"Pierwszym kobietom na polskich uniwersytetach przyporządkowywano role niższe"
Pierwszym kobietom na uniwersytetach przyporządkowywano role niższe, administracyjne czy mniej prestiżowe. Co nie znaczy, że ich wkład, praca i zaangażowanie były mniejsze – mówi PAP dr Iwona Dadej, historyk z PAN. 100 lat temu, 28 listopada 1918 r., Józef Piłsudski wydał dekret o ordynacji wyborczej, w którym m.in. przyznawano czynne i bierne prawo wyborcze kobietom.
PAP: Jakie były dla kobiet możliwości studiowania przed 1918 r.?
Dr Iwona Dadej: Przed 1918 r. zróżnicowane, choć znikome: brak jednolitego systemu szkół wyższych, niezgoda galicyjskich uniwersytetów polskich w Krakowie lub we Lwowie na regularne studia kobiet, brak szkół przygotowujących dziewczęta do matury i szereg innych czynników wpływały na to, że decyzja o wyjeździe na studia za granice była trudna i wymagała nie lada odwagi cywilnej w przeciwstawianiu się "opinii" społecznej i utartym schematom. Dlatego ta migracja akademicka z ziem polskich to swoisty fenomen, który trzeba dokładnie zbadać. Trzeba nam również pamiętać o studentkach-pionierkach, wyruszających na zagraniczne uniwersytety. Te dziewczyny były nieźle "heretyckie" w swoim odstępstwie od społecznych norm, nakazów, zakazów i wyobrażeń o roli kobiet. I jeszcze miały tyle samozaparcia, żeby te swoje marzenia o studiach uniwersyteckich zrealizować! Jeśli to nie jest "courage", to ja już nie wiem.
Jakie uczelnie wówczas wybierały?
- Studentki pochodzące z Królestwa Polskiego albo z Galicji wyjeżdżały najczęściej do Szwajcarii, Francji, Belgii i Rosji, rzadziej do Niemiec. Jechały w gruncie rzeczy tam, gdzie silna była diaspora polskich studentów, nierzadko jedna dawała przykład wielu innym. I tak, w Zurychu i Genewie i Lozannie było ich liczebnie najwięcej, zaś nazwiska takie jak Anna Tomaszewicz-Dobrska, Zofia Daszyńska-Golińska, Gabriela Balicka to beneficjentki szwajcarskiego systemu szkolnictwa wyższego. Z kolei na francuskich (głównie paryskich) uniwersytetach nauki pobierały m.in. siostry Skłodowskie, pierwsza prawniczka Warszawy Janina Podgórska, Romana Pachucka, aktywna działaczka społeczna Warszawy. W brukselskiej społeczności naukowej aktywną i kreatywną siłą była m.in. Józefa Joteyko. Z kolei Petersburskie Wyższe Kursy Naukowe dla Kobiet przyciągnęły m.in. pierwszą adwokatkę II RP Helenę Kononowicz-Wiewiórską czy Stanisławę Adamowiczową, ekspertkę w zakresie epidemiologii i zdrowia publicznego.
Jak formalnie wyglądało przyjęcie kobiet na uczelnie?
- Mówiąc o studiowaniu, zapominamy czasem, że trzeba mieć do tego intelektualne zaplecze, nie mówiąc już o świadectwie maturalnym. Pod koniec XIX wieku nie było szkół gimnazjalnych dla dziewcząt, więc nie mogły siłą rzeczy zdobyć matury. W grę wchodziło jedynie przygotowanie do eksternistycznych egzaminów, przy gimnazjach męskich, co przy ogromnym samozaparciu udawało się. Czasem jednak same uniwersytety wychodziły studentkom (i to nie tylko Polkom) "naprzeciw". Uniwersytet Zuryski uznawał np. "patenty", czyli świadectwa szkół żeńskich. Uznawał przy immatrykulacji także zaświadczenia od warszawianek, że uczęszczały na wykłady Uniwersytetu Latającego, lub świadectwa ukończenia pensji dla dziewcząt itp. Generalnie zarówno Rosjanki, Niemki, jak i Polki w latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych i późniejszych XIX wieku czy na początku XX nie posiadając matury, mogły studiować (w różnym zakresie, dodajmy, jako regularne studentki lub hospitantki), nadrabiając jednakże zaległości "maturalne" podczas toku studiów. To są skomplikowane procesy, także prawne, które muszą być dobrze naświetlone przez badania historyczne. Jednak to, co powiedziałam: można było - przy wielkiej woli i samozaparciu, nie posiadając oficjalnie matury lub tzw. papierka z gimnazjum - zostać doktorem (ściślej: doktorką) filozofii, medycyny, bardzo rzadko prawa.
A jak wyglądało postrzeganie tych studentek przez społeczeństwo?
- Nadzwyczaj zróżnicowanie: od niechęci, braku zaufania, szkalowania, aż po gesty wsparcia i solidarności. Bo z jednej strony mamy wspomniane już ściśle określone normy i nadzór społeczny nad kobietą, a z drugiej strony pojedynczą młodą kobietę, która chce wyjechać za granice na uniwersytet. Przecież w ten sposób pozbawi ona rodzinę i otoczenie możliwości kontrolowania wszystkich, naprawdę wszystkich, sfer jej życia. I w gruncie rzeczy najczęściej aspiracje młodych kobiet traktowano jako fanaberie. A i koledzy (niektórzy) już na miejscu, w "ławie uniwersyteckiej" szarmanckością nie grzeszyli. I słali do kraju listy do gazet, o tym, jak to niegodnie czy niemoralnie poczynają sobie koleżanki studentki. Zastanawiałam się ostatnio razem z uznaną szwajcarską historyczką nad motywami, które pchnęły Stanisława Krupskiego do napisania paszkwilu na zuryskie studentki (których ucieleśnieniem była Anna Tomaszewicz-Dobrska, pierwsza późniejsza lekarka Warszawy). Historyczka była pewna tego, że takie szkalujące i deprecjonujące enuncjacje powodowane były strachem i obawą, że te nieliczne studentki medycyny będą lepsze niż on. Bo i były od niego lepsze. Krupski wylądował gdzieś na rubieżach Szwajcarii jako podrzędny lekarz, a Tomaszewicz-Dobrska pomimo wielu trudności osiedliła się i praktykowała w Warszawie. Same studentki czy obserwatorki ich życia pozostawiły wiele dokumentów, wspomnień czy literatury, w których ten cały bardzo zróżnicowany katalog postaw możemy odnaleźć. Te świadectwa niemieckich, rosyjskich, polskich studentek, częściowo wydane jeszcze przed stu laty, częściowo znane jedynie z manuskryptów lub z archiwów garstce badaczy i badaczek są fascynującym opisem świata uniwersyteckiego i konfrontacji starego porządku z nowym. Na koniec dodałabym jeszcze, że za zmianami społecznymi i kulturowymi podążał język i sztuki piękne. Szybko powstało polskie określenie studentka, w języku niemieckim Studentin czy étudiante po francusku. A w języku rosyjskim fenomenem była kursistka, czyli uczestniczka kursów wyższych dla kobiet. Postacie studentek weszły tym samym do wyobraźni zbiorowej społeczeństw, ich literatury, malarstwa. W tej chwili myślę o obrazie Nikołaja Jaroszenki "Kursistka" z 1880 r. czy bardziej znanym utrwaleniu przez Marię Dąbrowską lozańskiej kolonii studenckiej, w której aktywna była Agnieszka Niechcicówna z "Nocy i dni". To są tylko te najbardziej rozpoznawalne przykłady. Bo reprezentacje pokolenia pierwszych studentek w sztukach i pamięci zbiorowej są dziś tematami doktoratów i habilitacji w całej niemal Europie.
Czy dużo dziewcząt wyjeżdżało na zagraniczne uczelnie?
- Tak, pora przejść do liczb. Próbę oszacowania tej kobiecej migracji akademickiej podjął już przed wojną historyk Jan Hulewicz. Wydaje się, że w latach 1870-1914 immatrykulacji kobiet z ziem polskich na zagranicznych uniwersytetach mogło być około lub powyżej 3 tysięcy. Tu trzeba by się przyjrzeć migracji akademickiej wśród studentów, żeby pokazać proporcje itp. Uściślijmy jednak: w każdym przypadku, czy to studentki, czy studenta, nie każdy wyjazd i immatrykulacja uwieńczone były doktoratem, znakomita część studiujących albo nie mogła sobie pozwolić finansowo na studia zagraniczne w pełnym wymiarze, albo je przerywała z innych powodów. Ale nawet te kilka semestrów było formacją intelektualną, nie mówiąc już o szlifowaniu (czy poznaniu) języków obcych czy pogłębianiu wybranych dziedzin wiedzy, "otrzaskaniu" się ze światem poza własnym powiatem czy gubernią. To był poniekąd taki finansowany z prywatnej kieszeni współczesny program Erasmus.
Czy nie próbowały one złożyć podań np. na galicyjskie uczelnie?
- Kiedy emigracja akademicka kobiet trwała w najlepsze, pojawiały się również pomysły, wychodzące od zuryskich czy genewskich studentek, żeby złożyć podania na galicyjskie uniwersytety - krakowski i lwowski. Uczelnie odnotowały takie podania, ale były one odrzucane. W latach dziewięćdziesiątych XIX w. galicyjski i warszawski ruch kobiecy prowadził bardzo silną kampanię na rzecz otwarcia kobietom galicyjskich uniwersytetów, a przede wszystkim rozpoczęcia prac nad powołaniem do życia gimnazjum (z obowiązkową matura) dla dziewcząt, będącym przygotowaniem do studiów uniwersyteckich. Przyjęcie pierwszych studentek stało się możliwe najpierw na Uniwersytecie Jagiellońskim pod koniec lat dziewięćdziesiątych XIX wieku, a trochę później na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Ich pozycja jednak nie była zagwarantowana prawnie - były tzw. hospitantkami, a więc gościnnie mogły wysłuchiwać wykładu, uzależnione były w tym statusie także od dobrej lub zlej woli prowadzącego profesora, a ściślej od jego poglądów na studia kobiet. Anegdotyczny z dzisiejszej perspektywy, choć ostry dla ówczesnych, był sprzeciw krakowskiego lekarza Lucjana Rydygiera, zaklinającego rzeczywistość tymi słowy: "Dopóki w Mydlnikach słowik śpiewa i żer do gniazdka przynosi samiczce, dopóty ja w potrzebę kształcenia kobiet nie uwierzę" oraz deklarującego: "prędzej mi włosy na dłoni wyrosną, niż kobiety zaczną w naszym uniwersytecie studiować". Nie był w tych swoich wywodach i przekonaniach odosobniony.
Samo studiowanie nie oznaczało od razu tego, że były one badaczkami...
- Właśnie! Omówiłyśmy pierwszy etap formacji intelektualnej i dyscyplinarnej, który przeszło dużo więcej kobiet, niż potem zostało w nauce. Tak samo jak i studentów. Omawiane przez nas pionierki studiów wyższych wracały najczęściej do kraju, znajdując zatrudnienie jako nauczycielki w szkołach dla dziewcząt, dziennikarki, tłumaczki, czyli ogólniej rzecz biorąc, jako przedstawicielki tzw. wolnych zawodów. Lekarkom udawało się najczęściej otworzyć praktykę lekarską lub podjąć prace w szpitalu (najczęściej ze specjalnością ogólną, pediatrią, ginekologią). Część z nich zostawała w kraju studiowania, osiedlając się tam i otwierając praktykę lekarską również dla polskiej diaspory. Jeszcze inna ich część wyjeżdżała na placówki całkiem "egzotyczne" lub nawet zamorskie. Przykładem tego jest życiorys Teodory Krajewskiej, która na zlecenie rządu Monarchii Habsburskiej podjęła pracę w Dolnej Tuzli, na stanowisku lekarki dla kobiet muzułmańskich. Lecząc kobiety i ich dzieci, prowadziła również (w dosyć siermiężnych warunkach) swoje badania naukowe, np. nad osteoporozą. Zatem pierwszym etapem batalii była możliwość pracy zarobkowej w zawodzie "akademickim". Aspiracje naukowe pierwszych adeptek uniwersytetów były - by posłużyć się kolokwialnym wyrażeniem - "wyższą szkołą jazdy". Z tego niewielkiego grona absolwentek tylko mikry ich promil otrzymał możliwość pracy przy uniwersytecie. "Przy uniwersytecie", bo na pewno nie jako samodzielne badaczki. I tu znowu prym na zachodnich uniwersytetach wiodły Rosjanki, Polki, pracujące na etatach uniwersyteckich lub naukowych, choć najczęściej tych niskopłatnych, pomocniczych. Przykładem takim jest Józefa Joteyko, która w ciągu dwóch dekad pracy naukowej osiągnęła niewyobrażalny (jak dla kobiety i cudzoziemki) status naukowy. Powstaje o niej obecnie w Niemczech biografia naukowa, która, mam nadzieję, pokaże wkład naukowy badaczki, jej brukselskiego wkładu w światową naukę, a już na pewno w rozwój polskiej. Tym absolutnie pięknym wyjątkom towarzyszyła codzienność całej rzeszy badaczek, które w walce o wolność do uprawiania nauki musiały wiele poświęcić i zderzyć się z oporami wobec kobiet, a nawet konkretnymi niepisanymi zasadami wykluczającymi kobiety poza nawias homogenicznej płciowo (czyli męskiej) społeczności naukowej.
Ile zatem mogło być żeńskiego personelu na uczelniach?
- Pierwsze, wstępne szacunki historyków i historyczek ogłoszone w tomach z zakresu historii kobiet pod red. Anny Żarnowskiej i Andrzeja Szwarca pokazują wymiar lokalny, próbują ustalić na przykładzie każdego uniwersytetu te skale. Tu rzecz dotyczy najczęściej dwóch dekad międzywojennych, 1919-1939. Zaś Urszula Perkowska wyliczyła w swojej książce o kształtowaniu się zasobu naukowego UJ do 1920 r.,, ile absolwentek jeszcze przed I wojną światową piastowało stanowiska naukowe jako demonstratorki czy lektorki. Austriackie Ministerium Oświaty w 1904 r. zgodziło się na pracę akademicką kobiet, ale tylko w charakterze demonstratorek czy elewów, w 1907 r. doszła do tego zgoda na dopuszczanie kobiet do stanowisk asystenckich. Zgoda, choć obwarowana wieloma zastrzeżeniami, skutecznie eliminującymi część chętnych. Były to jednak posady mniej prestiżowe, żmudne, nierzadko związane z "ogarnianiem" administracyjnym nauki. Łącznie od początku wieku do 1920 r. pracowało na takich warunkach na Uniwersytecie Jagiellońskim około 40 kobiet, pierwszymi z nich były Wanda Herzog-Radwańska, Maria Dunin-Karwicka i Laura Kaufmann. Zatem, zanim przejdziemy do tych kobiet, które zrobiły habilitacje na uniwersytetach w kraju po 1920 r., warto jeszcze jednym zdaniem podsumować prace asystentek, demonstratorek i lektorek. Mówiąc o kobietach w nauce, w ogóle o funkcjonowaniu nauki, miejmy na uwadze fakt, że znaczna część ludzi nauki (w tym kobiet) pracowała dla lub na nazwiska konkretnych profesorów, ekspertów itp. Pierwszym kobietom na uniwersytetach przyporządkowywano role niższe, administracyjne, mniej reprezentacyjne czy mniej prestiżowe oraz niezwiązane ściśle z władzą. Co nie znaczy, że ich wkład, praca intelektualna i zaangażowanie były mniejsze lub mniej znaczące.
28 listopada 1918 r. kobietom zostało przyznane prawo do głosu. Czy rok 1918 był przełomowy, jeśli chodzi o obecność kobiet na uczelniach?
- Rok 1918, a ściślej dokument o ordynacji wyborczej z końca listopada 1918 r., przyniósł wszystkim obywatelom nowo powstałego kraju prawo czynnego i biernego prawa wyborczego. Odnosząc to do sytuacji kobiet: regulacja ordynacji wyborczej z końca listopada była zajawką i impulsem do dalszego reformowania czy lepiej: kształtowania systemu prawnego, tak by wszyscy obywatele - więc i obywatelki II RP byli/były równymi wobec prawa, bez względu właśnie na ich płeć czy przynależność narodową, czy konfesyjną. Za każdym razem przywołuję tu kanoniczną pozycję Anny Żarnowskiej o sytuacji kobiet w dwudziestoleciu międzywojennym pod dużo znaczącym tytułem: "Równe prawa i nierówne szanse". I tym tropem chciałabym pójść w dalszych rozważaniach nad sytuacją kobiet nauki po 1918 r. i postawić pytanie, na ile wzmiankowany dokument zmienił oblicze polskiej kultury akademickiej, świata uniwersyteckiego, naukowego. Moja teza jest taka, że owszem, to był zwrot milowy, w wymiarze politycznym czy symbolicznym, ale raczej trudno było dokumentami ogólnymi (jak konstytucja lub dekret) zmienić mentalność i przyzwyczajenia ludzi (tu: większości profesorów, naukowców), ich utrwalone zdanie na temat roli i możliwości intelektualnych kobiet. Poza tym trudności ekonomiczne kraju przełożyły się na bardzo trudne warunki funkcjonowania nauki polskiej. Na uczelni przez cały czas istniał bardzo określony porządek płci, tradycyjne podeście do roli kobiet mieli nie tylko sami profesorowie, lecz i część kobiet. Profesorowie mieli najczęściej wykształcone żony pochodzące z rodzin inteligenckich, ale one nigdy nie miały ani przygotowania, ani chyba ambicji do robienia kariery naukowej. Choć kilka przykładów na niezmierną aktywność intelektualną i społeczną profesorowych dałoby się przytoczyć.
Czy uniwersytety były otwarte na kobiety nauki?
- Po odzyskaniu niepodległości funkcjonowało w Polsce pięć państwowych uniwersytetów, które działały w czasach zaborów (Kraków, Lwów), albo też były na nowo reaktywowane lub zakładane (Warszawa, Wilno, Poznań). Teoretycznie droga do kariery uniwersyteckiej lub wysokiej pozycji w hierarchii akademickiej po 1920 r. była otwarta dla wszystkich, w tym dla kobiet. Nie zawsze było jednak różowo i bezproblemowo. Bardzo wyraźnie widać ścieranie się nowego ducha ustawy zasadniczej (czyli konstytucji) z regulacjami lub niepisanym prawem konkretnych ośrodków lub zrzeszeń zawodowych na przykładzie studiów prawniczych i dostępu prawniczek do wykonywania zawodu adwokata lub sędziego. Pierwsze pokolenie wykształconych w kraju prawniczek musiało stoczyć batalie, posiłkując się zapisami konstytucyjnymi, aby zostać dopuszczonymi do palestry (jako adwokatka) lub zmienić zapisy o wykonywaniu zawodu sędziego. Była to wielopłaszczyznowa walka i nieustanne konfrontowanie tego, że pięknie brzmiąca równość płci na najróżniejszych poziomach regulacji życia społecznego wciąż była, jak to określiły same zainteresowane, "papierową fikcją" (T. Męczykowska, 1931).
Jak reagowali na obecność kobiet na uczelniach profesorowie?
- Bardzo różnie. Są takie cytaty, które bardzo dobitnie pokazują, jakie było wyobrażenie profesorów, zarówno polskich, jak i z innych krajów. To wyobrażenia bardzo nieprzychylne kobietom. Mówiły o tym, że kobiecie nie przystoi się habilitować, że kobiety nie mają czego szukać na uczelniach, bo ich miejsce jest w domu. Jest mnóstwo przykładów na to, że profesorowie bardzo chętnie czytali bardzo antyfeministyczne w swojej wymowie teksty z końca XIX czy z początku XX w., dowodzące quasi-naukowo o pośledniości umysłowej kobiet. To też było zakorzenione w świadomości i również wpływało na postrzeganie studentek czy pierwszych pracownic.
Czy były jakieś skrajne postawy antykobiece?
- A jak inaczej nazwać optowanie rektorów uniwersytetów w odrodzonej Polsce, żeby obok zasady numerus clausus czy pod koniec już numerus nullus dla społeczności żydowskiej takim numerus clausus objąć studentki? Żywe dyskusje o tym toczyły się na posiedzeniach rektorów, z których część (jak np. rektorzy Stanisław Pigoń z Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie i Józef Siemiradzki z lwowskiego Uniwersytetu Jana Kazimierza) wyrażała przekonanie, że studentki zabierają tylko miejsce i uwagę profesorów "prawdziwym" studentom, oraz ubolewała nad szerzącą się zarazą "feminizacji" uniwersytetu (czyli po prostu wyrównywania proporcji liczbowych między studiującymi mężczyznami a kobietami). To nie jest koloryt wyłącznie polski. Takie postawy mocno antykobiece, skryte nierzadko pod płaszczykiem szarmanckości i grzeczności, znane są m.in. z kontekstu niemieckiego. Polecam czytanie wspomnień, bo tych dużo ukazało się drukiem, m.in. Hugona Steinhausa, Stanisława Pigonia, Ludwika Hirszfelda, pokazujących m.in. to, że do świata naukowego trudno było wprowadzić pierwsze badaczki, bo profesorowie nierzadko mieli spore problemy z tym, by uznać je za równorzędne partnerki do rozmowy i prac badawczych.
Jak dużo kobiet i w jakich dziedzinach robiło kariery naukowe w latach dwudziestych i trzydziestych?
- Pytanie, czym jest kariera? I czy wygląda ona tak samo dla kobiet i mężczyzn zajmujących się nauką? Po roku 1920 absolwentki z doktoratem były zjawiskiem powszednim na uniwersytecie, choć habilitacje były nadal rzadkie. Przez niemal 19 lat na pięciu uniwersytetach habilitacje (veniam legendi) uzyskało blisko 50 kobiet, w różnych dziedzinach. Pierwsze habilitacje były przeprowadzane w latach dwudziestych. Otrzymały je Cezaria Baudouin de Courtenay-Ehrenkreutz, która zajmowała się antropologią i etnografią na Uniwersytecie Warszawskim, a Helena Gajewska i Ludwika Dobrzyńska-Rybicka na Jagiellońskim. Urszula Perkowska zrobiła ciekawe zestawienie: otóż na Uniwersytecie Jagiellońskim wypromowano w ciągu dwudziestolecia międzywojennego tyle kobiecych habilitacji (łącznie 15), co w jednym, wojennym i niepewnym roku podczas I wojny światowej przeprowadzono męskich habilitacji. Najwięcej habilitacji w dwudziestoleciu przeprowadzono właśnie na Uniwersytecie Jagiellońskim i Warszawskim. Na palcach jednej ręki można policzyć natomiast kobiece habilitacje na uniwersytetach w Poznaniu, Wilnie i we Lwowie. Habilitacje krakowskie czy warszawskie rozkładały się mniej więcej po połowie między nauki humanistyczne a medyczne. Prawo czy teologia nie doczekały się żadnej kobiecej habilitacji. Jeszcze rzadszymi były profesury dla kobiet. Pierwszą profesurę (początkowo z denominacją "nadzwyczajna") otrzymała znawczyni sanskrytu Helena Willmann-Grabowska na Uniwersytecie Jagiellońskim w 1929 r., zaś w Warszawie etnografka i ludoznawczyni, Cezaria Baudouin de Courtenay-Ehrenkreuzt otrzymała profesurę zwyczajną w 1934 r.
Rozmawiała Anna Kruszyńska (PAP)