Pluton słowacki w Powstaniu Warszawskim

W Powstaniu Warszawskim brali także udział Słowacy. Walczyli na ulicach Czerniakowa od 1 sierpnia do 23 września. Żołnierzami 535. plutonu Armii Krajowej dowodził podporucznik Mirosław Iringh "Stanko". Na sztandarze oddziału widniały godła Słowacji i Polski.

Walka Warszawy w 1944 roku doczekała się już wielu opracowań. W swojej większości obejmują one Powstanie jako całość. Książka "Powstanie Warszawskie. Fakty mniej znane" Rafała Brodackiego nie jest jego syntezą. Jest przypomnieniem o niezwykłych ludziach i wydarzeniach, tworzących zadziwiające historie. Napawają one nie tylko dumą, ale i oddają hołd tym, którzy przez 63 dni walczyli wbrew wszystkiemu.

Przedstawiamy fragment tej publikacji

Reklama

Pluton słowacki

Czerniaków płonął. W stronę Saskiej Kępy odpływały ostatnie pontony. W jednym z nich upchnięto 20 rannych żołnierzy 535. plutonu AK. Za nimi płynął wpław ich dowódca. Tak ewakuowały się niedobitki tak zwanego plutonu słowackiego, walczącego w powstaniu.

W marcu 1939 roku wojska niemieckie, realizując postanowienia układu monachijskiego, zajęły Czechosłowację, z zachodniej części jej terytorium tworząc Protektorat Czech i Moraw. Ziemie zamieszkane przez Słowaków uzyskały formalną niepodległość, niemniej w praktyce utworzona Republika Słowacka była zależna od III Rzeszy. Stacjonowały tam oddziały niemieckie, a lojalne wobec Berlina władze państwowe zgodziły się, by wojska słowackie wzięły udział w hitlerowskiej agresji na Polskę. Część Czechów i Słowaków nie pogodziła się z sytuacją i wyemigrowała do Polski. Prezydent Czechosłowacji Edward Benesz udał się do Francji, a potem do Londynu. Polskie i czechosłowackie kręgi emigracyjne rozpoczęły rozmowy mające doprowadzić do powołania konfederacji polsko-czechosłowackiej.

Zostały one jednak zerwane w 1943 roku przez stronę czechosłowacką.

Słowacy w okupowanej Polsce

Próby nawiązania współpracy na podłożu cywilno-wojskowym podjęto też w okupowanej Polsce. W 1943 roku powołano do życia Słowacki Komitet Narodowy (SKN). Jego założycielami byli Miroslav (dalej Mirosław) Iringh ("Stanko"), Jozef Janik ("Valičan"), Adam Chalupec ("Janko") i Robert Marek ("Orawiak"). Polacy wydelegowali kpr. pchor. Zbigniewa Jakubowskiego ("Janosik"), plut. pchor. Mieczysława Wojciechowskiego ("Milan") oraz ppłk. Mieczysława Szczudłowskiego ("Lotnik").

Słowacy od samego początku wzięli się do montowania siatki konspiracyjnej. Było to ułatwione o tyle, że mieli słowackie obywatelstwo. Paszport kraju uznawanego przez Niemcy za sojusznika pozwalał im bez przeszkód przemieszczać się po okupowanym mieście i ułatwiał nawiązywanie kontaktów. W Warszawie mieszkało w tamtym czasie około 80 rodzin, których członkowie deklarowali narodowość słowacką. Wielu z tych ludzi pracowało w gazowni na Czerniakowie. Wkrótce też nawiązano współpracę ze Słowakami wcielonymi do wojsk węgierskich.

Na tym jednak nie poprzestano. "Stanko" i "Janko" zwrócili się do dowództwa Armii Krajowej z prośbą o utworzenie oddziału, który wziąłby czynny udział w walce z okupantem. Rezultatem tych wysiłków było powołanie plutonu nr 535, który miał być zalążkiem kompanii. Jego dowódcą został awansowany na podporucznika Mirosław Iringh.

Słowaków było jednak zbyt mało, by sformować oddział. Problem rozwiązało dowództwo AK, które pozwoliło służyć w nim ochotnikom innych narodowości. SKN zdwoił wysiłki rekrutacyjne i w lipcu 1944 roku pluton liczył już 60 żołnierzy. Trzon stanowili Słowacy (w zależności od szacunków było ich 28 lub 22), służący głównie w Gazowni na Czerniakowie. Wraz z nimi służyło 18 Polaków, sześciu Gruzinów, trzech Węgrów (dezerterzy z armii węgierskiej), dwóch Ormian oraz po jednym Azerze, Czechu i Ukraińcu. Najstarszy był "Stanko", który dobiegał trzydziestki. Reszta ludzi miała nie więcej jak 25 lat. Oddział przyjął barwy flagi Słowacji. W tych kolorach miał opaski powstańcze. Pierwszą z nich wykonała dla ppor. "Stanka" żona ppłk. "Lotnika", Jadwiga Szantarek-Szczudłowska. W tych samych barwach był sztandar oddziału, na którym widniały godła Słowacji i Polski.

Na Mokotowie i w ruinach Czerniakowa

Pluton miał walczyć na terenie 2. rejonu Obwodu V Mokotów AK jako część Zgrupowania AK "Baszta", wchodząc w skład kompanii por. Czesława Zawadzkiego ("Legun") z batalionu kpt. Czesława Szymanowskiego ("Korwin").

Zgodnie z dostarczonymi rozkazami batalion "Korwina" miał się zebrać 1 sierpnia 1944 roku na ulicy Parkowej 33. Na odbywającą się tam odprawę stawiło się 100 ludzi, z czego 24 (dwie drużyny) pod dowództwem pchor. "Janosika" pochodziło z plutonu ppor. Iringha. Reszta oddziału utknęła na Czerniakowie.

Broni było bardzo mało. Brakowało nawet benzyny do napełniania butelek. Wysłany łącznik zdołał dotrzeć na ulicę Narbutta, ale nie zdążył wrócić. Żołnierze zabrali więc to, co mieli, i wraz z batalionem kpt. "Korwina" wyruszyli, by zaatakować Belweder.

Kompania "Leguna" miała zaatakować obiekt od strony skarpy. W tym celu por. Zawadzki poprowadził swoich ludzi ulicą Parkową do Belwederskiej. Kiedy podeszli pod Belweder, Niemcy powitali ich ulewą ognia. Żołnierze por. "Leguna" przeskoczyli na ulicę Klonową, zajmując jeden z pałacyków. Przebiegając przez pomieszczenia, pewnie nie zastanawiali się, że przed wojną była tu rezydencja marsz. Rydza Śmigłego (dziś w tym miejscu stoi hotel Urzędu Rady Ministrów). Zziajani zatrzymali się w gmachu Towarzystwa Szkoły Mazowieckiej (dziś LO im. Narcyzy Żmichowskiej).

Co robić? Co robić? Pewnie te gorączkowe pytania zaprzątały myśli żołnierzy. "Legun", ranny, poszedł z kilkoma ludźmi w kierunku ulicy Chełmskiej. Oddział Słowaków był zdziesiątkowany. Żyło tylko siedmiu ludzi. 2 sierpnia "Janosik" wyszedł z miasta.

Kiedy "Janosik" wyruszał ze swoimi żołnierzami do ataku na Belweder, na ulicy Czerniakowskiej zebrała się reszta żołnierzy 535. plutonu pod dowództwem ppor. "Stanko". Przyszło im bronić tej pozycji przed nieprzyjacielską piechotą. Jeden z silniejszych oddziałów niemieckich zajął stację pomp (pod numerem 189), drugi dawne koszary 1. Pułku Szwoleżerów im. Józefa Piłsudskiego przy ulicy Podchorążych. Wrogie wojska obsadziły też inne obiekty.

Próba zajęcia Koszar Szwoleżerów zakończyła się porażką. Wróg miał tę przewagę, że jego pozycje górowały nad pozycjami powstańców i mógł prowadzić ogień nękający, uniemożliwiając im też działania zaczepne. Co więcej, w dzielnicy zamieszkiwało wielu volksdeutschów i Niemców, którzy stanęli po stronie sił tłumiących powstanie.

8 sierpnia żołnierzy podporządkowano Zgrupowaniu "Kryska" pod dowództwem Zygmunta Netzera ("Kryska"), a dwa dni później przerzucono ich na Powiśle, na ulice Fabryczną i Przemysłową. 11 sierpnia zreorganizowano zgrupowanie, tworząc dwa bataliony. 535. pluton był teraz częścią batalionu "Tur" pod dowództwem kpt. Zbigniewa Specylaka-Skrzypeckiego ("Tur").

Oddział ppor. Iringha liczył w tym czasie tylko 14 żołnierzy (sześciu Polaków, czterech Słowaków, trzech Gruzinów i jeden Ukrainiec), więc znaczącym uzupełnieniem stało się dla niego 16 ludzi, w tym pięciu Gruzinów, w znamienitej części zbiegłych z niewoli żołnierzy Armii Czerwonej. Utworzono z nich tak zwaną sekcję sowiecką. Z początku budzili mieszane uczucia. "Stanko" w rozmowie z jedną z łączniczek miał powiedzieć, że najpewniej się czuje, kiedy Gruzini są na warcie, czyli nie ma ich w pobliżu. Zmienił jednak opinię, gdy wraz z trzema z nich zrobił wypad w celu wyeliminowania wrogiego gniazda karabinu maszynowego. Pozostali też chcieli iść, choć na uzbrojeniu mieli tylko jedną butelkę z benzyną i... kindżał. To jednak nie zniechęciło ochotników. Gruzini gołymi rękami wyeliminowali wrogich żołnierzy. Zaiste, lepiej mieć takich zawsze po swojej stronie...

Od 20 sierpnia Niemcy zwiększyli nacisk na nadbrzeże i zaczęli prowadzić metodyczny ostrzał dzielnicy. Zgrupowanie "Kryska" walczyło na całej linii, a rezerw nie było. Wróg wykorzystywał w walce samoloty, burząc dom po domu. Powstańcy i ludność cywilna ponieśli ogromne straty, choć jeszcze udawało się wroga odepchnąć. Nie było jednak mowy o skuteczniejszych działaniach zaczepnych. Kapitan "Tur" przesunął pluton słowacki w rejon ulic Mącznej i Solec. Zadanie, jakie przypadło Słowakom i ich kolegom, nie było łatwe. Tam bowiem schodzili do Wisły żołnierze wysyłani z misją łącznikową do Sowietów. Tam też miał wylądować spodziewany desant. Żołnierzy plutonu wysyłano też w inne rejony walk. Rozkazy w obcych językach padały w rejonie ulic Rozbrat, Łazienkowskiej i Przemysłowej. Inni walczyli w Śródmieściu, między innymi o uniwersytet.

Wraz z nastaniem września sytuacja stała się jeszcze gorsza. Bo choć piątego dnia tego miesiąca w dzielnicy zameldowali się żołnierze Kedywu pod dowództwem ppłk Jana Mazurkiewicza ("Radosław"), w tym samym czasie wzmógł się napór niemiecki. Wróg bowiem dławił ostatnie punkty oporu na Powiślu i ostrzył sobie zęby na Czerniaków. Zgrupowanie "Kryska" walczyło o rejon od Portu Czerniakowskiego poprzez ulicę Łazienkowską do ulicy Rozbrat u zbiegu z Szarą. Dalszy bieg ulicy Rozbrat, a następnie ulice Książęcą, Ludną i Solec aż do Wisły obsadzali żołnierze "Radosława".

6 września do Śródmieścia i na Czerniaków wycofali się ostatni obrońcy Powiśla. Pięć dni potem oddziały gen. Günthera Rohra i SS-Oberführera Oskara Dirlewangera zaatakowały, po bardzo silnym przygotowaniu artyleryjskim, z trzech stron, wspierane przez czołgi i lotnictwo. Ostrzeliwano i walczono o dom po domu. Mimo dużych strat powstańcy zdołali utrzymać pozycje.

14 września Niemcy wciąż atakowali. 535. pluton zajmował wysunięte pozycje na ulicy Łazienkowskiej. Żołnierze bronili kościoła Matki Bożej Jerozolimskiej. Walczono prawie w zwarciu. Łączniczka Danuta Sobczyńska z domu Kozłowska ("Ata) chwyciła jednego z żołnierzy za rękę i wskazała mu, gdzie są Niemcy. Problem jednak w tym, że wskazała mu... jego pobratymców! Gdyby nie przytomność umysłu jednego z jej kolegów, pewnie zginęłaby, bo Niemcy wdzierali się już do kościoła.

Napór wroga stawał się coraz silniejszy i pluton musiał wycofać się pod ostrzałem z ziemi i powietrza na ulicę Fabryczną, by tam zatrzymać natarcie przeciwnika. Jednakże sytuacja nadal była bardzo zła. Wróg był zdeterminowany, by odciąć powstańców od Wisły, i wciąż atakował. Zdziesiątkowany pluton słowacki został częściowo okrążony w jednym z domów. Przed wybiciem do nogi uratował kolegów Gruzin, Josef Tamaradze, który samotnie i do końca osłaniał odwrót kolegów i koleżanek z oddziału. Kiedy jedna z sanitariuszek, Danuta Michałowska z domu Pietrzak ("Aga") zanosiła mu po raz ostatni jedzenie i amunicję, nie przyjął jedzenia. Oznajmił, że chce pić. Nie z manierki jednak, jak się okazało, bo tę odsunął, wyjaśniając, że będzie pił niemiecką krew. To były jego ostatnie słowa. Wkrótce któryś z Niemców rzucił granat, który zabił tego dzielnego powstańca.

Jego opór dał ppor. Iringhowi niezbędny czas na wycofanie jego żołnierzy na ulicę Zagórną. "Stanko", silnie pokasłując, prowadził już tylko garstkę poranionych ludzi. Z 60, którzy wyruszyli do walki, żyło 34. Walczyli o każde piętro posesji pod numerami 6 i 8.

15 września na Czerniaków przeprawiły się pierwsze pododdziały 1. Armii Wojska Polskiego. Wzmógł się niemiecki atak na zajmowany przez Polaków skrawek terenu okolony ulicami Zagórną, Czerniakowską, Okrąg i Ludną. Do 19 września Niemcy zdołali wyprzeć Polaków z ulic Ludnej i Okrąg, zatrzymując się na Wilanowskiej. Pewne jednak było, że następne ataki mogą zniszczyć ostatnie polskie palcówki. W takich warunkach "Radosław" zdecydował o ewakuacji Czerniakowa nocą z 19 na 20 września i poprowadził swoje oddziały na Mokotów.

Wróg tymczasem nacierał coraz silniej na budynki przy ulicy Solec 51 i 53 oraz Wilanowskiej 5 i 1. Nad Wisłą działy się okropne sceny. Niemcy oświetlali teren flarami i z mostu Poniatowskiego celnie ostrzeliwali brzeg rzeki. Poszatkowane kulami ciała leżały na brzegu. Niektóre z nich jeszcze się ruszały, rozlegały się jęki. Ci, których kule ominęły lub tylko drasnęły, wbiegali w nurt Wisły i płynęli wpław.

Żołnierze 535. plutonu byli w matni. Zapewne osłaniali do końca wycofujących się w pontonach ludzi. 23 września w ostatniej łodzi upchnięto 13 ciężko rannych Słowaków, pięciu pozostałych przy życiu żołnierzy "sekcji sowieckiej" i dwie łączniczki - "Agę" i "Atę". Za pontonami wpław przez rzekę popłynął "Stanko".

Nie wszyscy zdołali dotrzeć do przeprawy. Odpływających obserwowała między innymi jedna z łączniczek, Halina Gąsior z domu Wojtyś ("Ryta"). Odłamki poraniły jej głowę, szyję i biodro. Do niewoli dostali się też walczący w okrążeniu żołnierze plutonu, którzy nie zdążyli dopaść brzegu.

Nowa rzeczywistość

Ci, którzy przeprawili się przez Wisłę, również nie trafili najlepiej. Napotkani na Pradze Rosjanie przetransportowali ich do dużej willi w okolicach Lublina. Chociaż byli lepiej żywieni, a i łóżka były pewnie wygodniejsze od podłogi budynku na Zagórnej, to byli pilnowani. Budynek otaczało ogrodzenie.

Zaraz potem żołnierze "sekcji sowieckiej" zniknęli. Spodziewając się, że i inni mogą wkrótce podzielić ich los, "Stanko" pomógł "Adze" i "Acie" przejść przez płot. Opierały się, nie chciały opuścić swojego dowódcy, ale wydał im rozkaz.

Sam nie uciekł. Prawdopodobnie nie miał już siły. Kaszel, jaki go gnębił od dłuższego czasu, okazał się być objawem gruźlicy. Podporucznik trafił do szpitala. Wkrótce jednak stamtąd umknął przebrany za lekarza, gdyż zainteresowało się nim NKWD. Za dużo mówił o powstaniu. Pojechał do Warszawy, na ulicę Zagórną, gdzie spotkał swoją żonę Walerię. W maju 1945 roku urodziła się ich córka Mirosława (obecnie Iringh-Fit).

Po wojnie zaczął pisać do różnych gazet. W wyniku prześladowań akowców stracił pracę. Dopiero po "odwilży" roku 1956 jego sytuacja się nieco polepszyła, choć wciąż był to stan daleki od normalności. Władza nadal go prześladowała.

Nawet po zakończeniu walki nie przestał interesować się losami swoich ludzi. W miarę poszukiwań dawali o sobie znać kolejni żołnierze 535. plutonu. Halina Gąsior ("Ryta") po odpłynięciu pontonów resztkami sił przeczołgała się do jednego z nadbrzeżnych budynków, skąd niebawem wygarnęli ją Niemcy. Przez Wolę trafiła do obozu w Pruszkowie. W lutym 1945 roku wróciła do kraju. Mirosław Iringh pomógł jej uzyskać status inwalidy i stosowną rentę. Żyje do dziś.

Przyjechały też "Aga" i "Ata" (w plutonie nazywane "Agata", bo zawsze widywano je razem). Po tym jak "Stanko" pomógł im uciec, zajechały do rodziny Danuty Sobczyńskiej. Aby się utrzymać, handlowały mlekiem. Obie podobnie jak "Ryta", żyją do dziś.

Część żołnierzy, którzy dostali się do niewoli, zdołała zbiec z transportu i wziąć udział w powstaniu na Słowacji. Tylko ci z "sekcji sowieckiej" mimo usilnych poszukiwań nie dali znaku życia. Prawdopodobnie do dziś leżą gdzieś w ziemi, zamordowani przez NKWD. Jako byli jeńcy w niewoli niemieckiej byli traktowani przez sowiecki aparat represji na równi z dezerterami.

U zbiegu ulicy Czerniakowskiej z aleją Wilanowską znajduje się skwer Mirosława Iringha. Na postawionym tam pomniku widnieje napis: W hołdzie Słowakom, bohaterskim żołnierzom 535. plutonu Armii Krajowej walczącym w Powstaniu Warszawskim na ulicach Czerniakowa od 1 sierpnia do 23 września pod dowództwem Mirosława Iringha "Stanko" w 1. kompanii batalionu "Tur" Zgrupowania "Kryska".

Plutonowi ppor. Mirosława Iringha ("Stanko") poświęcono też część ekspozycji w Muzeum Powstania Warszawskiego.

Przeczytaj także: Cudzoziemcy w Powstaniu Warszawskim

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Powstanie Warszawskie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy