Tankiści - prawda o polskich pancernych
W serialu "Czterej pancerni i pies" walczyli wspólnie z "bratnim narodem radzieckim", odnosili zwycięstwa i wyzwalali ojczyznę. Kim naprawdę byli pancerni? Za co walczyli? Czy wierzyli, że niosą Polsce wolność?
"Tankiści. Prawdziwa historia czterech pancernych" Kacpra Śledzińskiego opowiada o żołnierzach 1. Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte. To oni byli tankistami - prawdziwymi pancernymi. Ich losy to historia chwały i hańby, nadziei i rozczarowania, patriotyzmu i zdrady. To kronika pozbawiona cenzury.
Prezentujemy fragment tej książki - z rozdziału VI "Lenino"
- "Nadszedł wreszcie upragniony czas zmierzenia się z Niemcami, nadszedł czas krwawej pomsty za łzy, pogorzeliska, cmentarze i domy udręczeń. [...] Wielkie i trudne jest nasze zadanie. My to zadanie wypełnić musimy i wypełnimy je. Wyrąbiemy sobie drogę do Polski i przyniesiemy Jej wolność i niepodległość". Tymi słowami zwrócił się generał Berling do żołnierzy 1. Dywizji Piechoty w rozkazie z 9 października.
Istotnie, wydawało się, że był już na to najwyższy czas, przez ostatnie tygodnie dywizja wpadła w burzę frontowego chaosu.
Transport dywizji piechoty z Sielc trafił via Moskwa w rejon Wiaźmy. Tam poddano dywizję pod rozkazy generała Wasilija Sokołowskiego dowodzącego Frontem Zachodnim.
Czterdziestosześcioletni Sokołowski urodził się w Koźlikach pod Białymstokiem. W 1918 roku wstąpił do Armii Czerwonej, walczył w wojnie polsko-bolszewickiej. Po wojnie rozpoczął karierę oficerską, w 1935 roku dochodząc do stopnia komdiwa, czyli odpowiednika generała dywizji.
Pierwsze spotkanie Berlinga z przełożonym było sympatyczne. Po omówieniu kwestii służbowych potoczyła się rozmowa "zakropiona gęsto dobrym koniakiem". Wreszcie Sokołowski niespodziewanie rzucił:
- "Co byście powiedzieli, generale, gdyby dywizję skierować do uderzenia na Smoleńsk?".
Jaki cel miało to pytanie, skoro jeszcze przed kilkunastu minutami obaj z Berlingiem rozmawiali o poważnych brakach szkoleniowych dywizji? Po części wynikały ze skróconego okresu ćwiczeń, po części z wprowadzenia zmian w taktyce ataku piechoty. Nowością był atak w kilku rzutach za wałem ogniowym. Trudność polegała na synchronizacji ostrzału artylerii z atakującą piechotą, tak aby armaty nie raziły własnej piechoty. Na wypracowanie tego wariantu potrzeba było czasu, którego dywizja nie miała.
Decyzja skrócenia szkolenia o dwa tygodnie wyszła od generała Berlinga i Wasilewskiej. Oboje w liście do "drogiego Józefa Wissarionowicza" prosili o zgodę na wymarsz na front w czwartą rocznicę agresji niemieckiej. "Dla nas - napisano w liście - skierowanie dywizji na front 1 września ma wielkie znaczenie polityczne". Miało też znaczenie propagandowe.
(...)
Wasilij Sokołowski musiał znać wartość bojową polskiej dywizji. Wiedział, że wprowadzenie nieprzygotowanej do walki o miasto dywizji będzie dla niej zabójcze. Stawiając kwestię w ten sposób, przypierał Berlinga do muru. Odmowa groziła wysłaniem raportu do Stalina, "że nie chcę się bić. Jak Anders! A może to wszystko było znacznie prostsze - kombinował Berling. - Sokołowski wiedział, że o Festung Smolensk walka będzie ciężka. Po cóż więc mają sobie na niej łamać zęby Rosjanie, kiedy można posłać Polaków. To nie byłoby dziwne".
Siedzący obok Sokołowskiego generał Nikołaj Bułganin z Rady Wojennej Frontu przez cały czas przysłuchiwał się jego rozmowie z Berlingiem, a jednocześnie sondował podpułkownika Włodzimierza Sokorskiego w kwestii "postawy politycznej naszych żołnierzy, nastrojów wśród nich, pracy oświatowo-politycznej". Czyli - wprost - stosunku żołnierzy do polityki polskiej ZSRR.
Ta gra nie mogła się odbyć bez zgody Stalina i najwyższych decydentów z NKWD.
(...)
Lecz Berling był sprytniejszy, przejrzał grę Sokołowskiego i postanowił zagrać va banque. Dalsza dyskusja odsłania część podchodów radzieckich; zaczął Sokołowski:
- "Cóż, milczycie, generale?
- Tak [...] bo zadumałem się właśnie nad tym, że Polacy tyle razy brali Smoleńsk z zachodu, a teraz historia zrobiła nam figla. No cóż, nie zaszkodzi raz spróbować od wschodu. Zabawny zbieg okoliczności".
Berling odniósł wrażenie, że zbity z tropu Sokołowski chciał coś dodać, ale szukał wzrokiem pomocy u Bułganina. "Stary wyga uśmiechnął się łagodnie.
- Dajcie temu spokój. Po co wskrzeszać upiory. Znajdziemy coś innego".
Znaleźli!
Jesienią 1943 roku Armia Czerwona rozciągnięta na przestrzeni 800 kilometrów w pięciu frontach stanęła nad Dnieprem. Z końcem września krasnoarmiejcy trzymali już 23 przyczółki na zachodnim brzegu. Armie Frontu Zachodniego 25 września zdobyły Smoleńsk. W pierwszych dniach października osiem armii Frontu stanęło na linii Rudnia, Łady, Lenino...
(...) Lenino leżało przed frontem 33. Armii generała Wasilija Gordowa, "antypatycznego dzierżymordy". Ta zaś atakowała na drugorzędnym kierunku frontu. Jej zadaniem było związanie dywizji Wehrmachtu, aby Günther von Kluge, dowódca Grupy Armii "Mitte" (Środek) nie mógł przesunąć ich na główny kierunek natarcia radzieckiego, przed front 10. Armii Gwardii generała Popowa. Gwardziści mieli walczyć o Orszę - węzeł komunikacyjny o strategicznym znaczeniu. I tu spodziewano się intensywnych walk. Pojawił się projekt wypuszczenia do miasta polskiej dywizji. Piechota rozpoczęła już marsz w stronę frontu, już Berling zastanawiał się nad manewrem, jakim zdobędzie miasto chorążego orszańskiego Andrzeja Kmicica, kiedy nadeszła kolejna zmiana przydziału. Tym razem ostateczna - 33. Armia.
Kiedy przed południem 7 października Berling zameldował się u nowego przełożonego, trwała narada. Stąd znajomość rozpoczęła się od ostrej reprymendy. Berling nie przejął się uwagami Rosjanina, skupił się na merytorycznej części odprawy. A ta nie stała na zadowalającym poziomie. Primo, Berlingowi nie podobało się "traktowanie przeciwnika w statyce, a nie w dynamice". To już zaburzało budowany na wątłym fundamencie plan bitwy. Broniący się nigdy nie pozostaje bierny wobec atakującego przeciwnika. Secundo, oficerowie 33. Armii nie doceniali okopanych weteranów 39. Korpusu Pancernego, broniących podejść do Dniepru. Generał Gordow sprawiał wrażenie osoby nieorientującej się w sile obrony nieprzyjaciela oraz głębokości tejże, opartej o rzekę Miereję. Tertio, podczas gry wojennej, którą przeprowadzono przed bitwą, generał radziecki traktował wojska niemieckie jako "chmurę, z której nie tylko nie biły pioruny, ale nawet nie padał deszcz". Jak mówił Berling: "to już było królestwo fantazji i improwizacji". Tak więc przygotowanie operacji było nierzetelne.
W tej improwizacji 1. Dywizja Piechoty miała uderzać w pierwszym rzucie, mając na obu skrzydłach sojuszników: z prawej strony 42. Dywizję Piechoty, z lewej 290. Obie wyniszczone walką, każda liczyła około 4 000 żołnierzy. W wyłom wykonany przez piechotę miał wpaść 5. Korpus Zmechanizowany.
Generał Berling rozłożył 1. Dywizję Piechoty w dwóch rzutach ‒ najpierw 1. i 2. Pułk Piechoty, za nimi 3. i 1. Pułk Czołgów stanęły na prawym skrzydle dywizji. Tuż poza pasem natarcia.
Teren, po którym planowano puścić natarcie dywizji, był nizinny, pochylony ku zachodowi, przecinały go rzeczki i bagna podlewane jesienną słotą. Te przeszkody sprzyjały obronie, co oczywiście musiał wykorzystać generał Robert Martinek, dowódca wspomnianego już 39. Korpusu, tym bardziej że feldmarszałek Günther von Kluge zamierzał trzymać linię Dniepru swą Grupą Armii "Mitte".
