Polscy terroryści. Takie były również metody walki o niepodległość Polski

Działali w tajemnicy. Wtapiali się w tłum. Zaborcy nazywali ich "terrorystami". Sami woleli mówić o sobie: bojownicy. Organizowali zamachy na życie rosyjskich przywódców. Napadali na banki, pociągi i urzędy. Nikt ich nie szkolił, a i tak doszli do perfekcji.

O działalności polskich organizacji niepodległościowych, posługujących się terrorem w walce z rosyjskimi władzami zaborczymi pisze Wojciech Lada w książce "Polscy terroryści" (Wydawnictwo Znak, Kraków 2014). Prezentujemy fragmenty tej publikacji.

Tadeusz Dzierzbicki: Chciał pomścić brata i zabić carskiego generał-gubernatora

Tadeusz Dzierzbicki był wykształconym i kulturalnym mężczyzną - ukończył niedawno paryską wyższą szkołę techniczną ze stopniem inżyniera elektrotechnika, miał też za sobą służbę w armii rosyjskiej. Wszystko to czyniło go idealnym kandydatem na organizatora partyjnego laboratorium, co istotnie na początku 1905 roku mu zlecono. Kiedy wrócił do Warszawy, zamieszkał pod nazwiskiem Dobrowolski przy placu Zbawiciela, przypadkiem zupełnie blisko mieszkania, w którym swoje bomby preparowali Lutze-Birk i Zagórska.

Reklama

Chłopak niezwykłych zdolności, zapalona głowa, pełna pomysłów, a energia i wola ze stali. Wprowadził się on do pokoiku instruktora i tam rozpoczął prace nad skonstruowaniem dobrej bomby.

Wobec braku odpowiednich stołów cała robota odbywała się wprost na podłodze, zajmując z każdym dniem coraz większą przestrzeń. Pirotechnik pracował z zapałem, nie zwracając najmniejszej uwagi na innych domowników lokalu, których liczba wzrosła do 4, a którzy musieli skakać przez jego instalację naukową, aby dostać się wieczorem do swoich legowisk" - pisał o nim w "Niepodległości" autor ukrywający się pod inicjałami SN (Stanisław Nejman), a Walery Sławek dodawał szczegóły:

W wynajętym przez siebie mieszkaniu w oficynie przy ul. Nowowiejskiej fabrykował nitroglicerynę, skupując całymi dawkami w aptekach kwas solny, siarczany i glicerynę. To prymitywne laboratorium, w którym niekiedy po kilka razy dziennie następowały małe eksplozje przy produkcji, było wymownym obrazem, w jakich warunkach i jakimi siłami zaczynaliśmy walkę".

Dzierzbickiemu było to jednak obojętne. Zaledwie miesiąc wcześniej podczas manifestacji zginął jego młodszy brat, kiedy więc nadarzyła się okazja pomszczenia go, sam zgłosił się na ochotnika do wykonania zamachu.

Ofiarą miał być generał-gubernator Maksymowicz, a datę wykonania wyroku zaplanowano na 18 maja.

Dzierzbicki wyprodukował niewielką ilość nitrogliceryny (ok. 3 kg) i zrobił z niej żelatynę wybuchową" - wspominał Sławek. Nie wiadomo, jaką konstrukcję miała bomba - świadkowie opisali ją po prostu jako "paczkę" - pewne jest natomiast, że stawił się z nią w wyznaczonym dniu na ulicy Miodowej w Warszawie i usiadł w cukierni mieszczącej się pod numerem 4, zamówił kawę i spokojnie czekał na Maksymowicza, który tędy właśnie musiał przejeżdżać, chcąc dostać się z Belwederu do cerkwi przy ulicy Długiej. Dalsze wypadki opisał nestor warszawskiego dziennikarstwa Kazimierz Pollak, który zupełnym przypadkiem był świadkiem zdarzenia:

O godzinie 11 przybył na werandę cukierni Vincentiego przy ul. Miodowej 4 jakiś człowiek z niewielkim zawiniątkiem w ręku. Usiadł przy stoliku koło wejścia i zażądał kawy. Wkrótce po nim do cukierni weszło dwóch ludzi - jak się później okazało, agentów policji, stanowiących obstawę trasy, którą miał przejeżdżać dostojnik carski.

Zwrócili uwagę na nieznajomego z zawiniątkiem i zbliżyli się do jego stolika. Wtedy dał się słyszeć głuchy odgłos strąconej ze stolika paczki, a następnie wstrząsnął powietrzem straszliwy huk - kłęby dymu objęły werandę cukierni i część ulicy. Gdy dym zaczął się rozsnuwać, ludzie ujrzeli wśród poszarpanego żelastwa i odłamków szkła trzy trupy z porozrywanymi brzuchami. Były to strzępy zwłok zamachowca i dwóch śledzących go agentów. Na ulicy zasypanej odłamkami szkła leżały zwłoki czwartego mężczyzny, a kilkanaście ciężko rannych osób jęczało na chodniku".

Sławek wspominał, że "samoofiara była obca duchowi" polskiego terroryzmu. Miał rację.

Dzierzbicki był jedynym zamachowcem, który się na nią zdecydował. Przypadkowych przechodniów "jęczących na chodniku" nikt o zdanie w tej kwestii jednak nie spytał.

* * *

O książce

Czy walka o ojczyznę usprawiedliwia największe zbrodnie?

Działali w tajemnicy. Wtapiali się w tłum. Uderzali z zaskoczenia. Za wolną Polskę byli gotowi oddać wolność i życie. Zaborcy nazywali ich "terrorystami". Sami woleli mówić o sobie: bojownicy, rewolucjoniści.

Organizowali zamachy na życie rosyjskich przywódców. Napadali na banki, pociągi i urzędy. Nikt ich nie szkolił, a i tak doszli do perfekcji w sztuce kamuflażu, przemytu, zdobywania informacji. Równie sprawnie walczyli słowem co rewolwerem czy dynamitem. W Warszawie, Berlinie, Paryżu i Londynie - wszędzie pozostawali o krok przed carską Ochraną. Każdego dnia robili wszystko, by dać Polakom nadzieję na niepodległość.

Byli wśród nich wielcy bohaterowie. Byli wielcy patrioci. Byli też wieczni żołnierze, gotowi do najgorszych aktów terroru w imię wielkiej idei. O wielu historia zapomniała. Inni stworzyli elitę II Rzeczpospolitej. Ale czy ktokolwiek pamięta, że wcześniej byli terrorystami?

Wojciech Lada, dziennikarz. Zajmuje się historią, muzyką i literaturą. Najdłużej związany był z dziennikiem "Życie Warszawy", ale regularnie pisywał też do tygodników opinii, pism i portali muzycznych, a także miesięczników historycznych. W 2010 opublikował książkę Wielkie ucieczki poświęconą nielegalnemu przekraczaniu granic PRL-u.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy