Tadeusz Mazowiecki. Przegrana walka o prezydenturę w 1990 r.
Dlaczego Tadeusz Mazowiecki zdecydował się na start w wyborach prezydenckich 1990 r., choć jego przegrana z Lechem Wałęsą była niemal pewna? Czy tak mocno pchało go do tej decyzji środowisko, które - z różnych powodów - obawiało się "przyśpieszenia" i nie chciało "prostaka" na najważniejszym stanowisku w państwie, czy też wewnętrzne poczucie, że misja dla kraju nie jest jeszcze skończona - te kwestie rozważa Roman Graczyk w biografii politycznej pierwszego po wojnie niekomunistycznego premiera Polski.
Tadeusz Mazowiecki jako polityk przeszedł bardzo długą drogę. Od udziału w prokomunistycznym stowarzyszeniu "PAX" w czasach stalinowskich ("Ja rzeczywiście byłem jakimś takim chrześcijańskim socjalistą, a potem to przezwyciężyłem" - powie po latach autorowi książki), przez działalność w sejmie PRL w kole poselskim ZNAK i wieloletnie szefowanie pismu "Więź".
Jak pisze Roman Graczyk, ewolucja poglądów i postawy Mazowieckiego, potrafiącego w realiach gierkowskiego już PRL-u świadomie wybrać autentyczną drogę, uczyniła z niego jedną z najsilniejszych intelektualnie postaci opozycji końca lat 70. Doradzanie strajkującym robotnikom Wybrzeża w 1980 r., szefowanie "Tygodnikowi Solidarność", a następnie internowanie w stanie wojennym i aktywna działalność opozycyjna, wzbogaciły czynną polityczną biografię Mazowieckiego, a jego samego usadowiły w centrum zmian zachodzących w wyniku obrad "Okrągłego Stołu" w 1989 r.
Wybrany premierem 24 sierpnia 1989 r. Tadeusz Mazowiecki niósł ze sobą potężny ładunek społecznego zaufania, z którym skonstruowany na bazie układu politycznego rząd miał przeprowadzić Polskę z komunizmu do demokracji i gospodarki rynkowej.
Dlaczego premier Mazowiecki zdecydował się na starcie w wyborach prezydenckich w 1990 r. z Lechem Wałęsą? Roman Graczyk podkreśla: "Sytuacja była bowiem inna wiosną 1990 roku, kiedy ambicje prezydenckie Wałęsy były już znane elicie politycznej, ale Mazowiecki jako szef pierwszego niekomunistycznego rządu cieszył się jeszcze wielką popularnością, a inna jesienią. Premier ogłosił, że kandyduje, 4 października 1990 r., kiedy Wałęsa już stworzył silny ruch poparcia swojej kandydatury, zaś Mazowiecki napotykał frondę w Obywatelskim Klubie Parlamentarnym i wyczerpywanie się kredytu zaufania w opinii publicznej. (...) Bo jeśli wiedział, że porażka z Wałęsą oznacza odejście jego rządu, to dlaczego w ogóle podejmował rękawicę? Przecież w chwili decyzji o starcie w wyborach porażka była bardzo prawdopodobna".
Publikujemy fragment książki Romana Graczyka "Od uwikłania do autentyczności. Biografia polityczna Tadeusza Mazowieckiego" (Wydawnictwo Zysk i S-ka, 2015)
Kiedy w sierpniu 1989 roku Wałęsa zaproponował Mazowieckiemu objęcie fotela premiera, ten zgodził się pod dwoma warunkami: Wałęsa da mu wsparcie "Solidarności" oraz nie będzie próbował kierować rządem z tylnego siedzenia. Mazowiecki stawiał te warunki serio, co udowodnił zaraz po tym, jak został premierem. Czy jednak Wałęsa potraktował je poważnie? Można w to wątpić.
Mazowiecki tworzył rząd samodzielnie, nie chciał dobrych rad ani od Geremka (OKP), ani od Wałęsy ("Solidarność"). Geremek jakoś przełknął gorzką pigułkę, Wałęsa miał z tym większy problem. Wielokrotnie już powtarzano anegdotę o sytuacji z końca sierpnia 1989 roku, kiedy ujawniły się pierwsze pretensje Wałęsy do Mazowieckiego. Nie ma powodu, żeby jej nie powtórzyć jeszcze raz, skoro wszystko wskazuje na to, że jest prawdziwa, a celnie oddaje ich ówczesną relację. 31 sierpnia Wałęsa z Mazowieckim wspólnie wracali samochodem ze spotkania u biskupa Tadeusza Gocłowskiego. Wałęsa miał rzec z pretensją: "To ja Pana zrobiłem tym premierem", na co Mazowiecki miał odpowiedzieć: "No tak, ale ja już jestem tym premierem". Tak więc zarzewie późniejszego konfliktu tliło się pod powierzchnią oficjalnych wydarzeń od samego początku rządowej misji Mazowieckiego. Takie rzeczy zdarzają się między ludźmi, a tym bardziej między ludźmi politykami. Tym, co trzeba podkreślić w tym przypadku, jest dobra znajomość osobowości Wałęsy przez Mazowieckiego (wszak blisko współpracowali od sierpnia 1980 roku) i to, że Mazowiecki nie wyciągnął z niej wniosków, jakie się narzucały.
Nowy premier musiał wiedzieć, że osobiste ambicje Wałęsy nie znają miary. Już po zdeklarowaniu się Wałęsy co do prezydentury, na jednym ze spotkań liderów obu przeciwnych obozów (Wałęsy i Mazowieckiego) Adam Michnik próbował wyperswadować Wałęsie prezydenturę, mówiąc mu, że jest stworzony do większych rzeczy, np. do rządzenia Europą. Czy można sobie wyobrazić innego polskiego polityka, do którego dałoby się w 1990 roku skierować takie słowa bez drwiny? To po pierwsze.
A po drugie, Mazowiecki musiał wiedzieć, że pozycja Wałęsy w polskiej opinii publicznej jest nieprawdopodobnie wysoka: tylko papież Wojtyła miał wyższą. Po dramatycznej i chwalebnie zakończonej epopei "Solidarności" jej przewodniczący stał się — takie są prawidła psychologii społecznej — żywym pomnikiem. Było więc dość oczywiste, że jeśli Wałęsa tylko zechce, to zmiecie politycznie każdego, kto stanie mu na drodze.
(...) Kiedy Mazowiecki zostaje premierem, rekomenduje na swojego następcę w "Tygodniku Solidarność" Jana Dworaka. Ale Wałęsa, jako szef "Solidarności", korzysta z przysługującego mu prawa i mianuje Jarosława Kaczyńskiego.
Aleksander Hall wspomina:
"Premier decyzję Wałęsy o powołaniu Kaczyńskiego boleśnie przeżył. Uważał, że objęcie szefostwa tygodnika przez Kaczyńskiego oznacza zmianę linii pisma i kres dotychczasowego zespołu, którego był twórcą. Nie pomylił się".
(...) Wtedy Jarosław Kaczyński był głównym pomocnikiem politycznym Lecha Wałęsy i to Wałęsa stał się wehikułem wejścia Kaczyńskiego do pierwszej ligi polskiej polityki. W każdym razie pismo szybko stało się narzędziem ambicji politycznych przewodniczącego "Solidarności". Sprawa "Tysola" powinna była stanowić dla Mazowieckiego ostrzeżenie: ze strony Wałęsy nie będzie żadnych sentymentów. Sygnałem, że jedność polityczna obozu "solidarnościowego", która była podstawowym atutem rządu porywającego się na budowę nowej Polski, będzie zagrożona.
To zagrożenie nazywał głośno (ale nie w tonacji troski o jedność) artykuł Piotra Wierzbickiego "Familia, świta, dwór", zauważający istnienie w zwycięskim obozie trzech ośrodków: wokół Wałęsy ("Dwór"), wokół Mazowieckiego ("Świta") i wokół Geremka ("Familia"). O ile jednak politycy skupieni przy Mazowieckim chcieli zachowania owej jedności, przynajmniej na takim poziomie, który umożliwiałby przeprowadzanie kolejnych trudnych reform, o tyle ci sekundujący Wałęsie raczej czyścili oręż do przyszłej walki. Mówili, że ta walka będzie nieunikniona, bo w demokracji czymś oczywistym jest pluralizm polityczny (i tu mieli rację), ale też sami do niej — z czasem coraz mocniej — parli.
Stosunki "Świty" (Mazowiecki et cons.) z "Familią" (Geremek et cons.) były nieproste (Hall nazywa je "cierpkimi"69), ale Mazowiecki zakładał (słusznie), że Geremek jest partnerem obliczalnym. Bliscy świadkowie tamtych wydarzeń zgodnie przyznają, iż choć Geremek miał osobiste powody do niechęci wobec Mazowieckiego, to jednak przezwyciężył urazę i jako przewodniczący OKP stwarzał premierowi jak najlepsze warunki polityczne dla rządowej legislacji. Z Wałęsą było inaczej.
9 grudnia 1989 r. Mazowiecki, Geremek i Wałęsa wspólnie apelują do społeczeństwa polskiego o wsparcie programu rządu. To sukces premiera, bo im większa jedność elit "solidarnościowych", tym większa szansa na powodzenie reform, które właśnie wchodzą w decydującą fazę (za kilka dni ma być uchwalony pakiet legislacyjny — reforma Balcerowicza). Wydaje się więc w tym momencie, że ta piekielnie trudna operacja ma odpowiednie zabezpieczenie polityczne. Tymczasem trzy dni później — 12 grudnia — Wałęsa oświadcza, że potrzebne są specjalne pełnomocnictwa dla rządu. Rząd — powiada — pracuje w dobrym kierunku, ale zbyt wolno, stąd potrzeba specjalnego trybu legislacyjnego. Ani rząd o to Wałęsy nie prosił, ani nikt w rządzie nie uważał, że potrzebne są rozporządzenia z mocą ustawy. Nawet więcej: Mazowiecki był zdania, że właśnie z powodu ciężaru gatunkowego tych reform powinny one przechodzić parlamentarną drogę legislacyjną, bo tylko w ten sposób mogą zyskać konieczną społeczną akceptację. Trudno było rozumieć działanie Wałęsy inaczej niż jako próbę dystansowania się od rządu. Jak się wkrótce okazało — nie ostatnią.
14 stycznia 1990 roku Mazowiecki spotyka się z Wałęsą i uprzedza go o swoich planach przyspieszenia wyborów samorządowych (wedle starego kalendarza politycznego wybory do PRL-owskich rad narodowych przypadały na czerwiec 1992 roku). Premier przywiązuje do tej sprawy dużą wagę, uważając, że budowę w pełni demokratycznych struktur trzeba zacząć od gminy. I nagle dwa dni później — 16 stycznia — Wałęsa wzywa rząd do przyspieszenia tych wyborów.
18 stycznia z kolei przewodniczący "Solidarności" żąda w rozmowie z ambasadorem ZSRR w Polsce Władimirem Browikowem, aby do końca roku wycofane zostały z Polski wojska radzieckie. Rząd dowiaduje się o tym z mediów.
Nowa redakcja "Tygodnika Solidarność", rozporządzenia z mocą ustawy, wybory samorządowe, wycofanie wojsk radzieckich — cztery sprawy, w których Wałęsa uprawia swoją politykę, a w najlepszym razie — politykę obok rządu. Ale to są jednak pojedyncze przypadki, generalnie przewodniczący "Solidarności" jesienią i zimą wspiera rząd. Te sytuacje prowadzenia własnej polityki są jednak po coś. Mają trzymać w gotowości zwolenników, by — kiedy zagra trąbka bojowa — byli gotowi do akcji.
Trąbka gra 22 lutego — tak na ogół datuje się początek wojny na górze, chociaż jej nazwa padnie z ust samego Wałęsy nieco później. Tego dnia Wałęsa powierza kierowanie pracami Komitetu Obywatelskiego (KO) Zdzisławowi Najderowi, chociaż — wtedy jeszcze — bez odwoływania sekretarza KO, Henryka Wujca. (...) Wałęsie nie chodzi o nic innego, jak właśnie o przekształcenie KO, w którym dotąd Mazowiecki miał silne oparcie, we własną bazę polityczną. Po mianowaniu (31 marca 1990 roku) 24 nowych członków Komitetu i po dymisji (24 czerwca) 64 osób na znak protestu przeciwko atakom Wałęsy pośrednio na rząd, a bezpośrednio na Jerzego Turowicza, ten cel zostaje osiągnięty.
Wtedy wojna na górze jest już proklamowana od z górą miesiąca. 13 maja Wałęsa mówi na posiedzeniu Komitetu Obywatelskiego:
"Jeżeli jest spokój na górze, to na dole jest wojna. Dlatego zachęcam państwa do wojowania. Obecny układ — popieranie rządu, wmawianie, że lepiej być nie może, że nie ma o co walczyć, najwyżej można popierać — nie jest dobry dla rządu, ani bezpieczny dla społeczeństwa.
[...] Chodzi o dopuszczenie różnych idei, konfliktów i publiczne dyskutowanie na temat prezydenta, premiera, ministrów. Nie po to, żeby straszyć, ale żeby się ludziom chciało".
Wojna na górze, proklamowana 13 maja, przejawia się najpełniej na posiedzeniu 24 czerwca w Audytorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego. Właśnie wtedy Wałęsa publicznie sponiewiera Jerzego Turowicza. Wtedy też padają najważniejsze argumenty na rzecz politycznego podziału w obozie "solidarnościowym". Ten spór można chyba uznać za charakterystyczny dla dynamiki politycznej następnego półrocza, aż do zwycięskiego dla Wałęsy finału wyborów prezydenckich.
Strona prorządowa uważała (w dyskusji na posiedzeniu KO w Audytorium Maximum reprezentowali ją m.in. Andrzej Wielowieyski i Jerzy Turowicz), że koniecznym warunkiem przeprowadzenia arcytrudnych reform jest zaufanie społeczne. Streszczając to stanowisko, można rzec tak: ponieważ historia ostatnich lat tak się ułożyła, że depozytariuszem nadziei Polaków na lepsze jutro jest "Solidarność", to tylko rząd mający jej zaufanie może te reformy przeprowadzić. (...) Dlatego, rozumiejąc rzeczywiste dolegliwości (recesja była pierwszym skutkiem reformy, bo plajtowały nierentowne przedsiębiorstwa), nie należy schlebiać ludziom, lecz — przeciwnie — tłumaczyć im, że ciężkie wyrzeczenia, których doświadczają, służą temu, aby nowa gospodarka, znacznie bardziej wydajna, pozwoliła wszystkim na lepsze życie w przyszłości. (...)
Strona antyrządowa twierdziła, że społeczna dolegliwość reform jest zbyt duża, ludzie tego nie wytrzymają i nic nie pomoże namawianie ich do cierpliwości. Reprezentatywna była w tym względzie replika Wałęsy na wystąpienie Wielowieyskiego: "Stłucz Pan termometr, nie będziesz Pan miał gorączki". Wałęsa i jego stronnicy uważali, że niezadowolenie społeczne (gorączka) istnieje tak czy tak. Jeśli się je zignoruje (rozbijając termometr), fala protestu zmiecie nie tylko rząd Mazowieckiego, ale i całą formację "solidarnościową", dlatego należy powiedzieć ludziom: "rozumiemy was". Po latach tę obiekcję zwolenników Wałęsy do sposobu uprawiania polityki przez rząd Mazowieckiego tak streścił, nie ukrywając, że wałęsiści nie stronili od populizmu, Robert Krasowski:
"Nie rozumiano, że w demokracji nie ma ucieczki przed populizmem, że w demokracji z populizmem się nie walczy, ale się go używa. Że nawet reformatorzy muszą sięgać po to narzędzie, bo jeśli z niego nie skorzystają, oddadzą go w ręce populistów prawdziwych. Jednym słowem, nie rozumiano postępowania Wałęsy, fenomenu bycia reformatorem w celach i populistą w metodach".
Mazowiecki rzeczywiście tego nie rozumiał. Dlaczego? Wydaje się, że istniały po temu cztery powody: wstręt do populizmu, powolność w działaniu, polityka "grubej kreski" i antypartyjność.
A więc, po pierwsze, wstręt do populizmu. Mazowiecki, Geremek, Wielowieyski czy Turowicz — intelektualiści nieco oderwani od trudów życia zwykłych ludzi — nie rozumieli tego, że można posłużyć się populizmem dla reformy państwa. Nie tylko oni. Nie rozumiał tego także wychowany w trudnych warunkach technokrata Balcerowicz. (...)
A więc, po drugie, powolność w działaniu. 28 lutego 1990 roku Geremek przemawia na posiedzeniu OKP. Stawia diagnozę, "[...] że samorozwiązanie PZPR oznacza, iż kontrakt okrągłostołowy stał się anachroniczny, tak więc trzeba skrócić kadencję parlamentu, przyspieszyć zmiany w wojsku i policji. [...] W programie, który teraz przed sobą stawiamy, musi być przyspieszenie procesu przemian".
To mówi Geremek, szef prorządowego OKP i niewątpliwy stronnik rządu, nie Jarosław Kaczyński czy Marek Jurek. Szef OKP nie był zresztą wyalienowany od nastrojów w swoim klubie. Owszem, tonował na zewnątrz ostrość krytyki swoich posłów pod adresem rządu, ale na wewnętrznych forach otwarcie mówił: rząd idzie zbyt wolno. (...)nawet po odkryciu roli generała Kiszczaka w sprawie Przemyka premier zwlekał z jego zdymisjonowaniem, ponieważ musiał się z tą decyzją psychicznie oswoić. Ten rząd tak po prostu miał.
A więc, po trzecie, polityka "grubej kreski". Ta polityka miała, oczywiście, swoje dobre uzasadnienia. Bo nawet jeśli rozumieć "grubą kreskę" jako pewne wynaturzenie etyki rządzenia, którą kierował się Mazowiecki, to zostaje przecież ciągle jakieś twarde jądro tej etyki. Podczas wizyty w Belgii i Francji na przełomie stycznia i lutego 1990 roku premier mówił na uniwersytecie w Louvain w przemówieniu z okazji otrzymania doktoratu honoris causa:
"W moim przekonaniu — niezmiernie ważny jest styl, w jakim tworzenie przyszłości na gruzach komunistycznego totalitaryzmu się odbywa. Chodzi o to, czy jest to erupcja wzajemnych nienawiści, czy zaoferowanie wszystkim szans i miejsca w wolnym i pluralistycznym społeczeństwie. Uważam, że nasza wielka wygrana nastąpi tylko wtedy, jeśli będziemy umieli iść tą drogą. Wierzę, że jesteśmy na niej i tylko na tej drodze widzę swoje miejsce: polityka i chrześcijanina".
Z pewnością na tym poziomie ogólności trudno tę etykę zakwestionować. Problem pojawia się wtedy, gdy owym słusznym prawem do uczestnictwa wszystkich w życiu publicznym argumentuje się np. zwłokę w odwołaniu Kiszczaka czy pozytywne zweryfikowanie do pracy w UOP 10 tysięcy esbeków (spośród 14 tysięcy, którzy poddali się weryfikacji).(...)
A więc, po czwarte, antypartyjność. Mazowiecki i jego otoczenie uważali, że nie należy specjalnie zajmować się budowaniem systemu partyjnego. Trzeba dać wolność polityczną — i tyle.
(...) Można by tu wysunąć obiekcję, że przecież krytycy rządu skupieni przy Wałęsie nie stworzyli w trakcie wojny na górze wzorcowego systemu partyjnego, raczej najpierw jakąś polityczną kohortę, a potem ileś tam partii w sumie dość pokracznych. Dopiero reforma ordynacji wyborczej z 1993 roku pozwoliła wprowadzić w tym obszarze elementy racjonalności.
Zgoda, tak było. Ale można na to z kolei odpowiedzieć pytaniem: czy lepszy był stan demokracji bezpartyjnej?
Gdyby nie wojna na górze, być może w lipcu 1990 roku nie doszłoby do odwołania komunistycznych ministrów spraw wewnętrznych i obrony, zapewne dokonałoby się to jeszcze później. (...)
Mazowiecki szedł swoim tempem i bardzo nie lubił, jak mu się to tempo zmieniało. Jednak w tej sytuacji decyduje się na korektę. 27 maja, przemawiając we Wrocławiu na zakończenie kampanii wyborczej obozu solidarnościowego do samorządów, przedstawia kalendarz reform ustrojowych: najpierw wolne wybory parlamentarne (wiosna 1991), potem nowa konstytucja (w dwusetlecie Konstytucji 3 maja), potem wybory prezydenckie. "Żółw" przyspieszył.
Konstrukcja planu Mazowieckiego była przejrzysta i logiczna: najpierw wybór władzy ustrojodawczej, potem określenie ustroju, na końcu wybór głowy państwa. Oczywiście, stała ona w sprzeczności z ambicjami prezydenckimi Wałęsy i z tego powodu była przez jego obóz polityczny kontestowana. (...)
Kiedy 19 września Jaruzelski publicznie zapowiedział podanie się do dymisji, a potem znowelizowano konstytucję i ustalono wybory prezydenckie na 25 listopada i 9 grudnia, stało się jasne, że żadna racjonalność nie kieruje już kalendarzem zmian ustrojowych. Wszystko musiało ustąpić przed przemożnym dążeniem Wałęsy do prezydentury. I to także — poza innymi przesłankami — potwierdzało, że jego prezydentura jest równie nieunikniona jak zjawiska natury. Był to dla śmiałków, którzy chcieliby stanąć Wałęsie na drodze, ostatni moment, by się wycofać. Ale właśnie wtedy Mazowiecki podejmuje wewnętrzną decyzję, żeby stawić czoła Wałęsie w wyborach.
(...) W warunkach wzmagającej się wojny na górze duża część opinii publicznej przyjmuje działania rządu coraz bardziej krytycznie. Także baza polityczna rządu zaczyna się kruszyć. Ta baza nigdy nie była jasno określona, bo formalnie we wrześniu 1989 roku nie zawiązano koalicji. Niemniej istniała większość parlamentarna de facto obejmująca posłów ze wszystkich klubów (...). Po raz pierwszy brakuje jej, kiedy premier 6 lipca 1990 r. prosi Izbę o zaakceptowanie wymiany ministrów. Mazowiecki chce wymienić Czesława Kiszczaka na Krzysztofa Kozłowskiego (MSW), Floriana Siwickiego na Piotra Kołodziejczyka (MON), Adama Wielądka na Ewarysta Waligórskiego (transport) oraz Czesława Janickiego na Artura Balazsa (rolnictwo). Sejm godzi się na wymianę w trzech pierwszych przypadkach, blokuje wymianę Janickiego na Balazsa. (...)
Tegoż 6 lipca premier wygłasza w Izbie przemówienie programowe. (...) Mówi też o swojej filozofii rządzenia — jest to kolejna wykładnia polityki "grubej kreski", niewiele tylko różniąca się od poprzednich i na pewno nieneutralizująca lęków tych, którzy obawiali się, że rodzące się nowe państwo będzie jakąś formą konserwacji starego. Najważniejszy z tego punktu widzenia fragment przemówienia brzmi:
"Mamy prawo do dumy również ze stylu przechodzenia do demokracji: bez przemocy, bez brutalnie manifestowanej wrogości, bez aktów zemsty. Nie oznacza to zapominania ani wybaczania doznanych w przeszłości krzywd, cierpień i zniszczeń. Ten zamknięty już na szczęście rozdział historii wymaga zdecydowanego osądu moralnego. Eliminujemy i będziemy w dalszym ciągu likwidowali wszelkie pozostałości starego ustroju, ale w sposób zgodny z prawem".
Nie trzeba być wielkim znawcą zagadnień prawno-państwowych, żeby wiedzieć, że nie istniała wówczas w polskim Kodeksie karnym kategoria zbrodni komunistycznej, a zatem formuła "zgodnie z prawem" oznaczała praktyczną niekaralność sprawców — w każdym razie tych najważniejszych. (...)
To, że Wałęsa chce być prezydentem, było wiadome dla obserwatorów sceny politycznej mniej więcej od przełomu lat 1989 i 1990. Wałęsa powiedział to dobitnie na spotkaniu u biskupa Gocłowskiego na początku kwietnia 1990 roku. Arcybiskup wspomina:
"W kwietniu 1990 r. zaprosiłem ich do mojej rezydencji, żeby się dogadali w sprawie wyborów prezydenckich. Byli: Wałęsa, Mazowiecki, Geremek, Hall, Orszulik, Michnik. Chodziło o to, żeby wskazać kogoś, na kogo będzie ogólna zgoda. Urządziłem to tak, że wszyscy siedzieli na wygodnych fotelach, ale porozstawianych po sali tak, że nikt nie był wyróżniony. Wszyscy już siedzieli, kiedy Wałęsa wszedł. I mówi: ‘Wiecie Państwo, mamy tu dziś ważne spotkanie na zaproszenie biskupa Gocłowskiego. Może, żeby nie przedłużać, ja będę prezydentem, pana Tadeusza, który jest premierem, proszę, żeby był najdłuższe lata premierem, pana Geremka proszę, żeby był wiceprezydentem, żeby był wsparciem dla robotnika Wałęsy’. I tyle, zapadła cisza".
Wkrótce (10 kwietnia) Wałęsa publicznie ogłasza swój zamiar kandydowania. Od tej strony sprawa jest więc jasna. Od strony jego potencjalnego głównego rywala — nie bardzo.
(...) 27 czerwca 1990 roku odbywa się spotkanie założycielskie Forum Prawicy Demokratycznej (FPD) — prawicowej formacji sympatyków premiera Mazowieckiego. Na czele Forum staje Aleksander Hall, założyciel i lider Ruchu Młodej Polski. Teraz młodopolacy rozproszeni są po różnych partiach, niewielu z nich przystępuje do FPD. Wśród znaczniejszych działaczy nowej partii trzeba wymienić: Tadeusza Syryjczyka, Mirosława Stycznia, Tomasza Wołka, Rafała Matyję i Kazimierza Ujazdowskiego. Do FPD przystępuje też nestor polskiej polityki, dawny lider ruchu "Znak" — Stanisław Stomma. Formacja jest konserwatywna, państwowotwórcza, chrześcijańska.
16 lipca 1990 roku powstaje Ruch Obywatelski — Akcja Demokratyczna. ROAD jest nową inkarnacją lewicy korowskiej (Jacek Kuroń, Adam Michnik, Jan Lityński, Henryk Wujec), stowarzyszoną z dawnym ruchem "Znak" (Andrzej Wielowieyski, Krzysztof Śliwiński, Stanisława Grabska) i z niektórymi emblematycznymi postaciami podziemnej "Solidarności" (Zbigniew Bujak, Zbigniew Janas, Władysław Frasyniuk). Oblicze ideowe ROAD-u jest socjaldemokratyczne i lewicowo-katolickie.
Zbrojne hufce szukają wodza, czy raczej chcą, żeby naturalny kandydat na wodza wreszcie się zdeklarował.
(...) Andrzej Machowski, założyciel ROAD-u w Poznaniu, pamięta też histeryczny ton narad zmierzających do tego, by wreszcie skłonić Mazowieckiego do decyzji na "tak":
"Byłem na posiedzeniu Rady Krajowej ROAD-u, kiedy trwała już faktyczna kampania Wałęsy. Atmosfera była taka, jakby szykowała nam się jakaś dyktatura. To co oni tam opowiadali o Wałęsie..., oni w tym widzieli jakąś tragedię narodową. Najostrzejszy był głos Andrzeja Szczypiorskiego: to jest — mówił — takie zagrożenie, że trzeba zmusić Mazowieckiego, żeby kandydował. Dominujące tam myślenie było takie: za wszelką cenę nie można dopuścić, żeby Wałęsa — w domyśle: ten prostak — został prezydentem".
(...) Mazowiecki ciągle jednak się waha. W lecie sonduje możliwość znalezienia trzeciego wyjścia. Dwukrotnie (na spotkaniach z Wałęsą 7 lipca i 31 sierpnia) proponuje poparcie przez obu głównych pretendentów kandydata, który dla nich obu byłby do przyjęcia. Takim kandydatem mógłby być, zdaniem Mazowieckiego, Andrzej Stelmachowski, marszałek Senatu. Wałęsa odrzuca tę ofertę. Ale proponuje Mazowieckiemu, by ten wycofał się z wyborów i pozostał (pod jego prezydenturą) premierem. To jest powtórzenie propozycji z kwietniowego spotkania u biskupa Gocłowskiego. Widać, że nie dojdzie między nimi do porozumienia.
(...) Oficjalnie swoją kandydaturę premier ogłasza w orędziu telewizyjnym 4 października. Mówi:
"Nie można zawracać z wybranej przez Polskę drogi, ciężko okupionej przez ten rok. Nie można jej wystawiać na niebezpieczeństwo. Trzeba iść naprzód lepiej, szybciej, pewniej, ale tą, a nie inną, drogą [...]".
I dalej: "podejmuję tę decyzję, ponieważ sytuacja historyczna mnie w takim właśnie miejscu postawiła".
Nie wygląda podczas tego wystąpienia na człowieka szczęśliwego. Ani tym bardziej na zdobywcę. Stwierdza, jakby dźwigając brzemię odpowiedzialności, że startuje, by bronić tego, co wielkim wysiłkiem udało się zbudować jego rządowi przez ostatni rok. Przekaz jest defensywny, a wzrok kandydata zdradza pewien fatalizm sytuacji, w jakiej się znalazł. (...)
Kampania Wałęsy jest natomiast superofensywna, dynamiczna, obiecująca Polakom, że będzie lepiej (słynne 100 milionów dla każdego), wzywająca do rozliczeń, a także... do pokazania przez kandydatów ich prawdziwego oblicza. Zaś w ramach pokazywania prawdziwego oblicza, także do ujawnienia pochodzenia narodowego. Do udowodnienia, że jest Polakiem, został przez Wałęsę wezwany także Mazowiecki, którego sztab w odpowiedzi opublikował genealogię rodu Mazowieckich sięgającą kilku wieków wstecz, na podstawie wpisów w księgach parafialnych.
(...) Gdyby mierzyć szanse kandydatów w wyborach ich wiedzą, rzetelnością, odpowiedzialnością za kraj, Mazowiecki by wygrał. Taki był w tej kampanii: kompetentny, rzetelny, odpowiedzialny. Gdy jego sztabowi podrzucono materiały kompromitujące Wałęsę (ujrzały one światło dzienne wiele lat później jako sprawa TW "Bolek"), Mazowiecki odmówił ich wykorzystania. Hall pisze, że był w premierze podczas tej kampanii jakiś smutek: "spowodowany — moim zdaniem — nie tyle obawą o wynik wyborów, ile podziałem obozu solidarnościowego i ujawnianiem się w kampanii gorszych stron polskiej duszy".
Dzień pierwszej tury wyborów, 25 listopada, Mazowiecki spędza w Laskach, na grobach swoich bliskich, w miejscu, w którym od lat szukał ucieczki od zgiełku spraw codziennych. Tego dnia, kiedy decyduje się jego polityczny los, chce być bliżej spraw pozaziemskich. Przybywa późno do swojego sztabu wyborczego i zaraz musi przyjąć ten cios: okazuje się, że przegrał nie tylko z Wałęsą, co było łatwe do przewidzenia, ale także z hochsztaplerem Tymińskim — człowiekiem znikąd, który w ciągu kilku tygodni potrafił zamącić w głowie kilku milionom Polaków [Wyniki pierwszej tury: Lech Wałęsa 40 proc., Stanisław Tymiński 23 proc., Tadeusz Mazowiecki 18 proc.]. Przyjmuje to z godnością, a nawet z pewnym dystansem. Daje się zaprosić swoim młodym współpracownikom na tańce do klubu "Hybrydy". Naprawdę może już wyluzować i robi to. Tego wieczoru wie bowiem dobrze, że jego misja jest skończona.
Następnego dnia Mazowiecki zapowiada złożenie dymisji. Składa ją w styczniu 1991 roku na ręce marszałka Sejmu Mikołaja Kozakiewicza. Ten gest nie powinien wcale dziwić, jeśli się znało Mazowieckiego i jego poczucie odpowiedzialności. Musiał tak zrobić. I dał wzór, jak powinien się zachować odpowiedzialny polityk. Skoro w wyborach naród zakwestionował jego pracę, to nie było innego honorowego wyjścia jak dymisja.
(...)
Dixit.
---------