Gregor Dallas: Zatruty pokój. "Nie dla nas było to Zwycięstwo"

Kiedy skończyła się wojna? Na pewno nie 9 maja 1945 r. - jak zażyczył sobie Stalin i jak do dziś powtarzają nieodporne na skutki długotrwałej stalinowskiej indoktrynacji zastępy pożytecznych idiotów ze Wschodu i Zachodu. Ale czy w ogóle da się ustalić jeden dzień, który w świadomości Europejczyków stałby się powszechnie akceptowaną datą końca wojny - takie wątpliwości roztrząsa brytyjski historyk Gregor Dallas.

Jak wyglądał świat w majowych dniach 1945 r., kiedy Niemcy kapitulowały, a niemieccy żołnierze milionami poddawali się aliantom? Jak wyglądało świętowanie Dnia Zwycięstwa, który już wtedy na Zachodzie świętowany był w innym dniu niż w Związku Radzieckim  - co najlepiej tłumaczy, dlaczego tak do dziś zostało.

Prezentujemy fragment książki Gregora Dallasa "Zatruty pokój. 1945 - wojna, która się nie skończyła" (Wydawnictwo Bukowy Las, Wrocław 2012)  

Reklama

Europejskie dni zwycięstwa

Kiedy nastąpił koniec? Warto zapytać pokolenie dziadków i pradziadków, co robili i gdzie się podziewali, gdy skończyła się wojna. Moja francuska znajoma odpowiedziała: "Wydaje mi się, że było bardzo zimno. Zdaje mi się wychodziłam z teatru: panował siarczysty mróz". Dane archiwalne wskazują, że wtorek 8 maja 1945 r. był upalny. Faktem jest jednak, że tydzień wcześniej, także 1 maja, gdy ulicami sunęły komunistyczne pochody, spadł śnieg. Osobiście nie znam obywatela Francji, który pamięta oficjalna datę zakończenia wojny w Europie. Ale wszyscy pamiętają D-Day, a pokolenie dziadków wspomną - często ze łzami w oczach - dzień zakończenia wielkiej wojny: 11 listopada 1918 roku.

Być może to osobliwy fenomen francuski. W końcu to Francja niechlubnie poległa w 1940 roku. Mimo propagandy większość Francuzów nie uznaje roku 1945 za zwycięski. Zapytajmy więc leciwego mieszkańca Wysp Brytyjskich, co robił w dniu zakończenia wojny. Poza samym Londynem - o dziwo - mało kto pamięta. Wszyscy pamiętają D-Day. I tu pokolenie dziadków pamięta kres I wojny światowej - poniedziałkowe przedpołudnie 11 listopada 1918 r., gdy o godzinie 11 uderzono w dzwony.

Niektórzy z moich wiekowych kalifornijskich znajomych powinni pamiętać wydarzenia z 1945 roku. Nikt nie potrafił jednak dokładnie powiedzieć, czym zajmował się w dniu końca wojny w Europie. Dla nich najważniejsza była wojna na Pacyfiku. Pamiętają tydzień, w którym na Japonię spadły obie bomby atomowe, i że byli bardzo zadowoleni, usłyszawszy tę wiadomość.

(...) W Niemczech rzecz jasna nie było mowy o świętowaniu. Podobnie było w większości pozostałych krajów europejskich. Ich mieszkańcy po prostu wyczekiwali końca walk, bombardowań i ostrzałów, masakr, mieli nadzieję, że uda im się tego dożyć. Stalin w Moskwie na cześć własną i Armii Czerwonej, a jednocześnie by pominąć wszystkich pozostałych, urządził odrębne święto - w środę, 9 maja 1945 roku. Dla przeważającej większości Europejczyków wszelkie rozważania o rozmaitych wariantach i porach dnia zwycięstwa miały wymiar argumentów politycznych, a później stały się tematem dla historyków. Dzień zakończenia wojny to ten, w którym przestały spadać bomby i pociski, ustały walki, a najbliżsi wrócili do domów. Albo taki, w którym docierało do świadomości, że najdroższych się już nigdy nie zobaczy, a rodziny nigdy się nie połączą. Na kontynencie europejskim daty końca wojny mieszczą się między wiosna 1944 r. a początkiem zimy 1945 r.

Granice w Europie na obszarze od wschodniej Francji po granice państwową ZSRR w pierwszym półroczu 1945 były rozmyte. Liczył się tylko przebieg frontów. Tymczasem prawo międzynarodowe - a przede wszystkim jałtańskie uzgodnienia Wielkiej Trójki w sprawie repatriacji - opierały się na XIX-wiecznej zasadzie suwerenności narodowej i obywatelstwie. Obce wojska okupowały to, co wcześniej było terytorium państw zamieszkałych przez miliony obywateli: oni sami zaś nie posiadali dokumentów. Dla wielu dzień zakończenia wojny był dniem wydania przez jakiegoś dowódcę arbitralnej decyzji wskazującej, do jakiego państwa (narodu) od tej pory należą.

(...) Londyn, Paryż i Nowy Jork już od 24 godzin fetowały Dzień Zwycięstwa. Radio Moskwa i sowiecka prasa słowem o tym nie wspomniały. Az do środy 9 maja - wówczas ukazał się oficjalny komunikat. O godzinie 22 Stalin wygłosił dwa przemówienia: jedno do żołnierzy, drugie do narodu. W żadnym nie nawiązał do sojuszników. Siły zbrojne usłyszały: "Wielka wojna ojczyźniana, prowadzona przez ludzi radzieckich skończyła się zwycięstwem naszego oręża. Niemcy zostały nieodwracalnie rozbite". Do narodu przemówił m.in. tymi słowy: "Nadszedł historyczny dzień zwycięstwa naszego narodu nad niemieckim imperializmem[...] Odtąd sztandar wolnych ludzi, który jest jednocześnie sztandarem pokoju, będzie powiewał nad Europą". Jeśli było to nawiązanie do flag aliantów, to wyrażone zostało osobliwie; niektórzy mogli to poczytać za groźbę. "Wieczna chwała bohaterom poległym w walce, tym, którzy poświęcili życie dla wolności i szczęścia naszego narodu" zakończył. Styl Stalina był klasycznie stalinowski.

Największe pozaeuropejskie obchody Dnia Zwycięstwa w Europie odbywały się w Nowym Jorku. (...) Na trzy dni - poniedziałek, wtorek i środę 7-9 maja - Nowy Jork zwariował.

(...) Nowojorczycy, i podobnie wielu Amerykanów, uważali się w 1945 r. za niezniszczalnych. Przekonani byli, że to ich wojska i ich pieniądze wygrały wojnę. Że byli prawdziwymi emisariuszami prawa człowieka i wolności.

(...) Nieoczekiwanie w Paryżu i Londynie zrobiło się upalnie. Podczas wojny ani radio, ani prasa nie publikowały prognoz pogody (to jedna z głównych przyczyn sukcesu D-Day). W Londynie Dzień Zwycięstwa w Europie był w istocie dniem Churchilla. Do największych zbiegowisk na Wyspach dochodziło tam, gdzie zatrzymał się premier; najliczniejszy tłum asystował jego przejazdom, ludzie gromadzili się wokół głośników, z których rozbrzmiewał jego głos (...).

Podobnie było w Paryżu. W poniedziałkowy wieczór widać było, że miasto staje się "bardzo podekscytowane", jak to ujął w liście do rodziny w Baltimore jeden z amerykańskich żołnierzy. Ale na ulicach zaroiło się dopiero późnym wtorkowym popołudniem, po przemówieniu de Gaulle’a.

(...) W poniedziałek Moskwa milczała w sprawie kapitulacji Niemiec, natomiast nie omieszkała uradować świata informacją o tym, co się dzieje z szesnastoma przedstawicielami Polski Podziemnej, którzy umówili się na spotkanie z delegatem sowieckim i zniknęli. Przewiezieni samolotem do Moskwy trafili do więzienia na Łubiance, gdzie czekają na proces, oskarżeni o "zdradę stanu" wobec "odrodzonego państwa polskiego". W środę rano - w moskiewskim Dniu Zwycięstwa w Europie - szef NKWD Beria przekazał Stalinowi dekret uświetniający ludowe zwycięstwo: wszyscy żołnierze Armii Czerwonej wzięci do niewoli przez Niemców i wszyscy obywatele ZSRR oswobodzeni i repatriowani na mocy uzgodnień jałtańskich trafia do łagrów. Obozy już są przygotowane, każdy pomieści 10000 osób. Jest ich około stu, niektóre na "terytorium Polski" (czyżby nie była suwerennym państwem?), przyjmą więc około miliona osób. Milion nowych więźniów Gułagu! Cóż za zwycięstwo!. Stalin podpisał dekret bez zwłoki.

Tuż po godzinie 1 czasu moskiewskiego w radzieckim radiu ucichła muzyka rosyjska, a Jurij Lewitan, najważniejszy ze spikerów, wypowiedział w eter to, o czym świat wiedział już od czterech dni. Zabrzmiało śmiertelnie poważnie: "Tu mówi Moskwa. Niemcy skapitulowały. Dla uczczenia zwycięskiej wielkiej wojny ojczyźnianej dzień dzisiejszy jest świętem narodowy, świętem zwycięstwa".

W ciągu kilku minut zaludniło się śródmieście Moskwy.

(...) Więzieni na Łubiance - w tym szesnastu członków Polski Podziemnej i Aleksander Sołżenicyn, były kapitan Armii Czerwonej aresztowany pod Elblągiem za "szerzenie propagandy antyradzieckiej" - zachodzili w głowę, co takiego się stało. Przed 1 maja zdjęto z więziennych okien zaciemnienie, najwyraźniej nie groziły już ataki lotnicze. W dniach następnych rozbrzmiał salut złożony z trzydziestu salw - oznaczało to, że Armia Czerwona zdobyła kolejną stolice. A ponieważ ostały się tylko Praga i Berlin, musiała być to któraś z nich. Zniknęli wszyscy przesłuchujący, w budynku zapanowała przejmująca cisza. Można było usłyszeć każdego osadzonego w pojedynczej celi i dzięki temu zorientować się, jak są usytuowane. Któryś z więźniów jęczał. Zabrano go z celi do pokoju przesłuchań, a ponieważ drzwi pozostawiono otwarte, "w gęstej ciszy wyraźnie słychać było każdy cios w brzuch i zachłystujące się krzykiem usta [...] przyniesiono obiad razem z kolacją, jak to na Łubiance zdarzało się tylko 1 maja i 7 listopada. Tylko dzięki temu dowiedzieliśmy się, że wojna się skończyła. Wieczorem rąbnęli jeszcze jeden salut, trzydzieści salw. Nie było już niezdobytych stolic. Tegoż wieczoru gruchnął raz jeszcze salut - zdaje się, z czterdziestu salw - i to już był koniec nad końcami.

Ponad skrajem blachy naszego okna i wszystkich innych cel Łubianki, a także wszystkich innych okien moskiewskich więzień, także my, byli jeńcy i było żołnierze frontowi, wpatrywaliśmy się w malowane fajerwerkami, porżnięte świetlnymi nożami reflektorów niebo.

Borys Gammerow - młodziutki kanonier artylerii przeciwczołgowej, już zdemobilizowany jako inwalida (nieuleczalny postrzał w płuca), już aresztowany z grupa studentów - siedział tego wieczoru w przepełnionej celi w Butyrkach, gdzie połowę więźniów stanowili jeńcy i frontowi żołnierze. Ten ostatni salut opisał on w oszczędnym ośmiowierszu, najprostszymi słowami: jak to już leżeli na narach przykryci wojskowymi szynelami: jak obudził ich hałas, podnieśli głowy, zerknęli na skraj okiennej blachy - a tu salut; położyli się i znowu szynelami się przykryli. Tymi samymi szynelami: upapranymi gliną z okopów, popiołem z ognisk, całymi w dziurach od niemieckich odłamków.

Nie dla nas było to Zwycięstwo. Nie dla nas ta wiosna".

--------------------

Fragment książki: Gregor Dallas "Zatruty pokój. 1945 - wojna, która się nie skończyła" Wydawnictwo Bukowy Las, Wrocław 2012

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy