Leopold Tyrmand w USA. Antykomunista w świecie lewicowych amerykańskich mediów
Zablokowany przez komunistyczną cenzurę w PRL-u, w pierwszych latach na emigracji w USA Leopold Tyrmand przebił się jako wzięty publicysta, drukowany przez wpływowy magazyn „New Yorker”. Dobra passa, jak wcześniej w Polsce, trwała krótko. Zbyt wyrazisty w antykomunistycznych poglądach, zniknął z łamów zdominowanych przez lewicę amerykańskich pism.
Ewolucja jaką przeszedł Tyrmand w USA - w PRL-u uchodzący za kontestującego system buntownika, fascynującego się nowinkami pochodzącymi z Zachodu - zawiodła go w szeregi mocno konserwatywnego odłamu amerykańskich mediów. Przyjeżdżał z opinią liberała, w czasach rozgrywającej się w Stanach Zjednoczonych rewolucji obyczajowej. Zamiast dołączyć do ideologii, którą niosły modne wówczas ruchy hipisów, on - kojarzony w Polsce jako "bikiniarz", stał się krytykiem zwrotu amerykańskiego społeczeństwa w kierunku narzucanym przez lewicowych myślicieli, polityków i świat kultury. Twierdził wówczas sam, że "przybył do Ameryki, aby bronić jej przed nią samą".
Tyrmand opuścił Polskę w 1965 r., kiedy od kilku lat nie mógł już normalnie tworzyć i wydawać swoich dzieł. W USA autor "Złego" osiadł rok później. W 1971 r. ożenił się z Mary Ellen Fox i było to jego trzecie małżeństwo. W 10 lat później urodziły im się bliźniaki - Matthew i Rebecca. Mając 65 lat, w 1985 r. Leopold Tyrmand zmarł na zawał serca podczas urlopu na Florydzie. Czteroletni wówczas syn Matthew nie mógł poznać i zapamiętać ojca. Nie znając polskiego, po latach, w 2010 r. przyjechał do Polski.
"Zacząłem odkrywać swoje polskie korzenie. Trochę jak badacz czy archiwista, bo przekazów rodzinnych brak" - tłumaczy Matthew Tyrmand w książce "Jestem Tyrmand, syn Leopolda", napisanej z Kamilą Sypniewską.
Książka ukazała się nakładem krakowskiego Wydawnictwa Znak. Przedstawiamy jej fragment.
Nowy Jork, Yorkville, 83 Ulica, rok 1970. Tata w kawalerce z karaluchami powiesił nad biurkiem plakat z hasłem: "Sprzedawca z Nowego Jorku pamięta artykuł o polskim pisarzu mieszkającym w Harlemie i piszącym po angielsku".
Nie oparł się pokusie i w metrze lub autobusie zerwał plakat z kampanii reklamowej "New York Timesa" z odpowiedzią na pytanie: który z tekstów w "New York Timesie" tak cię zaintrygował, że pamiętasz go do dzisiaj? Chodziło o artykuł prezentujący sylwetkę ojca, który ukazał się po wydaniu zbioru felietonów "The Ugly Beautiful People. Essays on Liberal Culture" (wyd. pol. 1991 pt. "Zapiski dyletanta").
Ta książka to dowcipne, czasem zgryźliwe notatki o Ameryce, zamożnych intelektualistach-kontestatorach, salonowych lewicowcach, ale pełne zachwytu dla amerykańskiej demokracji. Drukowane były wcześniej w bardzo prestiżowym "New Yorkerze".
Ojciec spokojnie czekał na kolejny numer "New Yorkera" ze swoim nowym tekstem. "The Rosa Luxemburg Contraceptives Cooperative. A Primer on Communist Civilization" (przekł. pol. pt. "Cywilizacja komunizmu", Londyn 1972, wyd. krajowe poza cenzurą 1985), bezkompromisowy i groteskowy poradnik dla żyjących w takim systemie, trafił już na złamane kolumny, czyli próbne wydruki przed odesłaniem do druku. Na konto wpłynęło szczodre honorarium, dzięki któremu między innymi rodzice kupili domek w New Canaan.
W "Cywilizacji..." we wstępie napisał, że to pamflet, a nie tekst historyczny, i że ma ambicje literackie. To ostatnie było dla niego ważne. Próba wkroczenia na teren literatury w obcym języku.
Ojciec spokojnie czekał. Drukowali go przecież od czterech lat.
Jednak tekst się nie ukazał, choć powstał na zamówienie naczelnego Williama Shawna, po sukcesie "Zapisków dyletanta". Shawn, legendarny redaktor naczelny "New Yorkera", rządził magazynem trzydzieści pięć lat. Był władcą umysłów amerykańskiej elity. Jego odmowa oznaczała koniec "sławy", popularności towarzyskiej, koniec zaproszeń na bankiety, kolacje, koktajle. Milczący telefon. Zero propozycji wykładów, publikacji.
Shawn nieraz płacił i latami nie drukował kawałków, bo zmienił zdanie. Nikt tego nie powiedział wprost, ale tata był przekonany, że przesądziły względy ideologiczne. I z pewnością miał rację.
Sławomir Mrożek w 1985 roku napisał o ojcu:
Leopold ze swoim antykomunizmem wybrał się najgorzej jak tylko mógł. Niechby go chociaż przebrał za "anty-autorytety-taryzm", taki ogólny i w ogóle, za "walkę z instytucjami" jakąś ogólną, chociażby za anarchię. To było takie łatwe, niczego innego nie żądano.
(...) Wystarczyło być mgliście postępowym, czyli mętnie antykapitalistycznym, a wtedy otwierały się uniwersytety i salony, Fundacje i Redakcje, najlepsze sfery, czyli, krótko mówiąc, kariery. Robiono je szybko i nieraz oszałamiające. A kiedy się było przybyszem ze Wschodu i chciało się grać w tę grę - miało się wtedy dodatkową szansę: człowieka, który jest "stamtąd", a jednak "swój", który potwierdza, że się nie mylimy i mamy ogólnoświatową słuszność. Także paru naszych rodaków zagrało, z nieuniknionym powodzeniem, na tym numerze.
Ale nie Leopold. Nie tylko nie, ale wprost odwrotnie, i krzyczał z całych sił, że nie i że odwrotnie (cyt. za: "Tyrmand i Ameryka").
Na początku lat siedemdziesiątych obowiązywały lewicowe sympatie. Królewską parą celebrycką są John Lennon i Yoko Ono, rządzi Richard Nixon, trwa kryzys energetyczny, w ramach oszczędności nawet w budynkach rządowych jest chłodniej, wygaszono część oświetlenia w miastach, w uniwersyteckich kampusach mają miejsce ostre zamieszki antyrasistowskie, antywojenne, rośnie w siłę ruch zielonych.
Trafnie skomentował to Norman Podhoretz, naczelny szacownego konserwatywnego "Commentary", z którym rozmawiali autorzy książki "Tyrmand i Ameryka":
Antykomunizm uważano za halucynację, paranoidalną fantazję. Prawdziwych komunistów było niewielu, ale większość osób ze środowiska literackiego pozostawała, jak to nazwaliśmy - anty-antykomunistami. Przedmiotem ich ataków była Ameryka, a nie świat komunistyczny.
Dodał też:
Gdy myślę o tamtych czasach, to wydaje mi się dość zaskakujące, że jakiekolwiek teksty Tyrmanda zostały opublikowane w "New Yorkerze". Prawdopodobnie opublikowano je, zanim ktoś się zorientował, jakie Tyrmand miał poglądy. A kiedy się dowiedzieli, szybko z niego zrezygnowali.
Tak więc za poprzednie artykuły ojciec najpierw kupił mały dom w eleganckim New Canaan, czterdzieści mil (około sześćdziesięciu czterech kilometrów) od Nowego Jorku. Mimo zawodowej ciszy pracował intensywnie każdego dnia, jak gdyby nigdy nic. Pisał codziennie na piętrze, w gabinecie, za masywnym biurkiem, a mama na dole, przy stole w jadalni, kończyła swój doktorat z dziewiętnastowiecznej literatury hiszpańskiej.
Mama wspomina to jako czas idylli, choć finansowo im się słabo powodziło. Jeździli na rowerach, spacerowali, co weekend urządzali wypady do kina czy muzeum w Nowym Jorku. Ojciec na przyjęcia ze znajomymi przez kilka dni przygotowywał bigos i nalewkę na spirytusie, którą niezależnie od składu (zioła lub owoce) nazywał tyrmandówką. Robił zakupy, czyli maniacko ścigał w okropnym sraczkowatym daihatsu przeceny w okolicznych sklepach, i sprzątał z mamą co tydzień cały dom, bo był totalnym pedantem.
Snuł się czasami przygnębiony. Znów odrzucony jako pisarz, dziennikarz. Wydawnictwa odmówiły druku trzech jego powieści, w mainstreamowej lewicującej prasie nie chcieli go drukować. Powtarzał mamie: "Nie poddałem się nazistom, nie uległem komunistom. Nie ma mowy, żebym teraz ugiął kark przed nowojorskimi liberałami".
Do furii doprowadzała go ich naiwna lewicowość. W przeciwieństwie do amerykańskich intelektualistów ojciec miał doświadczenie życia w komunizmie. W Wilnie aresztowany przez bezpiekę, uciekł z łagrowego transportu, ponad dwadzieścia lat żył PRL i wiedział, co to stalinizm. Chciał im pokazać, że dążą do systemu, który jest zbrodniczy, że w żadnych warunkach, po żadnych poprawkach nie da się stworzyć dobrego socjalizmu.
Amerykańska wolność słowa to był dla niego ideał, to, o co w Polsce walczył. Nie złagodził antykomunistycznych poglądów, nie godził się na żadne poprawki w swoich tekstach. Z pełną świadomością wylądował na marginesie.
Po pięciu latach ten margines zyskał konserwatywny angielski styl. W Rockford tata zasiadł w gabinecie urządzonym antykami, ze starymi sztychami na ścianach i imponującym biurkiem. Miał do dyspozycji sekretarkę. Urządził salę konferencyjną z długim stołem. Raz wparował tam z garnkiem bigosu i ziołową tyrmandówką, by ugościć biznesmenów, którzy łożyli na Instytut.
Panowie ze złotymi spinkami w mankietach, w dwurzędowych garniturach pałaszowali kapuściany specjał, jak zapewniał ojciec - tylko dziesięciodniowy.
W Rockford College przy Conservative Institute był wiceprezesem, naczelnym "Rockford Papers" oraz magazynu kulturalnego "Chronicles of Culture". Pierwszy raz miał stałą pracę, ubezpieczenie, codziennie rano o dziewiątej stawiał się w biurze. Pisał dokładnie to, co myślał. I to było najważniejsze.
Mama, dziewczyna z Nowego Jorku, była tą przeprowadzką przerażona. Pochodzi z Brooklynu, to nie Manhattan oczywiście, ale Rockford to było kompletne zadupie. Beznadziejny krajobraz przemysłowy z kominami fabryk, a dalej wielkie farmy. Dokoła fabryki produkujące zabawki, części lotnicze, samochodowe, maszyny i narzędzia. Miasto przemysłowe z rozpadającym się centrum, robotnicze. Mama pisała do "Chronicles of Culture" i pracowała przez chwilę w sklepie z eleganckimi ciuchami, ale szybko został zamknięty, bo nie miał wielu klientów. Z tym swoim doktoratem, aspiracjami do splendoru, jak żartował tata, nie bardzo tam pasowała. Od końca lat osiemdziesiątych, gdy zaczął upadać przemysł, Rockford regularnie plasuje się na czołowych miejscach plebiscytów w stylu "najgorsze miasto USA".
- Był tam szczęśliwy - odpowiada tonem nieznoszącym sprzeciwu moja matka.
Ale najpierw "American Scholar" w 1976 roku wydrukował tekst ojca "The Media Shangri-La" ("Raj mass mediów") z tezą, że amerykańskie media tylko udają obiektywne, a są totalitarne - mimo głoszonej otwartości propagują jeden, lewicowy światopogląd. Przeczytał to i zgłosił się do ojca doktor John Howard, rektor Rockford College, z propozycją, by ojciec pro wadził pismo tego prawicowego think tanku, a potem także kierował Rockford Institute. Ojciec przekonał Howarda, by oprócz pisma politycznego wydawać też "Chronicles of Culture". To było nowe podejście w konserwatyzmie amerykańskim, który skupiał się głównie na kwestiach politycznych czy religijnych.
Gdy ojciec zmarł, rozgorzała ideologiczna walka o to, kto będzie kierował Instytutem i w jakim kierunku będzie on zmierzał. Człowiek, który go przejął, poprowadził go w dokładnie przeciwną stronę, niż chciał tata. Rockford Institute przestał być ośrodkiem centrowo-konserwatywnym, a stał się stricte religijny, zajmując się teologią, nie zaś polityką, socjologią, filozofią czy przede wszystkim kulturą, którą ojciec uważał za tak istotną.
Nastąpił rozłam. Odeszli neokonserwatyści, a rządy przejęli paleokonserwatyści. Rockford Institute kompletnie stracił na znaczeniu, przesuwając się na pozycje narodowo-katolickie. Zwrot niezbyt udany, bo za czasów ojca Instytut miał niewielkie, ale jednak, znaczenie w debacie politycznej. Ta część dziedzictwa Tyrmanda została roztrwoniona.
-----------------------
Opublikowany fragment pochodzi z książki: Matthew Tyrmand & Kamila Sypniewska "Jestem Tyrmand, syn Leopolda" Wydawnictwo Znak, Kraków 2013