"Czerwona Atlantyda". Mozolna droga do wolności

Była kiedyś Europa Wschodnia. Świat, który w naszej wyobraźni zniknął w ciągu jednej listopadowej nocy, wraz z upadkiem Muru Berlińskiego. Zapadł się jak mityczna Atlantyda. Było jednak inaczej. Komunizm kruszył się jak mur, nadgryzany przez całe lata. Upadał powoli dzięki wielkiemu poświęceniu i ogromnej pracy tych wszystkich, którzy zdecydowali się mu przeciwstawić.

"Czerwona Atlantyda" Liugi Geninazziego opowiada o milionach zwykłych ludzi, którzy musieli wtedy żyć i dzięki którym świat wygląda dzisiaj inaczej niż wówczas.

Książka włoskiego dziennikarza i publicysty, który przez ponad 30 lat relacjonował wydarzenia w Polsce i w całej Europie Wschodniej, to wielka panorama tamtego świata: od Gdańska, przez Warszawę, aż do Moskwy, od Pragi do Wilna, od Berlina do Bukaresztu. Autor pokazuje nam go przez wielkie zdarzenia i małe, codzienne rzeczy. Spotkamy ważnych ludzi - Jana Pawła II, Lecha Wałęsę i Vaclava Havla, a także tych z pozoru zwyczajnych, anonimowych bohaterów przedostatniej dekady XX wieku.

Reklama

Przedstawiamy fragment tej publikacji - rozdział II "Polska. Eutanazja ustroju"

W korytarzach warszawskiego Liceum im. Juliusza Słowackiego, w którym znajduje się jedna z obwodowych komisji wyborczych, panuje ożywienie. Ustawiła się długa kolejka. Wielu wyborców swój patriotyczny obowiązek woli wypełnić wygodnie przy stole, a nie na stojąco w kabinie. Ordynacja jest dość skomplikowana, a kart do głosowania wiele, jednak już samo oddawanie głosów nie nastręcza trudności. Członkowie komisji wyborczej cierpliwie objaśniają znaczenie kolorystyki kart do głosowania. Białe zawierają nazwiska kandydatów do Sejmu i są odrębne dla każdego mandatu z danego okręgu, różowe są przeznaczone dla Senatu. Oddzielnie wydrukowano tak zwaną listę krajową. Widnieją na niej nazwiska grubych ryb z PZPR i jej formacji satelickich. Aby oddać ważny głos, należy wykreślić nazwiska odrzuconych kandydatów.

Rozglądam się i wszędzie widzę to samo: zamaszyste ruchy długopisów wymazujących wszystkie nazwiska z listy krajowej. Polacy dokonują eliminacji z wielkim spokojem i znajdują szczególną przyjemność w robieniu tego całkowicie jawnie. Głosując na kandydatów z puli bezpartyjnej, ludzie wymieniają opinie. Mężowie porozumiewają się z żonami, dzieci z rodzicami. Ktoś pyta głośno: "Czy to jeden z naszych?". Nie trzeba wyjaśniać, że "nasi" to kandydaci wysunięci przez Solidarność. Niektórzy są wzruszeni, bo głosują pierwszy raz w życiu, mimo że mają czterdzieści i więcej lat. Dominuje odświętna atmosfera. Jest tu gromadka dzieci, które przyszły z rodzicami prosto z niedzielnej mszy.

Głosowanie przebiega bez najdrobniejszych zakłóceń, panuje porządek i dyscyplina. Podobnie jest w innych komisjach wyborczych. My, przedstawiciele zagranicznych mediów, legitymujący się akredytacją umożliwiającą śledzenie wyborów, jesteśmy witani niezwykle serdecznie.


Warszawa, 4 czerwca 1989 roku, niedziela. Chociaż dzień jest pochmurny, to napełnia Polaków nową nadzieją. Przeczucie, że niebawem wszystko się zmieni, potwierdzają wyniki głosowania. Pierwsze częściowo wolne wybory w powojennej Polsce przypieczętowują koniec czerwonej dyktatury, do którego doprowadziła pełna determinacji ofensywa Solidarności. Po przeszło czterdziestu latach monopartyjnych komunistycznych rządów obywatele dostali szansę wyboru, mimo że częściowo ograniczonego.

Głosowanie okazało się plebiscytem rozstrzygniętym na korzyść opozycji i policzkiem wymierzonym dotychczasowej władzy. Ludzie Solidarności zdobyli wszystkie 161 mandatów przeznaczonych dla kandydatów bezpartyjnych w Sejmie. Już w pierwszej turze wyłoniono 160 posłów, z poparciem oscylującym między 70 a 80% (ostatni mandat opozycja wywalczyła 18 czerwca, w drugiej turze). W całkowicie wolnych wyborach do Senatu Solidarność była o krok od pełnego zwycięstwa, zdobywając 99 mandatów na 100 (92 w pierwszej turze, 7 w drugiej).

Zwycięstwo opozycji dla komunistów oznaczało fiasko na całej linii - w pierwszej turze zdobyli oni zaledwie 5 z 299 tworzonych z myślą o koalicji rządzącej mandatów poselskich. Ci, którzy nie otrzymali bezwzględnej większości głosów, przeszli do tury drugiej. Najbardziej spektakularną klęskę poniosła lista krajowa zawierająca nazwiska 35 tuzów reżimu: m.in. premiera Rakowskiego i ministra Kiszczaka, członków Biura Politycznego PZPR i innych bliskich współpracowników Jaruzelskiego - Józefa Czyrka i Stanisława Cioska. Nie weszli do parlamentu, mimo że nie mieli kontrkandydatów; uzyskali liczbę głosów ledwo przekraczającą próg wyborczy.

Opracowując ordynację wyborczą, władze były tak pewne swoich kandydatów, że nie przewidziały dla nich drugiej tury wyborów, czym dowiodły, że w ogóle nie wzięły pod uwagę, iż ogromna większość wyborców będzie z satysfakcją wykreślać nazwiska z listy krajowej. Do Sejmu dostał się tylko członek Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego Mikołaj Kozakiewicz oraz prezes Naczelnego Sądu Administracyjnego Adam Zieliński (obaj pod wieloma względami krytyczni wobec rządu).

Ustrój, który nigdy nie działał z woli narodu, został bezapelacyjnie odrzucony, całkowicie zdyskredytowany już podczas pierwszego oficjalnego starcia. Poczucie przegranej malowało się na twarzy Jana Bisztygi, rzecznika prasowego KC PZPR, któremu przypadło w udziale niewdzięczne zadanie skomentowania wyniku wyborów w telewizji. "Koalicja zdecydowała się na demokratyczne - w porównaniu z wszystkimi poprzednimi - wybory. Podejmując tę decyzję, mieliśmy świadomość ryzyka, jakie niesie demokracja, i to ryzyko zostało wkalkulowane w niekorzystny dla nas wynik wyborów".

Trzeba jednak przyznać, że skali tej porażki nie przewidział żaden z członków partyjnej nomenklatury, a byli nawet tacy, którzy naiwnie wierzyli w całkiem odwrotny finał. Do nich należał generał Wojciech Jaruzelski. W swoich wspomnieniach wyznał: "Byliśmy autentycznie przekonani, że uda nam się zwyciężyć czerwcowe wybory. Nasza pewność była tak głęboka, że dopuściliśmy wolne wybory do Senatu (...). Co za ślepota! Czterdzieści pięć lat rządów pozbawiło nas wszelkiej obiektywnej zdolności autokrytycyzmu. Całkowicie straciliśmy kontakt z rzeczywistością".

Wynikiem wyborów zaskoczona była również Solidarność. Poparcie dla jej kandydatów przekroczyło nawet najbardziej optymistyczne prognozy. Opozycjoniści znokautowali wszystkich konkurentów, i to nie tylko ponure figury z szeregów partii, ale też przedstawicieli innych grup opozycyjnych: radykałów, nacjonalistów i chadeków (ci ostatni, mimo że cieszyli się rekomendacją prymasa Glempa, zostali niemal całkowicie pominięci przez katolicki elektorat).

Polacy zbytnio się nie patyczkowali. Głosowali nie tyle na konkretnych kandydatów, ile na cały blok solidarnościowy, bo widzieli w nim ucieleśnienie antykomunizmu. W głównej siedzibie Komitetu Obywatelskiego "Solidarność", mieszczącej się w kawiarni Niespodzianka (jakże adekwatna nazwa!), panowała, owszem, atmosfera radosnego fetowania, ale jednak daleka od triumfalizmu. Zwycięstwo trudno było przyjąć z euforią, rodziło bowiem pewne niepokoje. Ich przedmiotem była, między innymi, niska frekwencja wyborcza. Do urn poszło 62% wyborców. Oznaczało to, że dziesięć milionów z dwudziestu siedmiu milionów uprawnionych do głosowania zostało w domu. Naród najwyraźniej był już zmęczony i powątpiewał w możliwość zmian politycznych oraz wyjścia z pustoszącej kraj zapaści gospodarczej.

Przywódców opozycji paradoksalnie niepokoiła też druzgocąca klęska partii komunistycznej, której wyborcy wymierzyli surową karę, czy wręcz ją upokorzyli. Obawiano się, że nomenklatura i aparat partyjny zechcą się odegrać, choć odpowiedzialnością za klęskę obciążały one reformatorską ekipę Jaruzelskiego, widząc w nim głównego "winnego" przystąpienia do dialogu z Solidarnością. W Niespodziance wyczuwalne były sprzeczne emocje. Wszyscy mieli świadomość, że chociaż komuniści przegrali wybory, to w ich rękach nadal były wojsko, milicja i służby specjalne.

(...) po wyborach Solidarności zależało, żeby jak najszybciej dać władzom do zrozumienia, że opozycja uważa okrągłostołową ugodę za wiążącą i liczy na kontynuowanie dialogu.

Jeden z największych dylematów dotyczył dalszych losów odrzuconych polityków z listy krajowej. Nie mieli oni szans na drugą turę, więc ich mandaty były nadal nie obsadzone, a zgodnie z konstytucją w Sejmie powinno zasiąść 460 posłów. Obiekcje rozstrzygnęła zmiana ordynacji wyborczej, która dopuściła do drugiej tury osoby nie wybrane w pierwszym podejściu. Ten manewr wywołał dyskusję, gdyż oznaczał ingerencję w regulamin w trakcie trwania wyborów. Solidarność zgłosiła zastrzeżenia, ale ostatecznie osiągnięto porozumienie. Do dogrywki przystąpili kandydaci z drugiego szeregu, gdyż przegrani z listy krajowej wycofali się z dalszego kandydowania.

O każdy mandat walczyło dwóch komunistów, więc faktycznie rywalizacja miała charakter całkowicie wewnątrzpartyjny, co zniechęcało wielu wyborców. Wałęsa apelował do rodaków, by nie bojkotowali drugiej tury. Przypominał, że posłów na Sejm będą wybierać między zwolennikami reform a stalinistami, a to niebagatelna różnica. Mimo wszystko, do urn nie poszło wielu Polaków. Głosu nie oddała rekordowa liczba 75% uprawnionych, dwukrotnie więcej niż w pierwszym podejściu. Uchylanie się od głosowania jest zawsze manifestacją obojętności, jednak w tym wypadku mieliśmy również do czynienia z wyrazem zbiorowej dezaprobaty wobec ustroju. Namówić Polaków do głosowania na komunistów nie udało się nawet samemu Wałęsie.

299 mandatów zarezerwowanych dla kandydatów obozu rządzącego ostatecznie rozdzielono na podstawie liczby uzyskanych ważnych głosów. Oznacza to, że zgodnie z ustaleniami przy Okrągłym Stole, posłowie PZPR i partii satelickich w Sejmie mieli stanowić 65-procentową większość, nie mogli jednak liczyć na kredyt społecznego zaufania. Odwrotnie posłowie Solidarności - choć przy Okrągłym Stole przyznano im tylko 35%, to dzięki dużej liczbie głosów niemal wszyscy kandydaci zostali wyłonieni w pierwszej turze, bo to ich naród uznał za swoich godnych reprezentantów. Odwrócenie zakładanego porządku jednocześnie ekscytowało i wywoływało pewien niepokój.

W Sejmie Solidarność dysponowała większością "moralną" (niepotwierdzoną na poziomie politycznym), zaś w Senacie, uprawnionym do odrzucania regulacji prawnych uchwalonych przez izbę niższą, opozycja zdobyła 99 mandatów na 100, zyskując w ten sposób możliwość wetowania kluczowych decyzji dotyczących kraju. Największe znaczenie miał fakt, że w Polsce dobiegła końca epoka monopartyjnych rządów. Nikt nie wiedział, jak będzie wyglądać rozpoczynający się właśnie etap. W nowej rzeczywistości Polacy poruszali się trochę jak dzieci we mgle.

Nowa Polska, mimo że jeszcze potrzebowała dookreślenia, to już spotkała się z żywymi reakcjami na arenie międzynarodowej i była na niej wyczekiwana. Hołd "marzeniom o wolności, odrodzonym wraz z Solidarnością" jako pierwszy złożył amerykański prezydent George Bush senior, który 10 lipca - kilka tygodni po historycznych wyborach - przybył do Warszawy z bezprecedensową wizytą.

Nie przywiózł ze sobą dolarów, na co liczyli niektórzy Polacy. Zaoferował za to częściowe umorzenie gigantycznego długu, jaki upadający socjalizm zaciągnął na Zachodzie. Zadeklarował też swoją pomoc dla sektora prywatnego. "Wujek z Ameryki" groszem nie sypnął, ale wykonał przyjacielski gest. Wizyta prezydenta USA miała charakter oficjalny, jednak amerykańska głowa państwa kierowała swoje wystąpienia raczej do Solidarności i Wałęsy niż do Jaruzelskiego i elit rządzących.

Kulminacyjnym momentem podróży był Gdańsk, gdzie George’a Busha przywitały tłumy Polaków. Amerykański prezydent gościł na obiedzie u Lecha Wałęsy, w jego domu w dzielnicy Oliwa, do którego lider Solidarności niedawno się przeprowadził.

Wałęsa, jakby na swoje usprawiedliwienie, mówił: "Wcześniej zajmowaliśmy ciasne mieszkanko, ale zarobiłem na sprzedaży mojej autobiografii i udało mi się kupić ten stary dom". Dodał też: "Muszę go jeszcze urządzić. Tak jak i całą Polskę". Dwaj przywódcy przechadzali się po ogrodzie jak starzy przyjaciele. Zdjęcie polskiego elektryka przyjaźnie gawędzącego z szefem Białego Domu obiegło cały świat.

Momentem o najsilniejszej symbolice było przemówienie Busha na placu przy bramie Stoczni Gdańskiej, w cieniu trzech krzyży upamiętniających ofiary Grudnia ’70. "Ten pomnik jest dla was tym, czym dla nas Statua Wolności", mówił prezydent, wywołując owacyjne reakcje zgromadzonych. Mówił: "Odważni robotnicy gdańscy, nie jesteście sami. Ameryka jest z Wami!". Na zakończenie historycznego spotkania Wałęsa wyraził swoje wielkie nadzieje: "Po słowach, które usłyszeliśmy z ust prezydenta Busha, wiemy, że Polska może zostać Ameryką Europy Wschodniej". Przedstawiciele zachodnich mediów uśmiechali się z przekąsem, słuchając wygórowanych ambicji tego nieco nieokrzesanego robotnika z łatami na pośladkach(zwrócił na to uwagę jeden z moich kolegów). Odparłem: "A jeśli się nie myli?". Dwadzieścia lat później prasa finansowa i gospodarcza nazywała Polskę "tygrysem Wschodu", bo jako jedyny kraj regionu wyszła obronną ręką z globalnego kryzysu. Wałęsa nie był megalomanem. Odważył się wypowiedzieć na głos swoje marzenia, a one się później spełniły.

Latem 1989 roku miało również miejsce inne doniosłe wydarzenie. Po długich i żmudnych negocjacjach państwo polskie wznowiło stosunki dyplomatyczne z Watykanem, które prosowiecki rząd w Warszawie zerwał jednostronnie w 1945 roku. Otwarcie się na Stolicę Apostolską nieprzypadkowo zbiegło się z okresem, w którym komunistyczna dyktatura musiała stanąć twarzą w twarz z politycznym trzęsieniem ziemi.

Szokujące wyniki wyborów narzuciły nowy układ sił między rządem a opozycją, ale zachwiały również relacjami wewnątrz komunistycznych elit. Pomruki niezadowolenia dobiegały z szeregów SD i ZSL, tradycyjnych sojuszników PZPR, które teraz się od niej odcinały, otwarcie wyrażając swoją krytykę. Obrońcami porozumień Okrągłego Stołu byli już chyba tylko członkowie drużyny Lecha Wałęsy. Niektóre ugrupowania ze środowisk opozycyjnych i spoza nich oskarżały go o wspieranie skompromitowanego i chwiejącego się reżimu.

Solidarność miała przed sobą nieprzewidziane wcześniej i trudne do podjęcia decyzje. Trzeba było wybrać prezydenta, którego urząd miał zastąpić Radę Państwa, skupiając w jednej osobie kompetencje związane z bezpieczeństwem i obronnością. Nazwisko kandydata nie pojawiło się przy Okrągłym Stole, ale początkowo było oczywiste, że funkcja będąca gwarancją politycznej stabilności i respektowania paktu z ZSRR, w kraju, w którym - mimo przełomowych zmian - ciągle panował ustrój socjalistyczny, przypadnie w udziale Wojciechowi Jaruzelskiemu.

Generał się wahał. Z wielu stron spotykał się z wrogością i zamierzał się wycofać, ale ostatecznie wyraził wolę kandydowania. Prezydenta wybierało Zgromadzenie Narodowe zwykłą większością głosów, podczas wspólnego posiedzenia obu izb. Wyniki głosowania były niepewne, ponieważ niektórzy członkowie SD i ZSL zapowiedzieli, że generała nie poprą. Posłowie i senatorowie Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego "Solidarność" stanęli przed dylematem. Nie chcieli oddawać głosu na komunistycznego dyktatora, ale z drugiej strony obawiali się jego porażki, bo ona mogłaby pociągnąć za sobą nieprzewidziane polityczne scenariusze.

19 lipca, na zakończenie wyjątkowo burzliwego posiedzenia, Wojciech Jaruzelski przewagą jednego głosu został wybrany na prezydenta PRL. Spośród parlamentarzystów opozycji siedmiu oddało nieważny głos, obniżając tym samym wymaganą ich liczbę, wielu innych wstrzymało się, a "za" zagłosował tylko sędziwy senator z prowincji. Kto mógłby przypuszczać, że opuszczony przez swoje oddziały generał zostanie niemal cudem ocalony przez ludzi, których jeszcze nie tak dawno wysyłał za kratki.

"Właściwie to Solidarność go wybrała". Takie przekonanie panowało wśród wzburzonej opinii publicznej, niedowierzającej, że doszło do tak wstydliwej kompromitacji. W Polsce paradoksy były coraz częstszym zjawiskiem - konający komunizm był sztucznie utrzymywany przy życiu przez swoich przeciwników, prezydent obejmował urząd wbrew swojej woli, a wybrali go ci, którzy w gruncie rzeczy go nie chcieli; mniejszość parlamentarna reprezentowała większą część społeczeństwa. Wreszcie rzecz najbardziej absurdalna: naczelna partia, która nie wiedziała, w jakim kierunku zmierza, musiała udawać, że rządzi.

Nad Polską zawisło widmo kryzysu władzy. Po wyborze Jaruzelskiego na prezydenta, stanowisko I sekretarza KC przypadło Rakowskiemu, a swój dotychczasowy urząd premiera Jaruzelski "oddał" w ręce Kiszczaka. W ten typowy dla hermetycznych ustrojów sposób odbyła się wymiana stołków, która jednak tym razem powieść się nie mogła.

Generał Kiszczak siedział przy Okrągłym Stole jako najważniejszy interlokutor Wałęsy, więc wedle wszelkich przesłanek był prawowitym kandydatem do uformowania rządu uwzględniającego również opozycję, a to było warunkiem pokonania kryzysu społeczno-ekonomicznego, który powoli niósł zagrożenie otwartego buntu. Solidarność była gotowa wywiązać się z zadania, ale oczekiwała dowodu odcięcia się od przeszłości, którym dla niej było zniesienie wiodącej roli partii. Do tego postulatu przyłączyło się - dość oportunistycznie - ZSL, które ze swoimi 76 posłami w kontekście parlamentarnej większości było języczkiem u wagi. Przez dwa tygodnie ciągnęły się żmudne rokowania, które nie dały wymiernych rezultatów. W końcu Kiszczak był zmuszony złożyć broń. Po czerwcowych wyborach była to kolejna porażka polskich komunistów.

W obliczu przeciągającego się impasu inicjatywę musiała przejąć Solidarność. Już 3 lipca rozwiązanie podsunął naczelny "Gazety Wyborczej" Adam Michnik w artykule, który szumnie zatytułował "Wasz prezydent, nasz premier". Postulat brzmiał trochę jak prowokacja, bo dopuszczał układ między odchodzącą władzą a młodą demokracją, dla wielu trudny do przyjęcia. Opozycja początkowo pomysł przyjęła chłodno i sceptycznie. W opinii Michnika:

Kontrakt zawarty przy Okrągłym Stole mógł ewoluować, wzorując się na modelu przemian w Hiszpanii generała Franco, dzięki czemu miał szansę być układem otwierającym drogę demokracji. Solidarność była legendą, była potęgą. Byliśmy też świadomi wagi Kościoła i autorytetu papieża, którego stabilizująca rola pozwoliła nam pokonać tę trudną drogę.

Michnik przypominał też, że jednym z najzagorzalszych oponentów takiej konfiguracji był Mazowiecki. Przekorny los sprawił, że to właśnie on został premierem, i to, w czym widział niebezpieczną utopię, zdołał przekuć w pozytywną rzeczywistość.

(...)

Kiedy 19 sierpnia 1989 roku prezydent PRL Wojciech Jaruzelski desygnował na premiera Tadeusza Mazowieckiego, katolickiego intelektualistę Solidarności, internowanego w czasie stanu wojennego, wieść ta spadła jak grom z jasnego nieba na Komitet Centralny PZPR, którego zapatrywania podczas debaty nad kryzysem politycznym nie zostały wzięte pod uwagę przez głowę państwa. Dla kierowniczej roli partii był to już akt zgonu. Jaruzelski stwierdził: "To, co uważaliśmy za naszą siłę, okazało się naszą słabością. Dominacja partii nie wydała owoców ani w dziedzinie gospodarki, ani polityki. Jej prymat, rozumiany jako coś oczywistego, należy już do przeszłości". Te mocne słowa można porównać do kamiennej płyty na mogile ustroju. Oznaczają one definitywny koniec tego etapu w dziejach.

W spektakularny sposób Solidarność wydostała się z podziemia wprost na szczyty władzy. Za tempem przemian nie mogli nadążyć nawet sami bohaterowie przewrotu. Do największych niedowiarków należał nowo powołany premier, sześćdziesięciodwuletni Tadeusz Mazowiecki, którego większa część aktywności społecznej polegała na walce z komunizmem. Przyjaciel Karola Wojtyły, najbliższy doradca Wałęsy, intelektualista trwający przy robotnikach nawet w momentach krytycznych, stanął na czele nowego rządu polskiego.

Poznałem go w 1980 roku podczas strajku w Stoczni Gdańskiej i od tamtej pory był dla mnie ważnym punktem odniesienia, pomocnym w śledzeniu losów opozycji i ich zrozumieniu, bezcennym źródłem wiarygodnych informacji, ale nade wszystko serdecznym przyjacielem. Często odwiedzałem go w jego niewielkim mieszkaniu przy ulicy Marszałkowskiej, gdzie po śmierci drugiej żony Ewy w 1970 roku mieszkał z najmłodszym z trzech synów. Spędzaliśmy długie godziny na rozmowach przy dobrym włoskim winie i w chmurze dymu z jego zabójczych papierosów.

Tadeusz był człowiekiem o niezwykle łagodnym usposobieniu. Jako uczony miał silnie ugruntowane przekonania i potrafił je wyrażać w pokojowy sposób. Był obdarzony wybitnymi zdolnościami mediacyjnymi, ale w moim przekonaniu jego temperament nie licował z logiką władzy. W latach sześćdziesiątych i na początku siedemdziesiątych jako młody człowiek był posłem na Sejm z ramienia ruchu katolickiego "Znak". Do polityki wszedł w czasie poststalinowskiej odwilży pod rządami Gomułki. Doświadczenie to przyniosło mu rozczarowanie i zarzekał się, że więcej go nie powtórzy. Między innymi dlatego odmówił kandydowania w czerwcowych wyborach, choć przyjaciele wywierali na niego presję. Nalegał też Wałęsa. Mazowiecki całym sobą zaangażował się w negocjacje przy Okrągłym Stole, oferując swoją prawniczą wiedzę w przewodzonym przez siebie zespole do spraw pluralizmu związkowego. Bał się zbytniej polityzacji i dlatego wolał trzymać się z daleka od parlamentu.

Ponownie stanął na czele "Tygodnika Solidarność". Swobodniej czuł się wśród stoczniowców niż w sejmowych ławach. Desygnowanie na premiera świętował w gdańskim kościele św. Brygidy, który dla wszystkich był już "parafią" Solidarności. Podczas uroczystości tysiące wiernych wypełniły neogotycką świątynię i plac przed nią, a syreny z pobliskiej Stoczni Gdańskiej przeplatały się z dźwiękami odśpiewanego pełnym głosem hymnu państwowego. Zebrani zgotowali przyszłemu premierowi żywą owację i wszędzie było widać biało-czerwone goździki.

Ekspansywny proboszcz kościoła św. Brygidy, ks. Henryk Jankowski, Mazowieckiego przedstawił wiernym jako "premiera wolnej Polski". Obok niego Wałęsa nieudolnie ukrywał łzy wzruszenia. Uniósł rękę Tadeusza i triumfalnie ogłosił: "Jego nominacja jest największym zwycięstwem naszego kraju od czasu konferencji jałtańskiej". W tamtą niedzielę, 20 sierpnia, ktoś zauważył, że dokładnie rok wcześniej Mazowiecki jeszcze trwał u boku otoczonych kordonem milicji strajkujących robotników w stoczni, a teraz miał zostać premierem. Wszyscy chcieli go uścisnąć. Śpiewano mu Sto lat. Można było odnieść wrażenie, że to ferwor narodu przesądził o wybraniu go na premiera.

W oczekiwaniu na sejmowe głosowanie, które miało zatwierdzić jego nominację, Mazowiecki pracował w redakcji "Tygodnika Solidarność". Jej siedziba znajdowała się na poddaszu zniszczonej kamienicy w Śródmieściu Warszawy. Któregoś z tych dni weszliśmy razem do ciasnej i telepiącej się windy, zostawiając na zewnątrz koczujących dziennikarzy, operatorów telewizyjnych i fotoreporterów, którzy przybyli tam z całego świata, by zarejestrować choć jedną wypowiedź albo zrobić zdjęcie pierwszemu szefowi niekomunistycznego rządu w kraju bloku sowieckiego.

Do Mazowieckiego dotarły setki próśb o udzielenie wywiadu. Wszystkie grzecznie odrzucił. "Zrobiłem wyjątek dla ciebie i... dla korespondentki »Le Monde«", powiedział jak gdyby w odruchu usprawiedliwienia. Odpowiedziałem żartem: "Nie ma sprawy, nie obrażę się, jeśli porozmawiasz też z innymi". Miałem u niego dług wdzięczności za to wyróżnienie, które stało się obiektem zawiści wielu moich kolegów. Nieco natarczywie zapytałem go, dlaczego zmienił zdanie. Zawsze był przeciwny angażowaniu się Solidarności w poważną politykę, a teraz przymierza się do kierowania rządem. Wyznał: "Myślałem, że sytuacja w Polsce będzie zmieniać się powoli i stopniowo, ale musiałem zrewidować swoje przekonania. W ostatnich tygodniach doszło do gwałtownego przyspieszenia, którego nikt z nas się nie spodziewał".

Jako prawdziwy patriota, Mazowiecki poważnie traktował symbolikę wydarzeń, żywiąc przekonanie, że "nie bez znaczenia jest fakt, że pierwszy premier niekomunistycznego rządu jest katolikiem, Kościół bowiem zawsze był głosicielem fundamentalnych praw człowieka". Był świadom, że ma do wykonania mission impossible polegającą na wyprowadzeniu kraju nie tylko z komunizmu, ale również z gospodarczej zapaści. "Będę kierować się zasadą mówienia opinii publicznej całej prawdy, niezależnie od wszystkiego. W działaniach przyświecać mi będą słowa Jana Pawła II, które wypowiedział w styczniu 1981 roku, kiedy po raz pierwszy przyjął w Watykanie delegację Solidarności: »Wasza walka ma na celu dobro wspólne. To walka o coś, a nie przeciwko komukolwiek«".

Potem, już bardziej na luzie, opowiedział mi kilka smakowitych anegdotek. Wyjawił, że kiedy w marcu 1987 roku, po raz pierwszy od stanu wojennego, otrzymał pozwolenie na wyjazd z kraju, pojechał do Watykanu. Jan Paweł II przywitał go zabawnym komentarzem: "Jak to dobrze, że nie tylko Jaruzelski mnie odwiedza, ale też mój przyjaciel Tadeusz Mazowiecki". Może nawet sam papież nie przypuszczał, że to dysonujące zestawienie postaci stanie się w Polsce faktem, i to na najwyższym szczeblu władzy.

Inna dykteryjka (zabronił mi ją opisać) związana była z dniem, w którym Tadeusz udawał się do Pałacu Prezydenckiego, by przyjąć nominację na Prezesa Rady Ministrów. W połowie drogi jego "maluch" stanął i trzeba było wezwać taksówkę (w owym czasie w Polsce nie było to takie proste). Ostatecznie na spotkanie z Jaruzelskim dotarł przeraźliwie spóźniony. 

24 sierpnia Mazowiecki zjawił się w Sejmie, by oficjalnie objąć urząd, o którym zdecydowała ogromna większość głosów. Podczas głosowania nad jego kandydaturą rękę "za" podniosło również wielu posłów z PZPR. Premier zwrócił się do narodu z prostym, treściwym i odważnym exposé. Nie ukrywał, że kraj czekają bolesne reformy, które mają przywrócić mu godność. Podkreślił, że "Polski nie stać już na ideologiczne eksperymenty". Zastrzegał: "Rząd, który utworzę, nie ponosi odpowiedzialności za hipotekę, którą dziedziczy. (...) Przeszłość odkreślamy grubą linią. Odpowiadać będziemy jedynie za to, co uczyniliśmy, by wydobyć Polskę z obecnego stanu załamania".

Tymi słowami nowo powołany premier wyznaczył definitywny kres epoki komunizmu. Określenie "gruba linia", które dość szybko w powszechnym przekazie zmieniło się w "grubą kreskę", będące symbolem odcięcia się od przeszłości, stało się przedmiotem trwającej dłuższy czas ostrej polemiki.

Mazowieckiego oskarżano o zbytnią pobłażliwość wobec dawnych komunistów. Polityka oparta na formule "grubej kreski" okazała się grzechem pierworodnym III Rzeczpospolitej, państwa o cechach pseudodemokratycznych, skażonego dawną totalitarną nomenklaturą. Słowa, które padły 24 sierpnia 1989 roku, płynęły z jednej podstawowej troski: "Zasadę walki, która prędzej czy później prowadzi do wyeliminowania przeciwnika, musi zastąpić zasada partnerstwa. Nie przejdziemy inaczej od systemu totalitarnego do demokratycznego". Wiele lat później Mazowiecki, w poruszającym akcie samoobrony, tłumaczył, że chodziło mu o dążenie do narodowego pojednania, inspirowane etosem solidarności, pokojową walką polskich ludzi pracy i nauczaniem Jana Pawła II".

(...)

Latem 1989 roku nowa polska rzeczywistość musiała przeprowadzić rozrachunek z upadłym systemem władzy. Na obszarze wewnętrznym, podczas formowania nowego rządu PZPR stawiała twarde warunki groźbą i szantażem. Udało się jej zatrzymać resorty siłowe - spraw wewnętrznych i obrony (dostały się one w ręce weteranów Kiszczaka i Siwickiego) oraz inne, o mniejszym znaczeniu strategicznym.

Na zewnątrz, bratni Związek Radziecki polskich eksperymentów nie blokował, ale też im nie sprzyjał. Kreml z Gorbaczowem na czele nie wysyłał już czołgów, zadowolił się wydelegowaniem przewodniczącego KGB, generała Władimira Kriuczkowa, żeby odbył rozmowę z premierem-katolikiem. Po spotkaniu szef radzieckiego wywiadu powiedział: "Spodobał mi się. To niezłomny człowiek". Z kolei Mazowiecki wyznał mi, że Kriuczkow "to komunista ze starej szkoły i jego głównym zmartwieniem było to, że w Polsce rządzić teraz będzie antykomunizm".

Dnia 12 września nowo ukonstytuowany rząd otrzymał w Sejmie wotum zaufania. "Będę wierny ideałom Sierpnia ’80", mówił premier w deklaracji programowej. Zakończył ją formułą, która w PRL była nie do pomyślenia: "Tak mi dopomóż Bóg". Gorącymi oklaskami nagrodziły go obie strony sejmowej sali - przyjaciele z Solidarności i dawni wrogowie z szeregów PZPR. Premier uśmiechał się ze wzruszeniem. Następnie uniósł palce w kształcie litery "V", która była symbolem walki z komunistycznym reżimem. Zwieńczył tym samym to niewiarygodne odwrócenie politycznego porządku, które budziło wiele żywych emocji, ale też troski i nadzieje.

W Europie Wschodniej to Polska utorowała drogę demokracji.

Za nią miały pójść inne kraje.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy