Termopile 1920 roku
Żołnierze nie poddali się. Walczyli, dopóki mieli amunicję. Tak było w bojach pod Zadwórzem i Dytiatynem. Nazwano je polskimi Termopilami.
16 sierpnia 1920 roku rozpoczął się manewr znad Wieprza, kontruderzenie dowodzone przez marszałka Józefa Piłsudskiego. Zmieniło całkowicie sytuację nad Wisłą, pod Warszawą i było momentem zwrotnym wojny. Jednak na południu Polski sytuacja nie przedstawiała się tak dobrze. Podczas, gdy Warszawa mogła odetchnąć z ulgą, Lwów był zagrożony. Największe niebezpieczeństwo stanowiła Armia Konna dowodzona przez Siemiona Budionnego. Była siłą uderzeniową Armii Czerwonej, taranem, przy pomocy którego zamierzano zniszczyć polski opór.
We Lwowie niedawny dowódca obrony miasta w listopadzie 1918 roku, kapitan Czesław Mączyński zaczął organizować Małopolskie Oddziały Armii Ochotniczej. Jednym z takich oddziałów był lotny oddział pościgowy mjr. Romana Abrahama, lwowianina, syna profesora Władysława Abrahama, znakomitego historyka.
Roman Abraham owiany był sławą świetnego dowódcy z czasów listopadowej obrony miasta. Walczył na odcinku "Góra Stracenia", stąd jego żołnierzy nazwano "straceńcami". Ich emblematem była trupia czaszka. Szeregi oddziału Abrahama, zasiliła lwowska młodzież, w tym studenci. Pod rozkazami Abrahama znalazł się obrońca Lwowa, kapitan Bolesław Zajączkowski, teraz dowódca batalionu. Oddział lotny Abrahama odnosił sukcesy, walcząc z czerwonoarmistami pod Radziechowem i Chodaczkowem, jednak niekorzystna sytuacja na froncie spowodowała, że otrzymał rozkaz wycofania się w kierunku Lwowa. Kawaleria i piechota obrały oddzielne drogi odwrotu.
Był 17 sierpnia 1920 roku. Batalion kapitana Zajączkowskiego zbliżał się do stacji kolejowej w Zadwórzu, miejscowości położonej około trzydzieści kilometrów na wschód od Lwowa. Polscy żołnierze dostali się niespodziewane pod ogień wroga. Kapitan Zajączkowski wiedział, że walka obronna, przy ostrzale artylerii bolszewickiej, może tylko pogłębiać straty, wydał więc rozkaz do kontrataku. Polacy rzucili się naprzód i zmusili działa wroga do milczenia. Na pomoc artylerzystom przyszła jednak kawaleria, lecz także jej szarża została odparta. Polacy kontynuowali natarcie, kierując się w stronę stacji kolejowej.
"Wróg zalewa nas od strony dworca wprost ławą ognia - wspominał Seweryn Faliński, uczestnik boju - Otwieramy z maszynek ogień na dworzec, bijemy bez przerwy. Granaty wyją i wyją nad głowami robiąc niemałe spustoszenie w naszych szeregach."
Dworzec został zajęty, jednak polskim żołnierzom zostało już niewiele amunicji. Na drodze do Lwowa był niedaleki las pod Barszczowicami, który mógł dać osłonę przed kawalerią. Polacy zamierzali się tam przebić. Jednak kilometr za stacją spadła na nich kolejna szarża bolszewickiej kawalerii. Przeciwnik był zbyt liczny, a nasi żołnierze mieli zbyt mało nabojów. Mimo tego kapitan Zajączkowski nie zamierzał się poddawać. Wydał rozkaz by strzelać do ostatniego ładunku.
Kolejna szarża unicestwiła opór Polaków. Kapitan Zajączkowski popełnił samobójstwo, nie chcąc oddać się do niewoli. W jego ślady poszli ppor. Antoni Liszka i sierżant Jan Filipow. Część jeńców została zamordowana, przy milczącej zgodzie, a nawet zachęcie Apanaseki dowódcy dywizji kawalerii i jego szefa sztabu - Szeki. Była to jedna ze zbrodni wojennych popełnionych przez bolszewików podczas tamtej wojny. Naocznym świadkiem masakry był korespondent wojenny, pisarz Izaak Babel. Opisał ją w "Dzienniku 1920", znakomitym dokumencie o Armii Konnej.
"Pobojowisko. Jeździłem z wojenkomem wzdłuż pierwszej linii, błagamy, żeby nie zabijać jeńców. Apanasenko umywa ręce, Szeko bąknął - dlaczego nie; odegrało to potworną rolę. Nie patrzyłem im w twarze, przebijali bagnetami, dostrzeliwali trupy na trupach, jednego jeszcze obdzierają, drugiego dobijają, jęki krzyki charkot (...) Wyciągają z ukrycia. Apanasenko - nie trać ładunków, zarżnij go. Apanasenko zawsze tak mówi - siostrę zarżnąć, Polaków zarżnąć".
Zofia Kossak w opowiadaniu, powstałym na podstawie naocznego świadka, dróżnika z budki, przy której rozegrał się dramat, tak opisała zamordowanie ostatniego z polskich z żołnierzy:
"Na zrąbany stos trupów powstaje wysoki, barczysty Jasiek Bałyga. Z rozciętej głowy krew tryska, zalewa czoło i policzki. Z tą czerwoną twarzą, straszny jak upiór, krzyczy wprost w oczy dopadającym go zewsząd Mongołom, krzyczy śmiertelnie zachrypniętym głosem: - Niech żyje Polska! Niech żyje Lwów! I pada na ziemię pod ciosami dziesięciu szabel. Nie ma już nikogo żywego".
Gdy po trzech dniach Polacy odbili Zadwórze, zastali ciała zabitych żołnierzy batalionu, w wielu wypadkach porąbane, rozkładające się szybko z powodu upału.
Zidentyfikowano tylko część poległych. Zostali pochowani na Cmentarzu Obrońców Lwowa. Pod Zadwórzem zginęło 318 polskich żołnierzy. Nie sposób było ustalić, ilu z nich zginęło w boju a ilu zostało zamordowanych. Znane są nazwiska 106 poległych. 212 pozostało nieznanymi żołnierzami.
W miejscu boju jeszcze w 1920 roku usypano kurhan. Widniał na nim napis: "Orlętom, poległym w dniu 17 sierpnia 1920 roku w walkach o całość ziem kresowych". Kurhan, na którego szczycie stanął w 1927 roku obelisk, był w II Rzeczpospolitej miejscem corocznych pielgrzymek patriotycznych. To miejsce pamięci przetrwało do dziś. Teraz napis brzmi "Polskim Orlętom, poległym w walce z wojskami bolszewickimi".
Matka jednego z nich, dziewiętnastolatka, studenta Politechniki Lwowskiej Konstantego Zarugiewicza, którego ciała nie zidentyfikowano, wskazała tę trumnę z lwowskich pobojowisk, którą w 1925 roku złożono w Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie.
Miesiąc później, 16 września 1920 roku, na wzgórzu pod miasteczkiem Dytiatyn bronili się polscy żołnierze z 1. Pułku Artylerii Górskiej i 8. Pułku Artylerii Lekkiej, którym towarzyszyli jako osłona żołnierze kompanii z 13. Pułku Piechoty. Artylerzyści ostrzeliwali ze wzgórza oddziały Armii Czerwonej. Sami jednak także dostali się pod ogień dział.
Szturm na wzgórze został powstrzymany, jednak dowódca 13. Pułku Piechoty dał rozkaz do opuszczenia wzgórza. Nie wiadomo, czy ci, którzy zostali, nie zdążyli się ewakuować, czy też kapitan Adam Zając, dowódca 4. baterii 1. Pułku Artylerii Górskiej, postanowił nie opuszczać wzgórza i bronić się do końca. Tak czy inaczej nie zareagował na wezwanie do poddania się.
Polscy żołnierze odparli kilka szarż kawalerii bolszewickiej. W końcu doszło do decydującego starcia. Jak pisał Jan Lewandowski - historyk 1. Pułku Artylerii Górskiej - "Dowódca baterii, kapitan Adam Zając i porucznik Franciszek Wątroba walczyli strzelając z pistoletów, obsługa broniła się jednak kolbami, zginęli jednak wszyscy pod ciosami szabel nieprzyjacielskiej kawalerii".
Bohaterska postawa obrońców wzgórza pod Dytiatynem spowodowała opóźnienie marszu oddziałów Armii Czerwonej. Baterię artylerii, której żołnierze walczyli do końca, nazwano "baterią śmierci". Dzień bitwy pod Dytiatynem stał się świętem pułkowym 1. Pułku Artylerii Górskiej.
Tomasz Stańczyk
Partnerem projektu "1920. Bitwa, która ocaliła Europę" jest PKN Orlen.