Poruszająca historia polskich sierot w Indiach

Książka Anuradhy Bhattacharjee "Druga ojczyzna. Polskie dzieci tułacze w Indiach" to poruszająca historia polskich sierot przygarniętych przez maharadżę o wielkim sercu.

Książka Anuradhy Bhattacharjee "Druga ojczyzna. Polskie dzieci tułacze w Indiach" to poruszająca historia polskich sierot przygarniętych przez maharadżę o wielkim sercu.

Gdy wojska radzieckie wkroczyły do Polski, tysiące obywateli deportowano do obozów pracy przymusowej w ZSRR. W roku 1941 Stalin wydał zgodę, by osierocone polskie dzieci wyjechały ze Związku Radzieckiego. Poruszony ich tragicznym losem Maharadża z Nawanagaru, Jam Saheb Digvijaysinghji, otworzył drzwi swego stanu i w Balachadi, nieopodal swojej letniej rezydencji, stworzył im nowy dom. Powiedział dzieciom: "Nie uważajcie się za sieroty. Jesteście teraz Nawanagaryjczykami, ja jestem Bapu, ojciec wszystkich mieszkańców Nawanagaru, w tym również i wasz".

Książka Anuradhy Bhattacharjee (Wydawnictwo Poznańskie, 2014) "nie tylko wprowadza mieszkańców Indii w mniej znane aspekty drugiej wojny światowej, ale sprawia, że jesteśmy dumni ze szlachetności naszych serc, chociaż i nam samym nie było wtedy łatwo. Książka jest hołdem i pokłonem dla ducha wytrwałości i woli przetrwania" - napisał w słowie wstępnym ambasador Indii w Polsce Anil Wadhwa, z którym autorka kontaktowała się, szukając informacji o Polakach.

Reklama

Poniżej przedstawiamy fragmenty tej publikacji.

Polska wioska na brzegach indyjskiej rzeki

Kolhapur na płaskowyżu Dekan znajdował się na terenie księstwa Bahmani do czasu, kiedy został wydarty przez Shivaji po zabójstwie Afzala Khana, jednego z najważniejszych generałów Bijapuru 10 listopada 1659 r. Po śmierci Shivaji w roku 1680 do władzy doszedł jego syn Sambhaji. Został skazany i uwięziony przez Mogołów w Delhi, podobnie jak jego syn Shahu. Po śmierci Aurangzeba jego syn Azam uwolnił Shahu w 1708, spodziewając się, że jego powrót do Maharasztry spowoduje podział wśród arystokracji i szlachty, wtedy zjednoczonych pod przywództwem Tarabai - wdowie po Rajaramie, czyli drugim synu Shivaji. Wybuchła wojna o sukcesję między Shahu a Tarabai, która rządziła w imieniu swojego młodego syna Shivaji III. Po koronacji Shahu w Satarze w styczniu 1708 r. Tarabai wycofała się do fortu Panhala, 20 km od Kolhapuru, i ogłosiła to miasto stolicą rywalizującego królestwa Maratha. Shivaji III zmarł w 1712 r., a Tarabai została zdetronizowana. Zastąpiła ją Rajas Bai, jedna z żon władcy i matka Sambhaji II. Tak zaczęła się dynastia Chhatrapaiti z Kolhapuru, ale nie liczyli się już w królestwie Maratha, którym rządzili wszechwładni Peshvasowie (premierzy) od roku 1713. Peshvasowie rządzili z Pune, a później stworzyli potężne Imperium Marathów, które rozciągało się od Attock na północy do Goa na południu, od Orissy na wschodzie do Kutch na zachodzie przez kolejne sto lat po upadku Wielkich Mogołów.

Tron Kolhapuru przejmowano kilka razy podczas panowania dynastii Puar (Pawar) i Bhosale. Maharadża Rajan III z Kolhapuru zmarł w listopadzie 1940 r. i jako że nie miał syna, wybrano dziecko z rodu Bhosale imieniem Pratapsingh jako następcę. Pratapsingh urodził się 22 listopada 1941 r. i intronizacja nastąpiła zgodnie ze zwyczajowym ceremoniałem 18 listopada 1942 r. Tego samego dnia nastąpiło oficjalne ogłoszenie faktu, że dziecko jest również władcą, Maharadżasahibem Kol hapuru1. Regentką była starsza Maharanisaheb i powołano radę regencyjną. Pułkownik Harvey, agent polityczny, był również prominentnym i wpływowym członkiem rady. Pan Surve, diwan (premier) kraju ustąpił miejsca panu E. W. Parry’emu. Kolhapur leżący na brzegach rzeki Panchganga był księstwem tylko z nazwy. Polityczny agent Wielkiej Brytanii i urzędnicy Prezydencji Bombaju mieli praktycznie całkowitą kontrolę nad rodziną królewską i księstwem. Wszystkie akty wydawane przez darbara były zwykłą formalnością.

Obóz w Valivade, Kolhapur

Valivade jako miejsce założenia osiedla wybrał kpt. A. W. T. Webb, urzędnik zajmujący się uchodźcami z ramienia brytyjskiego rządu w Indiach. W jego raporcie datowanym na 11 lutego 1942 r. czytamy, że w Valivade są spore zapasy wody z rzeki Panchgangi i że jest połączone z miastem Kolhapur drogą i linią kolejową. Valivade ogłoszono miejscem bezpiecznym - dokument podpisał przedstawiciel Instytutu ds. Walki z Malarią, odnotowując, że trzeba podjąć tylko kilka prostych kroków zapobiegawczych. Kontrakt na zbudowanie osiedla otrzymała firma M/s Hindustan Construction Company z Bombaju2, której zadaniem było postawienie następujących budynków: 140 bloków mieszkalnych, w każdym miało mieszkać 200 rodzin, 10 bloków, każdy miał zawierać 20 mieszkań dla personelu i nauczycieli, 75 bloków łaźni, każdy miał zawierać 10 odrębnych pomieszczeń z prysznicami, 70 bloków latryn, 12 oczek każda, a każdy blok miał służyć dwóm blokom pomieszczeń dla personelu, 50 bloków latryn, każdy z 5 oczkami, a każdy blok miał służyć dwóm blokom pomieszczeń dla personelu, 6 bungalowów dla oficerów, 1 magazyn, 1 kantyna dla personelu, 10 budynków szkolnych.

(...)

Księstwo Kolhapur zaproponowało firmę Lal Riala Lines do przebudowy szpitala. Z szacunków podanych przez M/s Hindustan Construction Company, z wyjątkiem dostawy mebli, miał być to koszt 3,85 mln rupii. Pani Banasińska otrzymała zaliczkę w wysokości 300 tys. rupii na zakup ubrań i wyposażenia dla 5 tys. polskich kobiet i dzieci pod warunkiem, że wszystkie zakupy będą dokonywane przez dział dostaw, chyba że dany artykuł będzie można kupić taniej na lokalnym rynku. Całkowita kwota pokrywająca umeblowanie budynków mieszkalnych wynosiła szacunkowo 3,3 mln rupii. Każda rodzina otrzymała małą kuchnię i niezbędne garnki, talerze i sztućce, na terenie osiedla miały być otwarte sklepy spożywcze. Miało nie być służących, z wyjątkiem zamiataczy i obsługi latryn, a rodziny miały same gotować i sprzątać. Przyznano zasiłek miesięczny według następującej skali:

Dorośli - 45 rupii na osobę

Rodziny z dziećmi (> 3), powyżej 12 roku życia - 40 rupii na dziecko

Rodziny z dziećmi (< 3), powyżej 12 lat - 30 rupii na dziecko

Rodziny z dziećmi (> 3), wiek 6-11 lat - 23 rupie na dziecko

Rodziny z dziećmi (< 3), wiek 6-11 lat - 20 rupii na dziecko

Rodziny z dziećmi poniżej 6 roku życia - 20 rupii na dziecko

Wydział polityczny podjął zdecydowane kroki zmierzające ku temu, by polski konsulat generalny nie mógł mieć bezpośrednich związków z księstwami, mimo ewidentnych potrzeb Polaków - dachu nad głową i żywności, które oferowało wiele księstw indyjskich. Wizyty konsula w księstwach również były zabronione, chyba że przyjedzie w charakterze osobistego gościa władcy. Konsulowi nie wolno było odwiedzać Kolhapuru, gdzie zorganizowano osiedle dla Polaków za pieniądze polskiego rządu w Londynie. Niezidentyfikowany wpis z 10 stycznia 1943 r. w archiwalnych dokumentach mówi: "Premier wspomniał, że przyjeżdża tu polski konsul generalny. Musimy zwrócić natychmiast jego uwagę na reguły zabraniające księstwom bezpośredniej korespondencji z krajami obcymi i zapraszania obcych konsulów do księstwa bez zgody Wydziału Politycznego".

Władcy księstw, a zwłaszcza Kolhapuru, musieli całkowicie podporządkować się decyzjom wydziału politycznego brytyjskiego rządu Indii. Wprawdzie Kira Banasińska, delegatka polskiego Ministerstwa Spraw Socjalnych i żona polskiego konsula, miała nadzieję, że osiedle będzie formalnie otwarte dla młodego maharadży, lecz te propozycje formalnie odrzucił brytyjski rząd Indii. W wewnętrznej korespondencji przedstawiciela korony brytyjskiej i oficera do spraw uchodźców rezydent Kolhapuru pisał:

Jest mało prawdopodobne, że Maharani regentka będzie w Kolhapurze na początku stycznia. Mam szczerą nadzieję, że jej tam nie będzie; chciałbym pana prosić szczególnie, by zadbał pan o to, by nie wysyłano jej żadnego zaproszenia na ceremonię otwarcia osiedla. Jej wysokość jest obecnie w Bombaju i przechodzi kurację medyczną. Z niecierpliwością czeka na powrót do Kolhapuru i chętnie skorzystałaby z każdej wymówki, żeby to uczynić... Dlatego też proszę pana, by pan zadbał o to, aby nie wysyłano jej żadnego zaproszenia.

W tym samym piśmie zasugerowano, żeby osiedle otworzył dr Khare, członek wydziału zagranicznego i szanowany gość księstwa oraz by premier okręgu Kolhapur wygłosił krótkie przemówienie w imieniu Rady Rezydencji. Zgodnie z tymi ustaleniami Kira Banasińska poinformowała pułkownika C. D. N. Edwardsa, Rezydenta Kolhapuru, o planowanym oficjalnym otwar ciu polskiego osiedla dla uchodźców w Valivade 8 stycznia 1944 r. To bardzo wątpliwe, by polski konsul generalny był tam obecny w oficjalnej roli, ponieważ nigdzie nie wspomina się o tym w cytowanych dokumentach. Być może był gościem osobistym kogoś z obecnych albo w ogóle go tam nie było. Osiedle podzielono na dzielnice. Cztery z nich były przeznaczone dla rodzin, podczas gdy piąta miała być sierocińcem. Początkowo proponowano, by sierociniec w Isfahanie przenieść do Valivade, lecz tę propozycję wkrótce odrzucono. Nie można było już ewakuować więcej dzieci ze Związku Radzieckiego, a zatem osiedle otworzyło podwoje dla sierot, które później przyjechały ze Związku Radzieckiego i z pomniejszonego osiedla w Balachadi. Wkrótce zaczęły funkcjonować szkoła, przedszkole i kaplica, a oprócz tego szpital. Powstała spółdzielnia handlowa i przedstawiciele ważniejszych rodzin w Kolhapurze otrzymali kontrakty na prowadzenie działalności handlowej. Rodzina Ghodke prowadziła sklep mięsny i rybny, Kittur - piekarnię, a Mahagaonkar i Gaikwad - sklep papierniczy; Shivprasad Pardeshi - sklep warzywno-owocowy, a Ingle - sklep z paliwem i węglem; Konde - sklep odzieżowy, a Inamdar - sklep z zegarkami. Później rodzina Pardeshi zorganizowała również kino, które pokazywało jeden film dziennie od szóstej do dziewiątej wieczorem.

Osiedle w Valivade stworzył brytyjski rząd Indii, a finansowały Delegatura oraz Ministerstwo Pracy i Spraw Socjalnych polskiego rządu w Londynie. Pierwsza grupa Polaków przyjechała 11 czerwca 1943 r. z Maliru, a komendantem osiedla był pułkownik Jagiełłowicz. Zadaniem tej pierwszej pilotażowej grupy było stworzenie w miarę normalnych warunków życiowych "w tej indyjskiej głuszy". Pani Button, Angielka, była oficerem łącznikowym. 

Uchodźcy zaczęli się następnie pojawiać grupami. Ramrao Ingle, obecnie emerytowany prawnik z Kolhapuru, przypomina sobie: "300 do 400 obszarpanych ludzi o szarych twarzach, ubrania wisiały na nich jak na wieszakach, każdy miał maleńkie zawiniątko, wysiedli z pociągu, który przywiózł ich z Bombaju. Poszedłem na stację, próbując ocenić, jak będzie wyglądała nasza miesięczna sprzedaż węgla i nafty, czy wyjdziemy na zero i czy osiągniemy jakieś zyski". Pan Rammaiah był inspektorem sanitarnym, a pan Gune - inżynierem na terenie osiedla. Shamrao Gaikwad pracował jako urzędnik w biurze stowarzyszenia kupieckiego.

Webb zauważa jednak w swoich raportach, że tu i ówdzie "rozlegały się głosy" na temat tego, że Polakom nie przyznaje się tych samych udogodnień, co innym uchodźcom brytyjskim w obozach dla Maltańczyków i w obozach dla jeńców wojennych Osi w Indiach brytyjskich, na terenach, gdzie cały rok panuje zdrowy klimat. Webb jednak kwituje te głosy krótką uwagą, wskazując, że od czasu zorganizowania pierwszych brytyjskich obozów dla uchodźców na początku wojny ceny znacznie wzrosły.

W tonie raportów głównego odpowiedzialnego za warunki socjalne uchodźców kpt. A. W. T. Webba słychać było niczym nieuzasadnioną niechęć, a sposób jego postępowania wskazywał na to, że traktował uchodźców bardziej jako wroga niż alianta. Brytyjski rząd w Indiach nalegał na zachowanie kontroli finansowej nad obozami i ośrodkami, chociaż wydatki pokrywał polski rząd na uchodźstwie w Londynie. Niechęć Webba do listy zakupów pani Banasińskiej - która chciała, by polskie rodziny żyły wygodnie - odzwierciedla następujący wyjątek z jego sprawozdania datowanego na 6 listopada 1943 r.

Od czasu do czasu zachodzą pewne nieporozumienia pomiędzy delegaturą polską a brytyjskim rządem Indii co do zakresu, w jakim możemy sprostać ich oczekiwaniom i w kwestiach wydatków na polskich uchodźców w tym kraju bez uszczerbku dla zasad, które brytyjski rząd Indii stosuje wobec własnych pracowników i bez zbytniego obciążenia zasobów materialnych. W przeszłości delegaci musieli się godzić na pewne opóźnienia i niedogodności, ponieważ badano ich propozycje w świetle zasad i reguł, które brytyjski rząd w Indiach zastosowałby do tych samych propozycji, jeśli złożyłby je któryś z jego urzędników. Pojawiło się odniesienie do rządu Jego Królewskiej Mości w Zjednoczonym Królestwie w kwestii ogólnej kontroli finansowej, a porozumienie, które teraz aprobują obie strony, wygląda tak, że brytyjski rząd w Indiach będzie zgadzał się na indywidualne wydatki, które zostały zaplanowane w budżecie, chyba że będą takiej natury, która postawi rząd Indii w niezręcznym położeniu w świetle któregoś z założeń jego polityki, to znaczy na przykład w kwestii wysokości przyznawanych funduszy lub w świetle uzgodnionej polityki antyinflacyjnej. Co do propozycji wydatków, które nie zostały zawarte w budżecie, brytyjski rząd w Indiach będzie je w przyszłości opiniował, oczekując, że wszelkie obiekcje co do zasady zostaną poważnie rozpatrzone przez polskich delegatów. Jeśli jednak po ich rozpatrzeniu delegaci nie będą przekonani, że daną propozycję należy forsować, brytyjski rząd w Indiach nie będzie zwracał się po kolejną opinię do Londynu, chyba że jego obiekcje będą na gruncie zasadniczej wagi. W takich przypadkach jednak należy odnotować, że wydatki zostaną poniesione na wyraźne żądanie delegatów po tym, jak brytyjski rząd w Indiach wyrazi na temat tych wydatków odrębną opinię.

Webb pisze dalej swój raport i cytuje odpowiedź polskiego delegata Wiktora Styburskiego, w której ten podkreśla, że uchodźcy w Związku Radzieckim żyli w bardzo ciężkich warunkach, a ich średnie potrzeby są wyższe niż innych uchodźców, ponieważ zarówno ich zdrowie fizyczne, jak i stan emocjonalny znacznie odbiegają od normy i należy je odbudować do poprzednich standardów. To jest widoczny znak oporu rządu brytyjskiego, który nie chciał wyciągnąć ręki do uchodźców swojego pierwszego alianta, cierpiącego trudy i znoje pod skrzydłami innego sprzymierzonego kraju.

Ponieważ polski konsul nie mógł utrzymywać bezpośrednich relacji z którymkolwiek z indyjskich księstw, znajdujących się pod kontrolą przedstawicieli politycznych i rezydentów brytyjskiego rządu w Indiach, dlatego też pojawiło się wiele propozycji lokalizacji obozu dla polskich dzieci, które nigdy się nie zmaterializowały. Należy tu wspomnieć o stanach, takich jak Baroda, którego propozycja się nie ziściła - chodzi o Patialę, gdzie stwierdzono, iż zasoby wody są niewystarczające. Podobnie było w Aundh. Maurycy Frydman, polski Żyd, który przyjechał do Indii jako inżynier zatrudniony przez stan Mysore, został wyznawcą filozofii indyjskiej i był pod silnym wpływem ruchu Gandhiego. Gandhi nadał mu nowe imię - Bharatanandji - kiedy w tamtym okresie pomagał Pant Amtya z Aundh, Shriniwasrao II, wprowadzać podstawy demokracji, tak jak proponował Gandhi. Polski konsul zwrócił się do Frydmana za pośrednictwem innej wyznawczyni ruchu Gandhiego - Umadevi - której polskie nazwisko brzmiało Wanda Dynowska, aktywnej członkini Indyjskiego Towarzystwa Teozoficznego, sugerując, że Aundh będzie dobrą lokalizacją dla polskich uchodźców, lecz w tym względzie wiele się nie wydarzyło, gdyż prawdopodobnie pomysł ten nie uzyskał aprobaty rezydenta rządu brytyjskiego albo brytyjskiego rządu Indii.

Przez następnych parę lat Valivade wyrosło na niezwykłą społeczność, którą ciepło wspominają jej mieszkańcy. Rzędy identycznych baraków zbudowanych na metrowej wysokości kamiennych murkach, na których ustawiono kratownice z bambusowymi matami, przekształciły się w kolorowe domy otoczone kwietnymi ogrodami, bananowcami i ścianami porośniętymi bluszczem, który oddzielał mieszkania od ulicy. Tkane maty przykryły klepiska, a zasłonki w oknach przekształcały anonimowe mieszkania w prawdziwie rodzinne domy, oddzielając je również od przestrzeni publicznej. Większość rodzin przygotowywała własne posiłki w maleńkich kuchniach, korzystając z towarów kupowanych za otrzymywane co miesiąc pieniądze. Niektórzy dorośli dorabiali sobie, pracując na osiedlu jako nauczyciele, pracownicy służby zdrowia lub w jednym z licznych warsztatów.

Antonina Harasymowa, matka Stanisława Harasymowa z Perth w Australii, była dyrektorką jednej ze szkół. Zofia Morawska, matka Barbary Morawskiej-Charuby z Ottawy w Kanadzie była - podobnie jak Janina Dobrostańska, matka Tadeusza Dobrostańskiego z Melbourne w Australii - nauczycielką. Janina pojawiła się w Valivade po zamknięciu osiedla w Balachadi. Ojciec Janiny Sułkowej był urzędnikiem w biurze delegatury polskiej, natomiast Janina wydawała tygodnik dla dzieci pod tytułem "Mały Czerwony Słoń", ukazujący się w osiedlu w Valivade. Franciszka Kail, matka Vanessy Kail z Melbourne w Australii, również pracowała w biurze delegatury polskiej.

Delegatura polska starała się o pracę dla nieco starszych mieszkańców osiedla. Wiele dziewcząt pracowało jako maszynistki w biurze delegatury, a także jako pielęgniarki w szpitalu polskim, który po jakimś czasie został tam utworzony. Stefan Kłosowski z Quebecu w Kanadzie przypomina sobie, że jego starsza siostra Stanisława opuściła obóz w Balachadi i pracowała jakiś czas w Bombaju, po czym wyjechała do Wielkiej Brytanii w roku 1947.

Kilka starszych dziewcząt uczyło się wtedy w szkole pielęgniarskiej przy szpitalu w Kolhapurze. Kilkoro członków Koła Polaków z Indii 1942-1948 założonego w Londynie przypomina sobie nieprzyjemny incydent, świadczący o istnieniu apartheidu w Indiach. Otóż brytyjska przełożona pielęgniarek w szpitalu uderzyła w twarz starszą hinduską służącą. Polacy byli oburzeni i poskarżyli się niemieckiemu lekarzowi, Żydowi, na zachowanie przełożonej pielęgniarek. Lekarz jednak wycofał się, mówiąc, że nie może interweniować, jako że został zwolniony z obozu dla internowanych po to, by świadczyć usługi medyczne w szpitalu i nie chciał komplikować sobie życia w obawie przed odesłaniem z powrotem do niewoli.

Autor pierwszego rocznego raportu z Valivade pisze z zadowoleniem i dumą, że od czerwca 1943 r. co miesiąc odnotowuje się ogromny postęp. Rzędy baraków, które kiedyś były nie do rozróżnienia, przekształciły się w rzędy rodzinnych domów otoczonych małymi ogródkami. W wielu wypadkach ulice nazywano od nazw roślin, które tam rosły, na przykład ulica Srebrnego Aloesu albo Bananowców. Inne ulice nazwano zgodnie z tym, dokąd prowadziły, na przykład ulica Kościelna, Szkolna czy też Sklepowa.

Najważniejszymi budowlami i instytucjami były: kościół, szpital, poczta i remiza strażacka, po czym zbudowano dziesięć szkół. Były tam trzy szkoły podstawowe, trzy przedszkola, trzy szkoły średnie - liceum, szkoła handlowa i szkoła rolnicza - wzorowano się na przedwojennym systemie polskim. Pomimo niewystarczającej ilości pomocy naukowych i sprzętu w trzech podstawówkach wykształcono 1028 dzieci. Powoli przybywało podręczników, aż jeden przypadał na czworo uczniów.

W liceach uczyło się 453 uczniów, spośród których w pierwszym roku maturę zdało 11 dziewcząt. Mieli średnio jedną książkę na 2-3 uczniów. W liceum handlowym było 38 uczennic, a w technikum rolniczych - 75 dziewcząt. Obok szkoły była trzyhektarowa farma, z której korzystali nauczyciele szkoły rolniczej. Na terenie osiedla znajdował się również warsztat prac ręcznych, ośrodek wychowania fizycznego, drużyny harcerskie, dom kultury, teatr i sierociniec. Istniała spółdzielnia, a w wielu jej warsztatach wrzała produkcja. W administracji pracował dobrze wykształcony i kompetentny personel.

W szpitalu było 200 łóżek i rządził nim dyrektor. Było pięciu lekarzy, jeden dentysta, jeden dyrektor administracyjny, 16 pielęgniarek i 16 salowych. W pierwszym roku leczono tam 2045 pacjentów. Urodziło się 19 dzieci, a zmarło 15 osób. Pełny przekład raportu wykonał pan Bogusław Trella z Perth w Australii w roku 2004.

Należy tu jeszcze wspomnieć o dwóch instytucjach oprócz tych, o których była mowa wyżej. Stowarzyszenie Kupieckie dbało o to, by Europejczycy mogli korzystać ze wszystkich dóbr i towarów, choć ich ilości były ograniczone. Niektórzy ze starszych mężczyzn zaczęli magazynować towary z przeznaczeniem do konsumpcji na terenie osiedla - najlepiej zapamiętany był mężczyzna, który zaczął robić kiełbasy. Wołowina i wieprzowina wciąż były w Indiach tematem tabu, a producenci kiełbas musieli mieć specjalne pozwolenia na pozyskiwanie ich z różnych źródeł, z zastrzeżeniem konsumpcji na terenie osiedla.

Ożywiony ruch panował na poczcie - przypominał sobie jej kierownik, pan Salokhe, którego ceniono za opanowanie trudnych polskich nazwisk i za to, że wiedział, jaki status nadawać listom. Większość byłych mieszkańców osiedla przypomina sobie, że mówił, iż "list wkrótce nadejdzie" osobie, która bardzo go wypatrywała.

Listy w tamtych czasach często wysyłano do różnych miejsc na całym świecie. Krążyły, zanim w końcu trafiły do odbiorcy i w pewien sposób dokumentowały trasę przebytą przez mieszkańców obozu, zanim w końcu dotarły do Valivade. Niektóre listy były od rodziny i od przyjaciół, którzy zostali w Związku Radzieckim, próbowano zlokalizować innych członków rodzin lub wymienić się informacjami na ich temat. Informacje trzeba było kamuflować, by przechodziły przez ścisłą wojenną cenzurę. Często posługiwano się pseudonimami. Inne listy wysyłano i otrzymywano z agencji zajmujących się poszukiwaniem osób zaginionych, szukano informacji o ojcach, mężach, braciach, a czasami synach, którzy zostali gdzieś za linią frontu albo dostali się do niewoli. Po bitwie pod Monte Cassino i Powstaniu Warszawskim nadchodziło wiele złych wiadomości, a liczba wdów i sierot znacznie wzrosła. Kiedy indziej zaś przychodziły listy od zupełnie obcych osób z informacjami o kimś bliskim, kto nie mógł nawiązać kontaktu.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy