"Świadomość, że jestem Polką, utrzymywała mnie przy życiu". Historia Iwony Gronkowskiej
"W niewoli i na tułaczce świadomość, że jestem Polką, utrzymywała mnie przy życiu. Wiedząc, że jestem Polką, wiedziałam – kim jestem" - tak swoje losy podsumowuje Iwona Rzeczkowski, która jako dziecko przeżyła piekło deportacji do Związku Sowieckiego, a po wojnie musiała pozostać na emigracji w USA.
Opowieść Iwony Gronkowskiej (po mężu Rzeczkowski) to jedna z historii dzieci wywiezionych z rodzinami na "nieludzką ziemię", zawartych w książce Wiesława Adamczyka "Kwiaty polskie na wygnaniu" (Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2015).
Przedstawiamy fragment tej opowieści.
Urodziłam się w Gdańsku. Mój ojciec, Leon Gronkowski, był właścicielem dużej firmy handlowej. Matka, Helena z Arciszewskich, zajmowała się wychowywaniem dzieci oraz prowadzeniem domu, a także pracowała charytatywnie w Polskim Czerwonym Krzyżu w Gdańsku.
Mój dom zachowałam w pamięci jako krainę baśni. Spędziłam w nim piękny, beztroski i szczęśliwy etap życia. Mieszkaliśmy w Gdańsku, więc jak to się stało, że trafiliśmy na Syberię...? Świadomość zbliżającego się ataku Niemców na Polskę w 1939 roku spowodowała decyzję ojca o tymczasowym przeniesieniu naszej rodziny do domu dziadków w Białymstoku. Gdy dwa tygodnie po napaści z zachodu Sowieci zaatakowali Polskę od wschodu, ucieczka przed nimi i powrót do Gdańska stały się już niemożliwe.
Trzynastego kwietnia 1940 roku cała rodzina Gronkowskich: moi rodzice, siedemnastoletni brat Leon i ja, oraz sześcioro Arciszewskich z rodziny mamy: dziadkowie, ciocia, bratowa matki i dwoje małych kuzynów (jedenaście i pięć lat) zostali przez Sowietów deportowani.
Dowieziono nas do państwowego sowchozu nastawionego na hodowlę owiec. Osada była oddalona o sto kilometrów od najbliższego miasta Pawłodar w Kazachstanie. Naszej dziesięcioosobowej rodzinie przyznano pół pomieszczenia w drewnianym baraku. Następnego dnia zjawił się kierownik sowchozu. Z butną miną oświadczył, że kto nie pracuje, ten nie je, dlatego spodziewa się, że wszyscy oprócz starców i dzieci do lat jedenastu, zgłoszą się nazajutrz do pracy. Za to mieliśmy otrzymać dzienną rację chleba i miesięczną zapłatę. W razie niestawienia się do pracy groziły kary pieniężne, obcinanie racji żywnościowych, a za trzecie takie "przestępstwo" czekało więzienie.
Szybko zrozumieliśmy powagę tych kar. Nieustannym towarzyszem na Syberii był głód. Nasze wyżywienie składało się z dwóch posiłków w ciągu dnia: kawałka racjonowanego chleba i zacierki. Zesłańcy przywieźli z sobą jakieś rzeczy, które wymieniali na żywność. Gdy moi rodzice nie mieli już nic na wymianę, mama zaczęła wróżyć, za co otrzymywała skromny prowiant. Najgorzej warunki syberyjskie znosili dziadkowie (co przypłacili życiem) i ojciec, który zachorował na malarię oraz cierpiał z powodu szkorbutu.
Praca w warunkach, jakie tam panowały, była dla wszystkich udręką. Mnie przydzielono trzody owiec do pasienia. Miałam już wtedy prawie piętnaście lat. O świcie trzeba było najpierw wyczyścić owczarnię, dać świeżą podściółkę, napoić bydło i dopiero wówczas wyprowadzić owce w step. Wracałam z pracy dopiero o zmroku. Najgorsza w tej pracy była dla mnie samotność. Bardzo z jej powodu cierpiałam.
Nawet ciągły głód nie doskwierał mi tak, jak otaczająca pustka, bezkresne monotonne stepy, ogromne puste niebo i rozbiegane owce. Do dziś nie jem baraniny, mam uraz.
Matkę zatrudniono na początku przy bieleniu owczarni. Praca była niebezpieczna, a ponieważ mama nie miała doświadczenia z lasowanym wapnem, potworzyły się rany na jej rękach. Później zatrudniono ją do strzyżenia owiec. Wymagana była określona liczba ostrzyżonych zwierząt na dzień, za niewykonanie norm znowu groziła kara pieniężna, w związku z tym rzadko zdarzało się otrzymać zapłatę bez potrąceń.
Ojciec pracował, rozwożąc wodę w beczkach wozem zaprzężonym w parę wołów, albo nocą pilnował owczarni przed podkopami wilków. Brat, tak jak ja, był pasterzem i latem koczował wraz z Kazachami przy trzodach owiec i kóz wyprowadzanych na stepowe pastwiska.
Wszyscy panicznie baliśmy się śmierci, która na zesłaniu, zwłaszcza zimą, zdarzała się często. Najbardziej narażone były osoby najstarsze i dzieci. Na nas spadła śmierć dziadka. Zrozpaczonych rodziców zmobilizowała do energiczniejszej walki o nasze przetrwanie.
(...) Sowieci próbowali stosować wobec nas pranie mózgu. Od czasu do czasu zjawiał się w sowchozie przedstawiciel władzy i zwoływał obowiązkowe zebranie Polaków, aby nas przekonać, jaki dobry i hojny jest kraj radziecki i jacy powinniśmy być wdzięczni, że w nim mieszkamy. Zwracał się szczególnie do młodzieży, aby ją sobie zjednać, ale my nie wierzyliśmy perfidnym perswazjom radzieckich "mentorów", nie mogliśmy znieść tych kłamstw.
Na wiadomość o wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej w czerwcu 1941 roku zrodziła się w nas nadzieja, iż nastąpią korzystne dla Polaków zmiany. Rzeczywiście, ogłoszona amnestia otworzyła bramy więzień, obozów jenieckich i łagrów, i w ogóle - przynajmniej oficjalnie - wolną drogę dla polskich zesłańców.
Brat dowiedział się o organizowaniu polskiej armii. Razem z kolegą postanowili natychmiast wyruszyć. Pamiętam wzruszające pożegnanie - smutne, bo czekało nas rozstanie, a zarazem radosne, bo pełne nadziei na odzyskanie wolności z udziałem naszego wojska. Jesienią tego samego roku, po wyjeździe brata, sowchoz przemieścił całą moją rodzinę na inny teren. Były tam trzy owczarnie, mieszkania - ziemianki, podłogi - klepiska. Zamieniliśmy tylko wszy i pluskwy na pchły i karaluchy, a praca wciąż była udręką.
Pomimo wmawiania nam, że pozostaniemy na Syberii do końca życia, starałam się nie dopuszczać do siebie myśli o takim losie. Ale lęk podkopywał nadzieję. Z Sowietami kojarzyło się wszystko, co najgorsze, nieludzkie. Tęskniłam, tak jak inni, za normalnym życiem.
Czułam ból zadany przez los, który zamienił beztroskie dzieciństwo w "golgotę wschodu".
Bo tamto życie nie było normalne - warunki egzystencji zesłańców były poniżające, degradujące. W połowie baraku mieszkało stłoczone dziesięć osób naszej rodziny. W zimie używaliśmy wiadra i beczki jako ubikacji. Może i praktyczna, ale jakże niehigieniczna konieczność.
Po krótkim czasie obrzydła nam taka metoda i zaczęliśmy wychodzić na dwór za potrzebą. Zdawałoby się, nic niezwykłego, ale tam... Ponieważ owczarnia miała tysiące owiec, trzymano również wiele psów do ich pilnowania. W zimie wygłodzone i wymarznięte zwierzęta zaczęły się rzucać na ludzkie ekskrementy! Psy rzucały się, by chwycić w powietrzu ciepłe odchody, zanim spadną i przymarzną do ziemi...
Odpychanie zdziczałych z głodu psów było niebezpieczne, sporo osób się o tym boleśnie przekonało. Trzeba sobie było budować małe igloo, szerokości najwyżej człowieka, wchodzić do niego tyłem i kijem bronić się z przodu przed psami.
Wstyd, wielki wstyd i poniżenie. Rosła we mnie, dorastającej panience, nienawiść do ludzi, którzy nas porwali z ojczystego kraju i rzucili w miejsce, w którym warunki uwłaczały człowieczeństwu - i to za nic! Uciekałam od złych emocji w marzenia i tęskniłam za tym, czego potrzebują dzieci: za domem i poczuciem bezpieczeństwa.
W marcu 1942 roku ambasada polska otworzyła delegaturę w Pawłodarze. Ojcu zaproponowano pracę. Delegatura miała organizować pomoc finansową i materialną (dary amerykańskie) dla Polaków. Razem z mamą też przyjechałyśmy do Pawłodaru i we troje zamieszkaliśmy w wynajętym u Rosjan małym, przejściowym pokoju. Ojca zarejestrowano jako urzędnika delegatury ambasady polskiej. Późną jesienią 1942 roku, po otrzymaniu od NKWD pozwolenia na podróż, ojciec w związku z nową pracą udał się do Kujbyszewa.
Tymczasem trwała ewakuacja Polaków. Ale my w 1942 roku nie wyjechałyśmy z mamą (...).
Sowieci, zaraz po wyjeździe polskiego wojska z ich terytorium, zaczęli zmuszać pozostających Polaków do przyjęcia radzieckiego obywatelstwa. "Propozycja" tragiczna, odcinająca ludziom jakąkolwiek szansę na powrót do ojczyzny. Ojciec miał przygotować dla nas paszport, który umożliwiłby nam ewakuację. Telegram, który dostałyśmy od niego z ambasady, informował nas, żebyśmy szykowały się do wyjazdu jak najszybciej.
Tata niestety musiał kontynuować pomoc Polakom, którzy nie wyjechali w 1942 roku, więc nie mógł wrócić z Kujbyszewa. W lutym 1943 roku przysłał nam paszport polski do Pawłodaru. Był do odbioru na milicji, razem z pozwoleniem na podróż do Aszchabadu w Turkmenistanie, skąd mogłybyśmy jechać do Persji. Tymczasem w kwietniu 1943 roku wybuchła sprawa masakry oficerów polskich. Niemcy odkryli w lesie katyńskim groby pomordowanych Polaków i oskarżyli Sowietów o ten mord. Oburzeni Sowieci oskarżyli Niemców o kłamstwo, a Zachód i Polskę o poniżenie komunizmu i rządu radzieckiego.
Wkrótce nastąpiło zerwanie stosunków dyplomatycznych Związku Radzieckiego z Polską. Ogarnęła mnie rozpacz. Ze zgrozą myślałam, co się teraz z nami stanie. Matka poszła na milicję upomnieć się o nasz paszport i pozwolenie na podróż. Urzędnicy zaprzeczyli, jakoby posiadali te dokumenty, natomiast kazali nam przyjąć obywatelstwo radzieckie. Matka kategorycznie odmówiła i... została aresztowana!
Całkowicie sama wśród obcych ludzi, przerażona, ale niepogodzona z tym, co się działo... czułam w pierwszej kolejności bunt. Nie, nie mogę się załamać!
(...)W tym czasie gospodyni, lękając się represji ze strony władz, wymówiła mi mieszkanie. Na szczęście przyjęła mnie zaprzyjaźniona rodzina polska. Córka owej gospodyni Rosjanki pracowała na poczcie.
Pewnego dnia przyszła do mojej nowej kwatery podniecona i wręczyła mi telegram, nadany przez ambasadę polską, adresowany do Heleny Gronkowskiej.
Telegram zawierał pismo prawne, w którym podany był paragraf kodeksu prawnego ZSRR, nakazujący, po zerwaniu stosunków dyplomatycznych z Polską, natychmiastowy wyjazd za granicę najbliższych członków rodziny urzędnika ambasady wydalonego z kraju. Obejmował nazwisko matki i moje. Następnego dnia, z telegramem w jednej kieszeni i sucharami w drugiej (na wszelki wypadek, przecież byłam zapobiegliwą, dzielną Polką), wybrałam się na milicję. Siedziałam cały dzień w poczekalni, ale nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Na drugi dzień to samo. Dopiero trzeciego dnia, widząc moją determinację i upór, urzędnicy zapytali, czego chcę. Prosiłam o widzenie z matką. Zaprzeczyli, twierdząc, że nikt o takim nazwisku nie jest zatrzymany w areszcie!
Pełna determinacji i nowej siły zdecydowałam, że pójdę do NKWD. Z drżeniem serca weszłam do mrocznego gmachu. Poczekalnia była pusta, tylko w ścianie otworzyło się małe okienko i usłyszałam nie: W jakiej sprawie? Poprosiłam o to samo co na milicji: o widzenie z matką. Po kilku godzinach okienko ponownie się otworzyło i ktoś powiedział, że mam pójść na trzecie piętro. Szłam z nadzieją... i obawą.
Panowała wroga cisza...
Znalazłam podany numer pokoju. Zapukałam, ale nikt nie otworzył. Nacisnęłam ostrożnie klamkę. Weszłam do środka... i znowu pusto. Usiadłam na krześle i postanowiłam czekać. Wreszcie otworzyły się boczne drzwi i wszedł umundurowany oficer NKWD. Znowu padło pytanie: W jakiej sprawie? I moja odpowiedź: Proszę o widzenie z matką. Znów usłyszałam, jak wcześniej, zaprzeczenie: "Takoj żenszcziny u nas niet". Urzędnik na początku straszył mnie, że jak wyjadę do Persji, to tam mnie zamordują na ulicy - nawet wiedział jak: nożem w plecy. Po chwili zmienił ton. Zamiast straszyć, począł mnie agitować. Zapytał, czy nie chciałabym studiować w Moskwie lub Leningradzie. Namawiał na zostanie "w naszym pięknym kraju". Obiecywał pomoc. "W Związku Radzieckim wszystko jest osiągalne, tylko trzeba chcieć" - perswadował. Właśnie tego doświadczałam - przecież chciałam, nawet bardzo...
Po długiej oracji zaproponował kolejne spotkanie, na co, mimo irytacji, przystałam. Czy miałam inne wyjście...? Przypuszczałam, że albo mi pozwolą zobaczyć się z mamą, albo mnie aresztują. Wróciłam w umówionym czasie i już bez kilkugodzinnego czekania rozmawiałam z tym samym funkcjonariuszem. Nadal mnie namawiał na pozostanie w radzieckim raju.
Szybko się zorientowałam, że i tym razem z mamą się nie zobaczę, tylko będę musiała wysłuchiwać nowych tyrad. W desperacji pokazałam urzędnikowi telegram. Po przeczytaniu zrobił się czerwony na twarzy i wyszedł z pokoju. Gdy wrócił, powiedział, że potrzebuje trochę czasu, by znaleźć mamę. Pożegnał mnie grzecznie - ale telegramu nie oddał. Byłam przygnębiona. Na domiar złego aresztowano córkę gospodyni! Telegram był, na szczęście, nieocenzurowany, więc po kilku dniach zwolniono Czesię z aresztu.
W tym samym tygodniu, kilka dni później, w nocy z piątku na sobotę spałam u znajomych. Nagle usłyszałam pukanie. Podeszłam do drzwi pełna lęku, a tam stała moja zapłakana mama z byłą gospodynią, która znała mój adres. Jakże szybko strach przerodził się w radość!
Zwolnili mamę z aresztu! Zwolnili z instrukcją - nakazem! - opuszczenia Pawłodaru w ciągu dwudziestu czterech godzin. Byłyśmy podminowane. Pociąg odchodził o godzinie drugiej w nocy! Już stoi na stacji, a my jeszcze bez biletów! Zostało nam mało czasu, a kolejka taka długa! Nagle zjawia się enkawudzista, wręcza nam bilety z oficjalnie na czerwono ostemplowanym świstkiem papieru, z wyznaczonym celem naszej podroży: Aszchabad.
Zaczęła się nasza kolejna, trzytygodniowa wędrówka. Podejrzane o szpiegostwo, trzykrotnie byłyśmy zatrzymywane przez kontrolera pociągu. Wyrzucane z wagonu, byłyśmy zabierane na milicję, która z kolei kontaktowała się z pawłodarskimi władzami NKWD dla potwierdzenia legalności naszej podroży. Każda przesiadka znaczyła kolejkę do ostemplowania biletów i potwierdzenia dezynfekującej kąpieli w bani. Mimo tych przeszkód dotarłyśmy do Aszchabadu. Tam znajdował się wciąż funkcjonujący polski sierociniec, z którego dzieci, podobnie jak my, nie zdążyły wyjechać do Persji przed zerwaniem stosunków dyplomatycznych.
Personel sierocińca był w większości aresztowany. Został tylko nowy kierownik, łącznik miedzy sierocińcem i władzami radzieckimi, oraz obsada usługowa. Starsze dzieci opiekowały się młodszymi...
Jakież było nasze zdumienie, kiedy wśród nich ujrzałyśmy mojego kuzyna - czternastoletniego Zbyszka Arciszewskiego! Po latach się dowiedziałam, że ciocia Hela z bólem serca oddała starszego syna do sierocińca w Pawłodarze, w nadziei, że może on jedyny się uratuje.
W Aszchabadzie przebywałyśmy do września 1943 roku. Na uporczywe pytania matki, dlaczego wciąż nie możemy wyjechać, odpowiedź urzędników brzmiała, że musimy czekać na nasz paszport. Niestety nigdy go nam nie zwrócono. Później, w Teheranie, otrzymałyśmy nowy, z wytłumaczeniem, że oryginał został zatrzymany w Pawłodarze.
We wrześniu matka wraz z kierownikiem ośrodka dla sierot, panem Orłowskim, została wezwana do NKWD. Tam otrzymali polecenie: przygotować dzieci do ewakuacji.
(...) Nadszedł nowy dzień. Wreszcie wyruszamy! Miałyśmy pod swoją opieką ciężarówkę z dwadzieściorgiem dzieci. Po karkołomnej jeździe górską drogą dotarliśmy do granicy perskiej. Po jej przekroczeniu - kiedy zdaliśmy sobie z tego sprawę - smutny nastrój zamienił się w euforię. Łzy smutku przeobraziły się w łzy radości. Popłynęły modlitwy dziękczynne, śpiewy, okrzyki.
Nie mogłam uwierzyć, że to rzeczywistość, że naprawdę opuszczam ten kraj naszego nieszczęścia, udręki, kraj straszny, krainę zła niemożliwego do wyobrażenia, rządzoną zasadami perfidnymi, pokrętnymi i skazującymi człowieka na zagładę, niedającą mu szans.
(...) Od pierwszych dni w Persji przeżywałam euforię. Znalazłam się nareszcie w wolnym kraju! Wszystko tu było inne, nawet powietrze zdawało się mieć inną gęstość. Radość z odzyskania wolności była niewyobrażalna.
(...) W Teheranie czekał na nas ojciec, który - po zerwaniu dyplomatycznych stosunków Polski z ZSRR - razem ze wszystkimi pracownikami ambasady musiał natychmiast opuścić ZSRR. Byliśmy znowu razem!
Ojciec pokazał nam list i zdjęcie brata, który służył w wojsku Andersa, w karpackiej dywizji w Iraku. Zbyszek Arciszewski po krótkim pobycie u nas wyjechał do Egiptu, do technicznej szkoły junaków. Ja zapisałam się do trzeciej klasy gimnazjum. Odnalazłam cząstkę utraconej młodości! Miałam nareszcie koleżanki, urządzałyśmy spotkania, organizowano uroczystości, przedstawienia, tańce narodowe. Nareszcie można było cieszyć się, śmiać i głośno marzyć o powrocie do domu!
W grudniu 1945 roku nastąpiła ewakuacja do Libanu. Zamieszkałam w Ghazirze, gdzie było już zorganizowane polskie gimnazjum.
W maju 1946 roku otrzymałam świadectwo dojrzałości. Duma, miłe uczucie... Znając stosunkowo nieźle język angielski, zapisałam się na AUB - American University of Beirut. Byłam stypendystką polskiego konsulatu. Dostałam od urzędu miasta Bejrut zniżkę na przejazdy tramwajem, tak jak inni polscy studenci.
Pobyt w Libanie był po latach tułaczki okresem dojrzewania intelektualnego. Stworzono tam warunki bezpiecznego życia wśród przychylnej nam ludności i kontynuowania nauki. Tylko powrót do kraju stawał się coraz bardziej nierealny, bo rządy komunistyczne, które zaistniały w Polsce, przekreśliły plany powrotu.
Jako rodzina wojskowa skorzystaliśmy z możliwości wyjazdu do Wielkiej Brytanii. Z tego powodu w lutym 1948 roku, będąc na trzecim roku studiów, musiałam zrezygnować z kontynuowania z nauki. W obozie, w nowym miejscu pobytu, poznałam Janusza Rzeczkowskiego, byłego partyzanta Armii Krajowej. Po krótkim czasie zrodziła się miłość. W roku 1949 odbył się nasz ślub w Brompton Orator przy ołtarzu z obrazem Matki Boskiej Kozielskiej. Rok później urodziła się nasza córka Basia. W maju 1959 roku opuściliśmy Anglię i przybyliśmy do Chicago, gdzie po tylu latach tułaczki zaczęliśmy prowadzić normalne życie.
*****
Syberyjskie przeżycia odebrały mi zdolność do spontanicznej radości. Moi najbliżsi w Ameryce, także mąż, twierdzili, że okres niewoli zostawił niezatarte ślady w mojej psychice. Nie umiałam się śmiać tak jak w Polsce. Nawet w chwilach radosnych, gdy wszyscy wokół mnie okazywali zadowolenie, nic nie potrafiło mnie rozweselić. I tak jest do dziś.
A jaki był wpływ deportacji na moje życie? Mimo że udało mi się założyć rodzinę, wychować dobrą córkę, znaleźć zajęcia, które mi dały satysfakcję, nie potrafiłam uwolnić się od powracających obrazów z czasu zesłania. Niektóre powracały jak natrętny sen i wyzwalały lęki i niepokoje, których nie da się opanować. Do dzisiaj pamiętam stosunek Sowietów do nas: pogardę i to nie tylko do zesłanych Polaków, ale również wobec radzieckich obywateli, których karmiono kłamstwem, że mieszkają w "raju robotników". To była ważna lekcja o komunizmie, którą poznawałam na własnej skórze, a nie w salach uniwersyteckich.
Smutno mi o tym mówić, choć wiem, że w takiej diasporze znalazło się tysiące Polaków. Moi bliscy, którzy przetrwali na Syberii, rozproszyli się po całym świecie. Dziadek, jak już mówiłam, zmarł w niewoli radzieckiej wkrótce po wywiezieniu z Polski. Ale babcia, która mogła opuścić ZSRR z wojskiem Andersa albo z nami, nie zdecydowała się na to. Bała się! Czuła się za słaba na podróż do nieznanych, obcych krajów. Bała się już nawet szansy na wolność! Dowiedzieliśmy się później, że zmarła w 1944 roku. Tak więc dwa groby rodziców mamy - Ambrożego i Karoliny Arciszewskich - zostały w Kazachstanie.
Moi rodzice zamieszkali po wojnie w Anglii i tam umarli; ojciec w roku 1982, a mama w 1995. Brat Leon, po rozwiązaniu Wojska Polskiego, poślubił Angielkę i został w jej kraju. Zbigniew, który był w junakach, przybył do Ameryki, ożenił się z dziewczyną, która też przeżyła deportację, i zamieszkali w Stanach Zjednoczonych. Jego matka, ciocia Helena, z młodszym synem wróciła do Polski. Również siostra mamy, ciocia Zofia, wróciła do ojczyzny, ale jest samotna. Nie miała siły pokonać poczucia alienacji. Nie umiała.
Ja sama dwukrotnie odwiedziłam Polskę ze swoją rodziną: z Basią, moją jedyną córką, oraz jej dwoma synami. Śladami dzieciństwa wędrowałam po ukochanych zakątkach rodzinnego miasta Gdańska. Pragnęłam pokazać potomkom obrazy, które nosiłam w sercu i pamięci. Ważne święta: Boże Narodzenie, Wielkanoc, Wszystkich Świętych staraliśmy się oboje z mężem obchodzić z wszelkimi zapamiętanymi z Polski rytuałami. Pamiętaliśmy też o uszanowaniu religijnych nakazów, by świętem były niedziele i ważne rocznice państwowe. Córka mówi płynnie po polsku, choć jej synowie, którzy urodzili się w Ameryce, już tylko rozumieją.
(...) W niewoli i na tułaczce świadomość, że jestem Polką, utrzymywała mnie przy życiu. Wiedząc, że jestem Polką, wiedziałam - kim jestem.
Człowiek potrzebuje takiej wiedzy: kim jest. Chroniłam więc tę polskość w sobie, a siły płynęły z niewyczerpanej wiary, że kiedyś wrócę do własnego domu, do Ojczyzny. To moje święte przekonanie nadawało sens usilnym staraniom, ale niestety, nie mogłam wrócić do kraju.
Dzisiaj, w jesiennych latach życia, dziękuję Bogu za to, że się urodziłam Polką i nadal nią jestem, a ukochanej Ojczyźnie dziękuję za to, że nadal jest moja. I że wciąż wiem, kim jestem.
--------------------
Przedstawiony fragment pochodzi z książki Wiesława Adamczyka "Kwiaty polskie na wygnaniu" Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2015