Karolina Sulej: W Łodzi przy produkcji pięknych ubrań, które chętnie kupowały Niemki, pracowali wygłodzeni Żydzi
- To dla mnie niesamowite, że jeszcze w 1944 roku, po wielu wywózkach, kiedy w getcie brakowało jedzenia, choroby szalały, a ludzie byli już naprawdę skrajnie wycieńczeni, organizowano tam coś na kształt współczesnych targów mody. Na wieszakach i manekinach prezentowano najładniejszą odzież w towarzystwie rzeźb nawiązujących do antyku - mówi Karolina Sulej, autorka książki "Rzeczy osobiste".
Katarzyna Pruszkowska, Interia: Jaką rolę pełniły podczas II wojny światowej ubrania?
Karolina Sulej: - Odpowiedź na to pytanie zależy od tego, o jakim czasie i miejscu mówimy. Podczas zbierania dokumentacji do mojej książki "Rzeczy osobiste", opowiadającej o roli mody w obozach koncentracyjnych, przekonałam się, że np. w każdym obozie, a nawet komandzie (jednostka organizacyjna, złożona z więźniów, którzy wykonywali tę samą pracę - przyp. red.) można natrafić na odmienne historie. Nie ma żadnej ogólnej zasady, którą można zgrabnie sformułować. Jedynym sposobem, by oddać prawdę historyczną, jest zbliżenie się - jak tylko można najbardziej - do osobistego doświadczenia świadków wydarzeń, ich uczestników. Z przeprowadzonych przeze mnie wywiadów, z opowieści, świadectw osób, które przetrwały wojnę światową w różnych warunkach - obozach, gettach, w ukryciu, wiem na pewno, jak wielką rolę odgrywało budowanie codzienności za pomocą ubrań. Wojna sprawiła, że świat wielu osób został brutalnie zniszczony, a każda próba przywołania utraconej normalności miała rolę ocalającą, pomagała przetrwać. W takim kontekście każda suwerenna decyzja dotycząca wyglądu była właśnie elementem tej normalności, przypominała o regułach świata poza drutami.
Ale podczas wojny ubrania bywały również narzędziem służącym do upokarzania, ranienia, pozbawiania podmiotowości. Naziści postanowili oznaczać tych, którym odmawiali człowieczeństwa i prawa do życia - obligując Żydów do noszenia na ramieniu opaski z gwiazdą Dawida, a potem w obozach zmuszając ich do noszenia pasiastych drelichów albo poznaczonych farbą szmat. To był jasny, widoczny z daleka sygnał: oto nie-osoba, ktoś, kogo można gorzej traktować; nie człowiek, ale narzędzie, nic nie warte, jeśli nie będzie miało sił, by pracować.
- I w jednej, i w drugiej roli ubrania były więc bardzo ważne - stanowiły elementarną część granicznych doświadczeń, były kostiumem cierpienia i walki o życie. Miały moc odbierania godności, ale też były narzędziem odzyskiwania siebie, buntu, dawania nadziei.
Stąd też tytuł wystawy, o której mamy rozmawiać, czyli "System mody. Ubrania w strategiach przemocy i taktykach przetrwania w getcie łódzkim"?
- Dokładnie tak. Uznaliśmy, że te słowa dobrze opisują to tragiczne rozdwojenie: w getcie w Łodzi przy produkcji pięknych ubrań, które chętnie kupowały Niemki, pracowali wygłodzeni, odziani w łachmany Żydzi - ta praca miała ocalać ich przed śmiercią. Dopóki getto pracowało, było potrzebne, dopóty była nadzieja na przeżycie. Chcieliśmy z moim współ-kuratorem, doktorem Pawłem Michną pokazać wyjątkowość getta w którym cała struktura została zbudowana właśnie wokół ubrań i, jakkolwiek by to nie brzmiało - wysokiej mody.
Faktycznie, moda nie jest pierwszym słowem, które przychodzi mi do głowy w kontekście funkcjonowania gett.
- Żeby lepiej to zrozumieć trzeba wiedzieć, że przed wojną w Łodzi przemysł włókienniczy kwitł. Niemcy byli bardzo pragmatyczni i nie chcieli, by ta gałąź przemysłu upadła; przeciwnie, miała nadal kwitnąć, tyle, że pod rządami Rzeszy. Po pierwsze dlatego, że mundury i uposażenie były niezbędnym elementem dobrze prosperującej armii - a ciągle trzeba było coś wymieniać, naprawiać, doszywać. Po drugie - w coś trzeba było też ubierać więźniów, których stale przybywało. A po trzecie, wielkim marzeniem III Rzeszy było to, by Berlin stał się nową stolicą mody. To miało być miasto, w którym wyznacza się trendy dla całej Europy. To Niemki, a nie Francuzki, miały się najlepiej prezentować pod względem urody, estetyki, elegancji - bo bycie narodem wybranym zobowiązywało. Ale żeby tak się stało, potrzebni byli fachowcy, którzy się znali na projektowaniu i szyciu towarów luksusowych.
A tacy mieszkali właśnie w Łodzi.
- Zgadza się. Było tu nie tylko zaplecze produkcyjne, ale przede wszystkim ludzie, którzy doskonale znali się na swoim fachu i produkowali rzeczy świetnej jakości. Dlatego nie trzeba było wiele wysiłku, by uruchomić prace w getcie - ot, opróżnić kilka budynków, przenieść maszyny i zdobyć surowce, czyli pozabierać ludziom wszystko, co nadawało się do szycia, łącznie z futrami i galanterią skórzaną. Darmowi robotnicy w getcie byli i to w dużej ilości, wystarczyło tylko dobrze nimi zarządzać. Getto pomyślane było jako takie Stadtarbeit, miasto pracy, w którym żyje ten, kto jest przydatny. Nie bez znaczenia było również i to, że niemieckim naczelnikiem został kupiec, Hans Biebow, który miał duże doświadczenie w handlu i wiedział, jak zarabiać pieniądze. Wiedział, że getta i mieszkających w nim Żydów nie opłaca się "wycisnąć jak cytryny", bo więcej korzyści będzie z utrzymywania ciągłości produkcji.
- W sprawach związanych z organizacją życia w getcie Biebow współpracował z Radą Żydów, na której czele starł Chaim Rumkowski, żydowski przemysłowiec. Można powiedzieć, że mieli podobną wizję funkcjonowania getta - Biebow potrzebował Żydów, żeby zarabiać, a Żydzi potrzebowali pracy, żeby uniknąć wywózki do obozów zagłady. Chaim Rumkowski uważał, że aby zwiększyć swoje szanse na przeżycie, Żydzi muszą być jak najbardziej "użyteczni"; ci, którzy nie byli, a więc starcy, chorzy i dzieci, zostali wywiezieni z getta w ramach tzw. wielkiej szpery i zamordowani (we wrześniu 1942 roku; getto w Łodzi utworzono zaś w lutym 1940 roku - przyp. red.) w obozie w Chełmnie.
Co zatem wytwarzano w getcie?
- Asortyment był bardzo bogaty - szyto bieliznę, marynarki, garnitury, konfekcję ciężką, czyli płaszcze i futra, a także delikatne akcesoria, takie jak kapelusze, woalki, stroiki. Wytwarzano także buty i akcesoria skórzane, rękawiczki i paski. Fascynujące, bo świetnie wymyślone, było w getcie powtórne wykorzystywanie surowców; tak, by niczego nie zmarnować. Ubrania, które nie nadawały się do użytku, oddawano do tzw. sekcji szmaciarzy, którzy przerabiali nie nadające się już do użytku ubrania na dywany i kilimy. Funkcjonował tam także upiorny recycling polegający na przerabianiu rzeczy pozostałych po Żydach, którzy z getta trafiali do obozu w Kulmhof (Chełmie - przyp. red.) lub odebranych tym, którzy z walizkami trafili na rampę obozu w Auschwitz-Birkenau - szczególnie ceniono sobie buty tych drugich. To oczywiście był sprawnie działający system racjonalnego zarządzania surowcami, ale u ludzi, którzy przerabiali te rzeczy, wywoływał dodatkowe cierpienie. Nie dość, że wiedzieli, co stało się z ich poprzednimi właścicielami, to jeszcze niejednokrotnie rozpoznawali, do kogo wcześniej należały, bo w tamtym czasie rzeczy były unikalne, szyte na miarę - łatwo więc było skojarzyć, że coś należało do bliskiej osoby czy sąsiada.
Z wystawy można także dowiedzieć się, że w getcie, posługując się współczesną terminologią, sprawnie działały także działy marketingu i reklamy.
- To prawda. To dla mnie niesamowite, że jeszcze w 1944 roku, po wielu wywózkach, kiedy w getcie brakowało jedzenia, choroby szalały, a ludzie byli już naprawdę skrajnie wycieńczeni, organizowano tam coś na kształt współczesnych targów mody. Na wieszakach i manekinach prezentowano najładniejszą odzież w towarzystwie rzeźb nawiązujących do antyku. Do dziś zachowały się zdjęcia, wykonane przez Waltera Geneweina, austriackiego handlowca (Genewein był również kierownikiem wydziału finansowego niemieckiej administracji getta w Łodzi - przyp. red.). Mają nieco dziwaczne kolory, takie sino-zielonkawe, bo to były pierwsze kolorowe filmy i nie było jeszcze wiadomo, jak je poprawnie wywoływać. W getcie produkowano także luksusowe katalogi, które miały prezentować odzież i zachęcać Niemców do zakupów. Prezentowano konkretne modele, próbki materiałów, z których można je było uszyć i liczbę sztuk, które mogą wytworzyć warsztaty w getcie. Dodatkowo pokazywano cały proces produkcji, żeby klienci mogli zobaczyć, że jest doskonale zorganizowana i nastawiona na wytwarzanie produktów wysokiej jakości.
- Co ciekawe, za cały proces dokumentowania i reklamowania ubrań odpowiedzialni byli Żydzi. Tak więc, chcąc nie chcąc, byli również modelami. Zdjęcia z tych katalogów kojarzą mi się z nowoczesnymi look bookami albo fotografiami kolekcji na stronach internetowych firm odzieżowych, na których można obejrzeć modelki z przodu, z boku i z tyłu. Odzież była więc prezentowanie w bardzo nowoczesny sposób, choć oczywiście trzeba było wymyślić coś, by osoby prezentujące ubrania nie szokowały potencjalnych nabywców swoimi żydowskimi rysami twarzy. Dlatego albo zaciemniano twarz modelki albo wręcz usuwaną jej głowę i dorysowywano taką "modową główkę". Wszystko po to, by żydowskie ciało nie było niczym więcej, jak tylko wieszakiem. Tak więc jak na ironię, w samym środku cierpienia wojennego i zagłady, wymyślono bardzo skuteczny sposób na reklamowanie ubrań "na odległość" - bo przecież większość klientów nie miała wstępu do getta, może poza przedsiębiorcami. Ten system był naprawdę drobiazgowo przemyślany - od pozyskania i wyzyskiwania taniej siły roboczej, przez prezentowanie ubrań i wysyłanie ich do klientów.
Trudno nie zauważyć pewnej analogii do działania współczesnego przemysłu fast fashon.
- To prawda. Na wystawie nie nawiązywaliśmy do tego wprost, ale w sekcji, w której prezentujemy dzieła współczesnych artystów, związane z jej głównym tematem, znalazła się praca Witka Orskiego, która opowiada także o tym, że takie uprzedmiatawianie robotników w modzie trwa nadal, choćby w sweatshopach w południowo-wschodniej Azji. O tym, na ile spraw jesteśmy w stanie przymknąć oczy, wyprzeć je, udawać, że nie mają miejsca, byle tylko móc mieć ubrania i dodatki. Okazuje się, że możemy wypierać naprawdę wiele - i w trakcie II wojny światowej, i dziś. Myślę, że nie przesadzę, jeśli powiem, że mechanizmy wymyślone wtedy wstały się pewnego rodzaju wzorem dla przemysłu modowego, który wtedy budował swoje podwaliny. To paradoksalne - w środku wojny, Zagłady, w nieustannym lęku przed śmiercią ci genialni ludzie wymyślali nowoczesny system mody.
Skąd decyzja, by na wystawie pojawiły się też współczesne prace?
- Chcieliśmy, żeby historia getta wybrzmiała "tu i teraz", żeby artyści powiązali je z naszymi obecnymi doświadczeniami - bo nawet w trakcie naszej rozmowy doszłyśmy wspólnie do tego, że takich powiązań trochę jest. Mamy więc pracę Pawła Żukowskiego, który znalazł kiedyś na jednym ze śmietników stare nici. Nie ma pewności, że zostały wyprodukowane w getcie, ale że w Łodzi - już tak. Przejrzał więc dokumenty i przedmioty należące do osób, które żyły w getcie, wybrał symbole, które się na nich powtarzały - jeden pochodził z papierośnicy, a drugi z gazetki satyrycznej, i je wyhaftował. Z kolei Paulina Buźniak wyobraziła sobie, jak mógł wyglądać stojący obok siebie tłum kobiet, które różniły się tylko chustami - bo w mojej książce był fragment o tym, że jedynym sposobem na podkreślenie swojej indywidualności były różne sposoby wiązania na głowach chustek. U Pauliny widać właśnie te głowy, które wiszą w przestrzeni, bo reszta sylwetki jest domyślna. Wystawę zamyka praca Małgorzaty Markiewicz, która wzięła drut kolczasty i obszyła go surową wełną, bardzo się przy tym kalecząc - drut wygląda teraz trochę jak korale czy różaniec, co można różnie interpretować.
Wiemy, że ostatecznie wiara Chaima Rumkowskiego w to, że pracujący Żydzi ocaleją, okazała się płonna - getto zaczęto likwidować w czerwcu 1944 roku, a pod koniec sierpnia ostatni więźniowie wyjechali do Auschwitz. Ludzie zginęli - a czy ocalały rzeczy, które wytwarzali?
- Niewiele, niestety. Ocalał na przykład kilim, wykonany w getcie, w resorcie dywanów, który wysiłkiem konserwatorek z Centralnego Muzeum Włókiennictwa w Łodzi został doprowadzony do jako takiego stanu. Na wystawie prezentujemy też fragmenty rzeczy, które pozostały po zamordowanych w obozie Kulmhof. Najczęściej pochodzą one z tak zwanych "jam śmietniskowych". W ostatnich latach archeolodzy uważnie przebadali te miejsca i to, co pozostało po więźniach przekazali je do tamtejszego muzeum. Na naszej wystawie po raz pierwszy zostały zaprezentowane publicznie, na biżuteryjnych stojakach i w biżuteryjnym oświetleniu. Nie chcieliśmy bowiem, żeby zwiedzających przytłoczyła ilość tych drobiazgów, ale żeby mogli przyjrzeć się dokładniej pojedynczym rzeczom, należącym do konkretnych ludzi. Ludzi, których dotknęła niewyobrażalna tragedia i których już nie ma. Ponieważ nie zawsze udawało się ustalić tożsamość ofiar, można powiedzieć, że po wielu ludziach zostało tylko to - te małe drobiazgi, które spędziły dziesięciolecia zakopane pod ziemią. Dlatego każdy jest wyeksponowany jak skarb.
Naszą rozmowę zaczęłyśmy od tego, by nie uciekać się do uogólnień, ale przypomniały mi się słowa Rebeki Bau, Żydówki ocalałej z Zagłady, która po wojnie wracała do Krakowa i tak wspominała: "Byliśmy tacy szczęśliwi w naszych nadto skromnych ubraniach (...)". Przypuszczam, że dla wielu osób ta wolność ubioru, po latach spędzonych w odzieży, która kojarzyła się w upodleniem, musiała być bardzo ważna.
- Ależ oczywiście! To z kolei przypomina mi historię o obozie w Bergen-Belsen, w którym po wyzwoleniu urządzono magazyn, w którym składowano ubrania odebrane mieszkającym w okolicy Niemcom i pochodzące z darów, najczęściej z Anglii i Stanów. Nazywano go żartobliwie "Harrodsem". Działał na zasadzie domu handlowego - tylko darmowego, w którym można było pochodzić między półkami i wybrać sobie nowe ubrania. Dla niektórych ludzi była to tak wielka przyjemność, że chowali swój przydział w worku pod łóżkiem i udawali, że jeszcze nic nie dostali - bo to, by jeszcze raz móc "iść na zakupy" i wybrać sobie to, co naprawdę im się spodoba. Wreszcie mogli kierować się gustem, a nie chęcią przetrwania. Do tego samego obozu, wcześniej, tuż po wyzwoleniu, przyszła wielka dostawa szminek. Kobiety malowały się, śmiały, płakały, bo dostały coś, co było namiastką powrotu do "normalnego" życia i, a może przede wszystkim, do kobiecości.
- Znam też o wiele bardziej współczesną opowieść o szmince i jej mocy - bo z wojny w Ukrainie. Moja znajoma nagrała na Instagram filmik, na którym maluje sobie usta czerwoną szminką i mówi do ukraińskich kobiet, żeby nawet siedząc w schronach podczas bombardowań nie dały się pognębić i chociaż próbowały robić to, co sprawia im przyjemność - pomalować się, ułożyć włosy, poćwiczyć. Wtedy akurat "Rzeczy osobiste" były w trakcie tłumaczenia na ukraiński. Pomyślałam, że odruch dbania o siebie, próby ocalenia piękna i normalności są odruchem, który, najwyraźniej, towarzyszy każdej wojnie.
Wróćmy jeszcze do ubrań z getta - czy jest szansa, żeby odzież, która została wysłana do Rzeszy, zidentyfikować? Ostatecznie na aukcjach, a nawet na popularnych platformach z ubraniami, pojawiają się czasem ubrania z czasów II wojny.
- To prawda, ale problem z ubraniami z getta polega na tym, że one nie miały żadnych metek ani symboli, za pomocą których można je jakoś rozpoznać, często razem z właścicielami trafiały do obozów. Wyroby robotników z getta trafiały do niemieckich domów pozbawione cech charakterystycznych - piękne i anonimowe. Jeśli więc nawet gdzieś na strychu są wyroby z getta, potomkowie ich właścicieli raczej nie będą o tym wiedzieć. Tu potrzeba bardzo mrówczej pracy.
Jestem w kontakcie z Mirjam Zadoff, dyrektorką NSDOK-u (Monachijskie Centrum Dokumentacji Historii Narodowego Socjalizmu - przyp. red.), z którą prowadzimy rozmowy o możliwości pokazania wystawy także w Niemczech. Wierzę, że gdybyśmy spróbowali rozpocząć tę dyskusję tam, jakieś artefakty z getta mogłyby się niespodzianie pojawić publicznie. Nie sądzę, że szanse są duże, ale byłabym bardzo szczęśliwa, gdyby się udało.