Borodzianka - zapomniane polskie zwycięstwo

Jednym z najwspanialszych sukcesów polskiego oręża w 1920 roku była bitwa pod Borodzianką, gdzie Rosjanie próbowali zatrzymać Polaków i Ukraińców wycofujących się z Kijowa. Bitwa ta jest dziś zapomniana: przyćmił ją sukces w bitwie warszawskiej, a polski dowódca - generał Edward "Śmigły" Rydz, był znienawidzony przez komunistów i na wszelkie sposoby ośmieszany.

Sojusz polsko-ukraiński i wyzwolenie Kijowa w początkach maja 1920 roku nie doprowadziły do odbudowy Ukraińskiej Republiki Ludowej. Przede wszystkim dlatego, że jej obywatele byli zmęczeni ciągłą wojną - niektóre miasta w ciągu trzech lat były kilkanaście razy zdobywane przez różne wojska.

Wraz z porażką polityczną przyszło zagrożenie militarne: oczekiwano rosyjskiej ofensywy, której siłą napędową miała być Armia Konna dowodzona przez Siemiona Budionnego. Obok niej walczyły "zwykłe" armie: XII oraz XIV. Głównym celem Rosjan było zniszczenie stojącej wokół Kijowa 3. Armii Wojska Polskiego, dowodzonej przez generała Edwarda "Śmigłego" Rydza. Rosjanie mieli trzykrotną przewagę nad Polakami: ponad dziesięć dywizji piechoty oraz cztery dywizje i dwie brygady jazdy.

Reklama

W skład 3. Armii WP wchodziły dwie dywizje i dwie brygady. Kawalerię reprezentowały dwa pułki 7. Brygady Jazdy walczące na północ od Kijowa. 7. Dywizja Piechoty - niezbyt doświadczona - walczyła na południe od miasta. Na wschodnim brzegu rzeki przyczółek utrzymywała Brygada Podhalańska, uchodząca za jedną z najlepszych formacji  Wojska Polskiego. Odwód stanowiła zaś bezsprzecznie najlepsza wówczas dywizja Polski - a najprawdopodobniej i Europy - 1. Dywizja Piechoty Legionów. Siły te uzupełniała ukraińska 6. Dywizja, będąca w trakcie formowania, nadająca się najwyżej do zadań policyjnych.

"Śmigły" czeka na rozkaz Marszałka

Rosyjska ofensywa ruszyła 26 maja, ale przez pierwsze dziesięć dni jej postępy były minimalne. Dopiero 5 czerwca polski front obronny został przerwany pod Samhorodkiem, w miejscu, gdzie stykały się skrzydła 3. oraz 6. Armii. Na szczęście Armia Konna nie była w stanie wykorzystać swojego sukcesu taktycznego i zniszczyć wycofujących się polskich sił. Co jednak było szczęściem dla żołnierzy, dla cywilów było tragedią. Czerwonoarmiści Budionnego - zamiast iść w pościg za odchodzącymi żołnierzami - skupili się na bezbronnych cywilach: rabowali, gwałcili i palili. Na kilka dni Konarmia przestała być liczącą się siłą bojową.

O załamaniu się frontu pod Samhorodkiem przez kilka dni nie wiedziano w Kijowie. Generał "Śmigły" był przekonany, że jego południowy sąsiad trzyma się mocno. Polski dowódca nie miał kontaktu z dowództwem. Aktualne były dla niego rozkazy oraz zalecenia z końca maja: miał za wszelką cenę bronić Kijowa i linii Dniepru oraz oczekiwał nadejścia posiłków przed 15 czerwca. O tym, że w Warszawie podjęto decyzję o wycofaniu się o 200 kilometrów na zachód, ani o tym, że nie będzie żadnych posiłków, nikt "Śmigłego" nie poinformował.

Dopiero niemal 48 godzin po porażce pod Samhorodkiem - w południe 7 czerwca - do generała "Śmigłego" dotarła informacja, że Kijów może być odcięty przez Armię Konną. Następnego dnia 3. Armia WP otrzymała rozkaz, żeby opuścić Kijów i rozpocząć odwrót. Rozkaz wydał jednak dowódca Frontu Południowego, a nie Wódz Naczelny, który przecież wcześniej nakazywał bronić Kijowa (odwrót jest jedynym działaniem, na które trzeba mieć bezwarunkową zgodę przełożonego). "Śmigły" zażądał więc przysłania rozkazu od marszałka Piłsudskiego, ten miał jednak na głowie inne sprawy - rozpoczynał się właśnie kryzys rządowy - i rozkazu nie przysyłał.

Pomimo braku rozkazów "Śmigły" skoncentrował swoje wojska w Kijowie: mógł albo bronić się w mieście przez dwa tygodnie, albo rozpocząć odwrót. Ostatecznie rozkaz o odwrocie - przysłany samolotem - dotarł wieczorem 9 czerwca, i jeszcze tej samej nocy zaczęto jego realizację. Polscy saperzy wysadzili mosty na Dnieprze: kolejowy Most Struwego oraz drogowy Mikołajewski Most Łańcuchowy.

Warto zwrócić na to uwagę. W przeciągu kilku poprzednich lat Kijów przechodził kilkukrotnie z rąk do rąk, ale żadna z opuszczających go armii nie zdecydowała się na tak drastyczne rozwiązanie. Wszyscy liczyli na to, że wrócą i, wykorzystując przeprawy, będą kontynuować wojnę. Edward "Śmigły"-Rydz był bardziej zdeterminowany i bardziej świadomy sytuacji. Zdawał sobie sprawę, że nie ma szans na kontynuowanie polskiej polityki ukraińskiej, a za wszelką cenę chciał opóźnić rosyjski pościg.

Następnego dnia wojska stopniowo opuszczały miasto. "Śmigły" wyjechał o 17.00, jadąc przez jego ulicę powoli, w odkrytym samochodzie, aby nie wzbudzać paniki. Przez kilka kolejnych godzin zajmował się porządkowaniem szyku i organizowaniem kolumn. Polski dowódca nie wybrał najkrótszej drogi na Żytomierz, ale dłuższą, na Korosteń, tam bowiem prowadziła linia kolejowa.

Na czele, wzdłuż linii kolejowej, szła 1. Dywizja Piechoty Legionów. Za nią kilometrami ciągnęły się tabory wojskowe i cywilne, wśród których straż pełniła ukraińska 6. Dywizja. Większość cywilów - zarówno obywateli Kijowa narodowości polskiej, jak i Ukraińców, a także przedstawicieli dyplomatycznych przy rządzie Petlury - podróżowało kilkudziesięcioma pociągami, jadącymi w tempie marszu pieszego. Od północy kolumnę tę osłaniała Brygada Podhalańska, od południa osłonę stanowiła 7. DP.

Walka o most

Przed południem 11 czerwca - raptem 20 kilometrów od Kijowa - środkowa kolumna natknęła się na rosyjską 25. Dywizję Strzelców. Był to doborowy związek, niegdyś dowodzony przez legendarnego Czapajewa. Rosjanie obsadzali most kolejowy na rzeczce Zdwiż, stając na drodze polskiego odwrotu. W normalnych warunkach Polacy opanowaliby przeprawę, korzystając z przewagi artyleryjskiej, nie można było jednak używać dział, ich ogień mógłby bowiem zniszczyć most. Rosjanie nie mieli takich oporów i wsparci ogniem artyleryjskim bronili go przez kilka godzin. Dopiero pod wieczór siły główne 1. DPLeg zdołały przejść przez most i opanować stację w pobliskim miasteczku Borodzianka. Sama miejscowość pozostawała w rękach rosyjskich, prowadzono z niej ogień uniemożliwiający saperom naprawę mostu.

O świcie 12 czerwca Polacy wznowili atak. Natarcie prowadzili nie tylko żołnierze nadchodzący od strony mostu, ale również ci, których kilka godzin wcześniej "Śmigły" wysłał dziesięć kilometrów w górę Zdwiżu, aby tam sforsowali rzeczkę i obeszli rosyjskie pozycje. Pośpiech był konieczny, bowiem w kierunku Borodzianki szły kolejne formacje rosyjskie: 6. Dywizja Strzelców i Baszkirska Brygada Konna. Jednocześnie 25. DS ostatkiem sił przeprowadziła szturm: rosyjscy żołnierze zaatakowali polskie pozycje, z których ogień na wprost prowadziła setka karabinów maszynowych i kilkanaście dział. Jeden z pułków 25. DS. - 217 ps. - przestał istnieć, polegli wszyscy oficerowie, przeżyła jedynie setka szeregowych. Jednak wkrótce miejsce poobijanej 25. DS. miały zająć oddziały 6. DS. oraz baszkirska konnica. Rosyjskie kontrataki były zażarte, a polskie postępy nieduże.

Bojem piechoty legionowej pod Borodzianką dowodził Stefan "Dąb" Biernacki. Dowodzący armią "Śmigły" nie musiał się martwić o południowe skrzydło: 7. DP maszerowała zgodnie z planem. Więcej zmartwienia sprawiało skrzydło północne: Brygada Podhalańska natknęła się na Rosjan. Polacy nie podjęli walki, tylko odeszli na południe - w stronę głównych sił, a Rosjanie ruszyli na Borodziankę. Generał "Śmigły" zadecydował wówczas, że rolę osłony od północy może powierzyć ukraińskiej 6. Dywizji, Podhalańczykom natomiast rozkazał jak najszybsze przybycie na pole bitwy. Żeby to ułatwić, rozkazał kolumnom taborowym zejście z drogi i ruszenie leśnymi szlakami na zachód. Szczęśliwie taboryci nie natknęli się na Rosjan i kilkanaście godzin później dołączyli do wojsk.

Wśród Podhalańczyków był również suwalski 41. Pułk Piechoty. Jego uderzenie pozwoliło odepchnąć Rosjan od mostu, który stał się przejezdny około godziny 18.00. Pierwszy przekroczył go pociąg pancerny "Paderewski". Za nim, powoli, kolejne pociągi ewakuacyjne. Nie można było jednak iść naprzód, gdyż wojsko było zmęczone trwającym niemal całą dobę bojem i żołnierze musieli odpocząć. Równie wyczerpani byli Rosjanie, noc upłynęła więc w spokoju.

Gorące lufy karabinów

13 czerwca rano - gdy dywizja legionowa szykowała się do marszu na zachód - znów zaatakowali Rosjanie. Tym razem walczyły zarówno 6. DS i 25. DS oraz Baszkirska Brygada Konnicy. Walka była więc jeszcze bardziej zażarta niż poprzedniego dnia. Polskim działom w pewnym momencie zaczęło brakować amunicji, karabinom maszynowym zagrzały się lufy i w południe działało już ponoć tylko 5 spośród nich. Tym razem jednak decydująca okazała się kondycja piechura: "Dąb" Biernacki zdołał zebrać odpowiednio silne odwody, a "Śmigły" rzucił je do boju w odpowiednim momencie. Legioniści wyparli rosyjskich strzelców, a artyleria - która uzupełniła zapasy amunicji - rozproszyła szykującą się do ataku konnicę. W południe bitwa była zakończona. Rosjanie zostali zmuszeni do panicznego odwrotu, Polacy jednak nie kontynuowali pościgu, tylko przygotowywali się do dalszego marszu na zachód.

Tymczasem na południu 7. Dywizja Piechoty natknęła się na idących na Borodziankę sołdatów z Armii Konnej, ale odepchnęła ich i rozproszyła.

W ten sposób zakończyła się bitwa o Borodziankę, iście napoleońska w charakterze i w wykonaniu. Bardzo wyraźne jest podobieństwo do bitwy nad Berezyną w 1812 roku - zarówno stawka była zbliżona, podobny był czas trwania, a i zaangażowane siły nie różniły się zbytnio. Różnicę stanowił wynik: "Śmigłemu" udało się uratować wszystkie tabory, a Napoleonowi - nie. Być może o tej różnicy decydowała pora roku, być może sojusznik: nad Berezyną w 1812 roku Polakom towarzyszyli Francuzi, a w 1920 nad Zdwiżem - Ukraińcy.

Jeszcze większą różnicę stanowił dowódca. "Śmigły" zrobił bowiem to, czego nie uczynił Napoleon: nie próbował zniszczyć wojsk rosyjskich, lecz skupił się na priorytetach - odwrocie i ewakuacji.

Tymoteusz Pawłowski

Partnerem projektu "1920. Bitwa, która ocaliła Europę" jest PKN Orlen.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy