekali polskimi promami ze Świnoujścia do Szwecji, zakradając się do wagonów i ukrywając się w nich. Szwedzka prasa alarmowała o tym już w 1992 r. Nie ma jednak żadnych dowodów świadczących o nielegalnej obecności Rumunów na pokładzie Heweliusza w feralną noc. Nikt nie zajrzał jednak do leżących na dnie Bałtyku wagonów.
Pojawiło się również wiele niedomówień w kontekście polskich ratowników. Jedna wersja zakłada, że Polacy nie mogli od razu poderwać śmigłowców i zjawić się w miejscu katastrofy, ponieważ otrzymali od Niemców zakaz na wkroczenie do ichniejszej strefy operacyjnej. Z drugiej strony nie brakuje głosów, że w przypadku polskich ratowników należy mówić o dużej opieszałości.
- Pierwsi na miejscu katastrofy byli Niemcy i Duńczycy, a konkretnie ich śmigłowce. Polskie załogi ratowników były spóźnione z wielu powodów. Przede wszystkim dlatego, że o katastrofie dowiedzieli się znacznie później, a powodem takiego stanu rzeczy były chaos i bałagan. Jedna z osób odpowiedzialnych za koordynację akcji ratowniczej po stronie polskiej nie zawiadomiła bazy marynarki wojennej ze śmigłowcami w Darłowie, ponieważ otrzymała informację, że tamtejsze lotnisko jest zamknięte z powodu złej pogody.
- Marynarka wojenna tłumaczyła później, że faktycznie lotnisko było zamknięte, żeby z uwagi na silne porywy wiatru nikt tam nie lądował, ale podkreślała równocześnie, że gdyby otrzymała informację o zagrożeniu życia i zdrowia, śmigłowce bez problemu zostałyby poderwane i oddelegowane w miejsce katastrofy.
- Kiedy marynarka wojenna w końcu dowiedziała się o wypadku i była gotowa ruszyć z pomocą, dowództwo długo zwlekało z podjęciem decyzji o wylocie maszyn. Faktycznie piloci przez długi czas siedzieli w śmigłowcach i mogli w każdym momencie je poderwać, ale nie mieli rozkazu. Dlaczego trwało tak długo? Tutaj znowu pojawiają się sprzeczne informacje.
- Polacy tłumaczyli to w ten sposób, że Niemcy nie wydali im zgody na wlecenie w ich strefę i dołączenie do akcji ratunkowej. Z kolei Niemcy mówili, że wcale niczego nie zabraniali Polakom, tylko tłumaczyli, że posiadają wystarczającą liczbę śmigłowców niezbędnych do uczestniczenia w akcji ratunkowej. Wzajemne obarczanie się odpowiedzialnością przetoczyło się wówczas przez prasę.
- Prawda jest taka, że gdy Polacy wreszcie nadlecieli nad miejsce wypadku, czyli nad Ławicę Orlą, to z wody wyciągano wyłącznie ludzi zmarłych z wyziębienia i uduszonych wodnym pyłem, unoszącym się z powodu huraganu nad wodą. Było już o kilka godzin za późno.
Ale już informacja o tym, że jedna z uprzęży zwisających z niemieckiego śmigłowca zahaczyła o szalupę ratunkową, w której znajdowało się pięć osób i ją przewróciła, jest prawdziwa. Na skutek tego nieszczęśliwego zdarzenia trzech rozbitków z Heweliusza straciło życie.
- To był jeden z najbardziej dramatycznych momentów podczas akcji ratunkowej. Z niemieckiego śmigłowca spuszczono uprząż, w którą miały się wpiąć osoby znajdujące się w gumowej tratwie ratunkowej. Niestety uprząż zahaczyła o pewien element tratwy, a niemieccy ratownicy w śmigłowcu czując opór, byli przekonani, że jeden z rozbitków wpiął się już w uprząż i można go wciągać na pokład. Zaczęli ciągnąć linę z uprzężą, tym samym wywracając tratwę, w której znajdowali się m.in. stewardzi i oficer pożarowy z Heweliusza.
- Marynarze, którzy byli w sąsiedniej tratwie, słyszeli potem dramatyczne okrzyki wołania o pomoc, uwięzionych pod przewróconą tratwą osób. Moim zdaniem trudno obwiniać Niemców, ponieważ był to wypadek, który wydarzył się podczas ekstremalnie złej pogody.
- Niemieckie załogi nie musiały ruszać na pomoc, właśnie z uwagi na złą pogodę. Nikt nie wydał ratownikom rozkazu, ponieważ akcja była bardzo niebezpieczna. To byli ochotnicy, którzy zdecydowali się podjąć ryzyko i lecieć Polakom z pomocą.
- Ochotnikami byli również członkowie załogi malutkiego, niemieckiego statku ratowniczego Arkona. Zwykli rybacy, których można porównać do Ochotniczej Straży Pożarnej w Polsce. Niewiele brakowało, a sami straciliby życie podczas akcji ratunkowej.
W przypadku Arkony również możemy mówić o nieszczęśliwym zbiegu okoliczności, ponieważ załoga statku zwlekała z wypłynięciem z portu, oczekując na przybycie jednego z kolegów. Z kolei ten człowiek nie dotarł do reszty, ponieważ droga, którą się poruszał, była nieprzejezdna przez przewrócone siłą wiatru drzewo.
- Ostatecznie na Akronie znajdowała się trzyosobowa załoga, która uratowała dwóch rozbitków z Heweliusza - drugiego elektryka Grzegorza Sudwoja i kucharza Bogdana Zakrzewskiego.
- Kiedy niemieccy ochotnicy rzucili z burty Arkony specjalną sieć, po której mogli się wspinać rozbitkowie, także doszło do dramatu. Jeden z mężczyzn, który nie posiadał skafandra termicznego, miał tak zgrabiałe dłonie, że odpadł z tej siatki do morza i zginął.
Mówiono o jeszcze jednym dramatycznym wydarzeniu związanym z Arkaną. Mianowicie rozbitkowie mieli tracić życie, wplątując się w śrubę statku, a dowodem miały być rozczłonkowane ciała. Ile w tym prawdy?
- Prześledziłem wiele artykułów prasowych, które powstały tuż po tej katastrofie i w jednej z trójmiejskich gazet trafiłem na relację dwóch ratowników z marynarki wojennej. Pod nazwiskami opowiadali, że widzieli w wodzie korpus bez rąk i nóg oraz rozerwane ciało. Z dokumentów wynika jednak, że nie wyłowiono rozczłonkowanych ciał. Pewnie poszły na dno, albo porwał je prąd wodny. Niektóre z ciał wyławiano przecież po wielu miesiącach u wybrzeży Danii, albo na Helu.
- Mimo tego, że ci ludzie opowiadali tę historię dziennikarzom, to w aktach prokuratorskiego śledztwa znalazłem wzmiankę prokuratora, który twierdził, że nie ma żadnych dowodów świadczących, by jakieś ciała były pozbawione kończyn. Prokurator najwyraźniej nawet nie przesłuchał tych mężczyzn.
Heweliusz, bez ładunku, w momencie katastrofy miał ważyć o 38 ton więcej, niż wynikało to z dokumentów. Dlaczego?
- Niektórzy wskazują, że było to nawet 100 albo i 120 ton. Heweliusz przechodził różnego rodzaju remonty, w tym ten najważniejszy, spowodowany pożarem. Prom również udoskonalano, dodając różne sprzęty, tym samym zwiększając ciężar pustego promu. 100 ton to nie jest to dużo dla takiego statku, który przystosowany jest do transportowania wagonów kolejowych i tirów - ale ten ładunek znajdował się nisko, na dwóch pokładach towarowych promu.
- Jeśli te 100 ton byłoby zawieszone bardzo wysoko, a mówię o pokładzie pasażerskim wylanym betonem, to byłoby to niebezpieczne, bo ten feralny statek, nazywany przez marynarzy "pływającą trumną" i tak miał już duże problemy ze sterownością i statecznością.
- Kapitan żeglugi wielkiej Marek Błuś, będący jednym z bohaterów mojej książki, który od ponad trzech dekad próbuje wyjaśnić przyczyny katastrofy Heweliusza, uważa, że w kluczowym momencie beton mógł się przyczynić do katastrofy. Kapitan Błuś brał udział w wyprawach nurkowych na Heweliusza, podczas których znaleziono ten beton, a nawet odłupano jego fragment. Ten dowód pojawił się jednak po tym, jak przedawniła się odpowiedzialność za doprowadzenie do katastrofy. Zresztą dokumenty dotyczące Heweliusza i jego remontów zostały zniszczone w latach 90., tak jakby ktoś chciał go wymazać z historii polskiej żeglugi.
Dlaczego uważa pan, że liczba ofiar katastrofy, którą przypomina się podczas rocznicy wypadku, może nie być prawidłowa?
- Z tym od samego początku był problem. Panował tak wielki chaos, że w pierwszych dniach właściwie nie było wiadomo, ilu ludzi znajdowało się na pokładzie Heweliusza. Uważano nawet za zmarłe cztery osoby, które po prostu nie zdążyły na prom, bo na drodze była gołoledź. Znana była dokładna liczba członków załogi, ale nie do końca było wiadomo, ilu jest pasażerów.
- Podczas oficjalnych, państwowych uroczystości żałobnych w Gdyni, czyli kilka dni po katastrofie, odczytano 54 nazwiska. Później, oficjalnie uznano, że ofiar katastrofy jest 55 i tę liczbę znajdziemy w encyklopediach na całym świecie. Również 55 nazwisk figuruje na oficjalnym nekrologu, który co roku w rocznicę tej katastrofy, jest drukowany w gazetach.
- W dokumentach prokuratury znalazłem korespondencję między ambasadą Austrii w Warszawie a Prokuraturą Wojewódzką w Gdańsku, z której wynika, że ta liczba 55 nie może być prawdziwa, o czym szerzej piszę w książce. Ofiar było więcej.
Podczas pracy nad książką próbowano panu w jakiś sposób utrudnić ten proces, lub czy już po jej wydaniu zgłaszały się do pana osoby, mające pretensje?
- Takie sytuacje nie miały miejsca. Armator był mi przychylny, a mówię o EuroAfryce. Należy podkreślić, że właściciel tej spółki jest już inny, niż w momencie katastrofy Heweliusza. Nowy właściciel starał się zachować honorowo, powołując fundację i pomagając np. dzieciom marynarzy, którzy zginęli.
- Mojej pracy towarzyszyła duża nieufność części wdów po marynarzach z Heweliusza. One zraziły się do mediów już ponad 30 lat temu, ponieważ ich zdaniem nawet niektórzy dziennikarze trzymali stronę właściciela statku. Były rzecznik prasowy PLO zdradza w mojej książce, że wystawiał opinie dziennikarzom, którzy chcieli popłynąć w darmowy rejs na statku tego armatora. Ta opinia zależała od licznych, pozytywnych artykułów na jego temat.
- W książce odtwarzam przebieg katastrofy z jej przejmującymi, tragicznymi scenami. Po jej wydaniu odebrałem SMS, a potem telefon od jednego z uratowanych - Grzegorza Sudwoja, mieszkającego dziś w Szwajcarii, który mi pogratulował. To mnie najbardziej ucieszyło. Bo trochę obawiałem się reakcji ocalałych marynarzy. Wielu z nich bardzo ciężko przeżyło tę katastrofę i przez lata borykało się z ogromną traumą. Śniły im się trupy kolegów, jednemu z nich wydawało się, że blok, w którym mieszka, chwieje się na boki. Dla ocalałych marynarzy, jak i wdów, to wciąż wielka rana.
Rozmowy z ocalałymi marynarzami i z wdowami, były dla pana najtrudniejszym etapem podczas pisania książki?
- Bez wątpienia tak. W Świnoujściu żyje pewien wspaniały człowiek - Leszek Kochanowski, któremu trudno jest wracać myślami do katastrofy Heweliusza. Leszek podczas wypadku Heweliusza przeżył własną śmierć, bo był w tak bardzo głębokiej hipotermii, że nikt nie dawał mu szans, zresztą w młodości Cyganka wywróżyła mu śmierć po czterdziestce.
- On, kiedy tylko trochę wydobrzał psychicznie i fizycznie, postanowił, że będzie pływał dalej. Popłynął w afrykański rejs i trauma natychmiast wróciła. Mógł zasnąć tylko przy zapalonej kojówce, takiej lampce nocnej, bo dramat Heweliusza rozegrał się w ciemnościach. Dzisiaj, na emeryturze, pływa po Bałtyku swoją żaglówką. Niektórym z uratowanych nie udało się jednak oszukać przeznaczenia i ich dalsze losy są tragiczne.
- Należy też pamiętać, że niektóre wdowy po marynarzach z Heweliusza straciły nie tylko mężów, ale i jedynych żywicieli rodziny. W tamtych czasach w rodzinach marynarskich bardzo często było tak, że zarobkowali tylko marynarze, a kobiety zajmowały się dziećmi i domem. Wiem, co mówię, bo sam pochodzę z marynarskiej rodziny. Mój nieżyjący już ojciec był kapitanem żeglugi wielkiej w PŻM.
Pochodzenie z marynarskiej rodziny, wychowywanie się w takich tradycjach, stanowiło dla pana emocjonalny problem podczas pisania książki?
- Trudniej było mi czasami zachować profesjonalny dystans, ponieważ w młodości nasłuchałem się od ojca opowieści o wypadkach na morzu, śmierciach ludzi, których znał. Z drugiej strony było to dla mnie pomocne, bo wydaje mi się, że czuję morze, wiem, na czym polega praca na statku, w dzieciństwie ojciec zabierał mnie w długie rejsy.
- To, że jestem częścią tej wielkiej, marynarskiej rodziny, otwierało mi drzwi, w szczególności do mieszkań ocalałych i wdów po marynarzach. Otworzyli się przede mną i pozwolili zbliżyć do prawdy. Dzisiaj nie są już pod presją, pod jaką byli w 1993 r., kiedy ich państwo się od nich odwróciło.