Stojąc na wzgórzach nieopodal Sosyjewa, Berling patrzył na opadającą ku zachodowi podmokłą dolinę. Jako absolwent IV Kursu Normalnego Wyższej Szkoły Wojennej - dostrzegał wady i zalety placu boju. W przeciwieństwie do Gordowa znał elementarz taktyki, a jednak i on nie ustrzegł się błędów.
Teraz zastanawiał się nad najlepszym ugrupowaniem dywizji piechoty. Żałował, że zorganizowany onegdaj rekonesans pierwszej linii obrony nieprzyjaciela nie udał się z racji silnego ognia artylerii niemieckiej. Niemniej jednak sprokurowano raport informujący o nieprzyjacielu. "Obrona jest rzadka, na szerokim froncie, ale wzmocniona ogniowymi środkami, głównie moździerzami".
Nierzetelne rozpoznanie było przyczyną nie najszczęśliwszych decyzji. Berling nie wiedząc dokładnie, kto i w jakiej liczbie znajduje się przed dywizją, zdecydował się puścić główne uderzenie jej prawą flanką. Generał nie wziął pod uwagę trzech miejscowości, jak Połzuchy, Puniszcze i Porfinówka, w których rozsiadły się bataliony 337. Dywizji Piechoty. 18 000 weteranów kampanii radzieckich wspieranych przez artylerię korpusu, 600 dział różnego kalibru.
Brudnozielone pancerze czołgów wpisywały się w mozaikę kolorowych liści z rzadka porastających drzewa niewielkiego zagajnika. Z małego dwuosobowego czołgu T-70 wygramolił się młody chorąży Stefan Sirota. Wóz zdawał się być przygotowany do bitwy. Z zewnątrz pousuwano wszystkie zbędne rzeczy, tak aby nie przeszkadzały załodze. Wnętrze czołgu było surowe, wręcz toporne. Widać było, że inżynierowie radzieccy lekceważyli szczegóły, a przy tym wygodę załogi. Kierowcy-mechanikowi przygotowano małe, niewygodne krzesełko. Dowódca-działonowy miał tylko niewielkie składane krzesełko wciśnięte między olbrzymi zamek działa a radiostację wmontowaną w tylną ścianę wieży. Tam było miejsce Stefana Siroty. Obok umieszczono lampę chronioną metalowym drutem.
Chorąży Sirota, Polak ze Lwowa, w 1939 roku bronił swojego miasta przed Niemcami. Szczęśliwie ominęły go wywózki, może dlatego, że pracował jako pomocnik maszynisty. Jeździł na krótkiej trasie między Lwowem a Przemyślem, w latach 1939-1941 miastem granicznym. Rok po agresji niemiecko-radzieckiej we wrześniu 1940 roku powołano go do Armii Czerwonej. Trafił do szkoły lotnictwa szturmowego. Zgłaszając się do 1. Pułku Czołgów w maju 1943 roku, miał za sobą praktykę mechanika w szkole podoficerskiej mechaników samochodowych.
Harmider trwał przez cały dzień i całą noc. Nikt nie spał. Ludzie kryli się pod pancerzami czołgów, w słabym świetle lamp pisząc listy, oglądając mapy, czytając lub po prostu uciekając w myśli, co szczególnie czynili ci, dla których miał to być pierwszy bój. A tych w pułku było dużo. Jedni z nich się bali, co starali się ukryć, lecz co zwykle się nie udawało. Zdradzały ich nerwowe pytania, którymi zarzucali doświadczonych żołnierzy. Mikołaj Romanowski opowiadał o walkach sprzed dwóch lat. Mówił o Niemcach, o czołgach i ich słabych punktach. Przechodzący mimo podporucznik Sergiusz Smolej, dowódca 3. plutonu 2. kompanii, słyszał te rozmowy, znał więc morale swoich ludzi. On sam był absolwentem Szkoły Dowódców Czołgów w Rybińsku. Pochodził z polskiej Białorusi, kiedy trafi ł do pułku, zrozumiał "że powrót nasz do kraju jest możliwy". Pod Lenino był jednym z lepszych dowódców pancernych.
Noc jeszcze trwała, kiedy podporucznik Smolej wezwał swoich ludzi. Załogi trzech czołgów zerwały się na nogi. Na pancerzach załomotały buty, ludzie wpadli do wozów. Zahuczały silniki dwudziestoośmiotonowych T-34. Dym spalin zmieszał się z gęstą mgłą, która niosła huk daleko na zachód ku brzegom Mierei.
Minęła godzina 5.00 12 października 1943 roku, zagajnik niedaleko Nikolenki pustoszał. Czołgi odchodziły na pozycje wyjściowe. Podporucznik Smolej poprowadził pluton T-34 w pobliże Mojsiejewa. Czołgi zatrzymały się po wschodniej stronie osiedla. Smolej trzasnął włazem. Nie wychodził jednak z wozu. Czekał na rozkazy dowódcy 3. kompanii podporucznika Grigorija Szynkarenki. Silniki czołgów warczały jeszcze przez krótki czas, po czym zamilkły. Czekali. Kompanie 1. i 3. tu pod Mojsiejewem, 2. i 4. pod Sysojewem.
Cztery kompanie 1. Pułku Czołgów rozłożyły się na dwóch skrzydłach 1. Dywizji Piechoty niczym dwa szybkie pancerne ramiona, gotowe w każdej chwili celnie i skutecznie uderzyć. Tak to powinno wyglądać. Taka była istota wojsk pancernych. A jednak pod Lenino, na zabagnionym terenie poprzecinanym pięcioma rzeczkami szybkość - jeden z atutów broni pancernej - został zneutralizowany. Berling rozumiał, że odzyskanie manewrowości pułku wymaga budowy przepraw. Tym mieli zająć się saperzy 5. Korpusu Zmechanizowanego, fachowcy wyposażeni w sprzęt i drewno, materiał deficytowy. Berling miał tylko jedno zastrzeżenie. Chciał, aby saperzy korpuśni uzgodnili z podpułkownikiem Wojnowskim szczegóły przepraw, ich miejsca i czas budowy. Ten ostatni zależał od przebiegu bitwy. Wedle scenariusza, tak naiwnie wytyczonego przez Wasilija Gordowa, budowę przepraw zaplanowano po opanowaniu zachodniego brzegu Mierei przez pułki piechoty. Tak więc pancerni musieli czekać na przebieg bitwy.
Bitwa zawrzała. Początkowo spokojnie, niczym rozpoczynająca się burza, zamruczała o 6.00, kiedy zgodnie z rozkazem generała Gordowa batalion majora Lachowicza z 1. Pułku Piechoty poszedł na rozpoznanie. Berling trząsł się z wściekłości. Nie rozumiał sensu rozkazu, nie zgadzał się z wytycznymi przysyłanymi via sztab przez generała Gordowa, uważał je - wszystkie - za fatalne. Nowy rozkaz, wysłanie na rozpoznanie batalionu, a nie, jak to było w zwyczaju, patroli, dopełnił czary goryczy. Ale rozkaz musiał wykonać.
Kiedy o 6.00 do uszu czołgistów doszły odgłosy strzelaniny, wśród nieprzyzwyczajonych do bitwy ludzi wzrosło podenerwowanie. Zawarczały motory. Ci nieliczni doświadczeni uspokajali. Jeszcze nie czas.
Strzelanina narastała. Terkot broni maszynowej grał różnymi tonami, jednoznacznie informując, że bitwa zaczęła się nie tylko dla Polaków, lecz i dla Niemców. Czołgiści nie wiedzieli, co dzieje się na pierwszej linii. Nie wiedzieli, że dwie kompanie piechoty zaległy pod silnym i celnym ogniem nieprzyjaciela siedzącego na wzgórzu 215,5. Nie wiedzieli o stratach sięgających połowy stanu batalionu. Piechota leżała przytulona do mokrej, zimnej ziemi, wyczekując szturmu dywizji. Ten jednak nie następował. Wisząca mgła pokrzyżowała taktykę Gordowa. Przygotowanie artyleryjskie należało przesunąć, a to znaczyło, że również szturm przesunął się w czasie. Tymczasem piechota ginęła.
Artyleria rozszczekała się dopiero o 9.20, godzinę później, niż zakładano. Zagrały katiusze. Gwizd rakiet przeleciał nad frontem. Echo grało jeszcze nad boiskiem, kiedy odezwały się armaty.
Huk kanonady dotarł na pozycje kompanii pancernych. Czołgiści oczekiwali rozkazu do boju oraz informacji z pola bitwy. Nie rozmawiano, poddając się narastającemu podnieceniu. Czas się dłużył. Wreszcie o 10.30 w niebo strzeliły zielone rakiety. Mikołaj Romanowski, Stefan Sirota i Wacław Feryniec patrzyli na łagodne kolorowe łuki. Zaczynamy! - przeszło od czołgisty do czołgisty.
Lecz pierwsza zaczęła piechota. Szeregowy Wacław Mierzwa służył w 4. kompanii 1. Pułku Piechoty. W tej samej kompanii służył jego ojciec Franciszek. "Jak mamy ginąć to razem" - mówił. Do ataku 12 października poszli razem w tej samej tyralierze. "Dość szybko zdobyliśmy niemieckie transzeje i wszystko szło dobrze, mimo że zabitych i rannych było sporo". Kontratak niemiecki zaskoczył ich w otwartym polu. Niemal znikąd pojawiły się czołgi, piechota i broń maszynowa.
- Wycofywać się, jesteśmy okrążeni! - padł rozkaz chorążego.
Żołnierze, nie siląc się na utrzymanie szyku, biegli ku pozycjom wyjściowym. Szeregowy Mierzwa terkotał pepeszą. "Widzę, jak ojciec strzela ze swego KB. W pewnym momencie, tam gdzie był ojciec, wybuchł pocisk. Podrywam się i biegnę. Ojciec leży plecami do góry, lewa ręka pod czołem, prawa wyciągnięta. Plecak rozerwany, a na poszarpanej kufajce duża plama krwi. Obok ojca książeczka do nabożeństwa, którą stale nosił w plecaku, a którą dostał od kapelana. Krzyknąłem:
- Tato, tato! - ale żadnej odpowiedzi.
Chwyciłem płaszcz-pałatkę, by na niej ojca położyć i odciągnąć do tyłu. W tym momencie usłyszałem głos chorążego:
- Zostaw trupa.
- Toż to mój ojciec - krzyczę.
- A co ty mu pomożesz, wycofuj się.
Zdążyłem tylko ojca pocałować w rękę i ze łzami w oczach pobiegłem do tyłu".
Pół godziny później w bój poszły czołgi.
Rozkaz "Pojechali" wypowiedziany z rosyjskim akcentem dowódcy podporucznika Iwana Kalenina ruszył czołgi 2. kompanii.
Wąwóz pod Sysojewem zagrzmiał rykiem silników. Pancerne kolosy jeden po drugim wynurzały się z jaru, wchodząc między zawalone chałupy wsi. Czarne, osmolone kikuty kominów sterczały nad stertami połamanych bierwion. Sergiusz Smolej siedział na krzesełku w wieży i przez laryngofon, podając komendy kierowcy- mechanikowi, prowadził czołg, omijając kupy gruzów. Zatrzymali się przy drodze prowadzącej z Bajewa do Lenino. Zatrzymała ich czerwona chorągiewka regulatora ruchu. Zaraz potem do jednego z czołgów w kolumnie zbliżył się saper w stopniu kaprala, dowódca drużyny z 2. Pułku Saperów:
- Co jest!? - spytał Kalenin.
- Obywatelu kapitanie, jesteście za wcześnie, musicie czekać na przejazd! - informował saper.
Więc czekali tam, gdzie się zatrzymali, na środku drogi. I tam znalazła ich artyleria 39. Korpusu. Eksplozje padających nieopodal pocisków obsypały pancerze czołgów. Ludzie chowali się pod pancerzami, trzaskały włazy. Kapral Mikołaj Romanowski przyciągnął ręką właz. Ciężka płyta stali opadła z metalicznym hukiem. Dopiero teraz w marnym świetle lampki kapral zauważył, że dowódca czołgu chorąży Eugeniusz Płaczkowski nienaturalnie wygina ciało, zalana jakąś ciemną cieczą twarz traciła rysy. Dopiero ułamek sekundy później do Romanowskiego dotarło, co się stało. Dwudziestojednoletni chorąży został ranny.
Wspólnymi siłami działonowego i sanitariuszy wyciągnięto go z czołgu i odwieziono do szpitala. Romanowski przesiadł się na miejsce dowódcy. Fotel działonowego musiał zająć ktoś z załogi zapasowej.
Podporucznik Smolej lekko szturchnął butem mechanika. Czołg powoli ruszył do przodu, tak jak i kolumna 2. kompanii. Jechali ku przeprawie. To był niewielki drewniany mostek, wąski i źle zbity, tak więc kiedy mechanik Piotr Osiowy (Pietia Osiewoj) przyśpieszył, szybko pracujące gąsienice rozsypały belki. Czołg wpadł w bagno i znieruchomiał. Silnik ryczał, gąsienice mełły grząski grunt, pogrążając tank w bagnie. - Wyciągnijcie go! - rozkazał Kalenin.
Drugi w kolumnie T-34 przejechał przez rozpadający się mostek i ustawił się tak, aby wyciągnąć towarzysza z bagna. Do czołgu przymocowano grube, ciężkie liny. Jednocześnie obaj kierowcy puścili sprzęgła. Ryczały silniki, lecz oba czołgi ani drgnęły. Wreszcie motory zamilkły. Mechanicy jak na komendę wyskoczyli z obu maszyn. Patrzyli na zagrzebane w błocie gąsienice. W ciągu najbliższej półgodziny zakopały się jeszcze trzy czołgi, czwarty stanął z powodu awarii.
Przeprawa była zablokowana. Czołgi stały na odkrytym terenie. Tylko kompletny ignorant nie wykorzystałby takiej okazji. Odezwała się niemiecka artyleria, pojawiły się samoloty Luftwaffe. Na przeprawę spadły bomby.
Podporucznik Sergiusz Smolej denerwował się zatarasowaną przeprawą. Starał się tego po sobie nie pokazywać, ale zdawał sobie sprawę z faktu, że również jego ludzie doskonale rozumieli swoje beznadziejne położenie. Czołgi były bezbronne tak długo, jak długo stały na otwartej przestrzeni. Rozkaz Kalenina był jak zbawienie. 3. pluton miał przejść drogą do Lenino i tam przedostać się na drugą stronę Mierei.
Trzy czołgi 3. plutonu poszły na południe pełnym gazem.
Bitwa się rozpalała. Ku przeprawie jechały kolejne kompanie czołgów - były spóźnione. Zarówno do 4. kompanii T-70 podporucznika Czyczkowskiego, jak i 1. kompanii porucznika Miszury nie dotarły rozkazy o rozpoczęciu bitwy. Dlatego obie kompanie ruszyły z miejsc postoju dopiero w południe. Obie szły na umówione zawczasu miejsce przeprawy. I obie ugrzęzły w bagnie. Trudny, podmokły teren zbierał haracz od nowicjuszy. Z sześciu czołgów T-70 tylko dwa przeszły na zachodni brzeg. Trzy pozostałe, z 2. plutonu, poszły na południe pod Lenino. Tam też skierował swoją przetrzebioną kompanię porucznik Miszura. Dwudziestoletni chorąży Wacław Feryniec siedział pod pancerzem wieży i przez peryskop obserwował okolicę. Wąż czołgów przecinał pas natarcia dywizji. W prostokącie luster peryskopu zmieniał się widok: zrujnowane domy, błoto drogi, zryte gąsienicami i lejami pobocza. Obraz drgał zgodnie z ruchami czołgu, do czego chorąży się już przyzwyczaił. Wreszcie zauważył most. Nieopodal stały czołgi 3. plutonu 2. kompanii. Z wieży wystawała sylwetka podporucznika Smoleja.
Droga prowadząca do mostu zapchana była czołgami z czerwoną gwiazdą na wieży. Przy wjeździe na most regulator ruchu machał chorągiewkami i wołał "Dawaj, dawaj", ponaglając tanki. Wreszcie zauważył zbliżające się drogą polskie czołgi. Czerwona chorągiewka powędrowała w górę. Polacy się zatrzymali; musieli poczekać, aż na zachodni brzeg przejdzie radziecka brygada pancerna z 5. Korpusu Zmechanizowanego. Nie zachowano podstawowego warunku bezpieczeństwa, gromadzące się czołgi nie miały swobody manewru, zator miał okazać się pułapką.
Samoloty nadleciały niespodziewanie. Zanim eksplodowały bomby, trzasnęły włazy czołgów. Rozstrzelała się artyleria przeciwlotnicza. Huk obudził chaos bitewny, w pierwszej chwili nie można się było zorientować, gdzie padają bomby.
Wielka, przypominająca trapez płyta włazu sterczała otwarta, ukazując krążącym pod niebem samolotom całe wnętrze wieży. Podporucznik Smolej właśnie wyciągał rękę, by pociągnąć właz, kiedy poczuł ostry parzący ból. Zanim zrozumiał, co się stało, omdlał i bezwładnie obwisł na krawędzi wieży głową w dół. Tylko nogi zwisały do wewnątrz.
Nie czekali na sanitariuszy, wyciągnęli lecącego przez ręce Smoleja. Odnieśli na bok, w miejsce, jak sądzili, bezpieczne.
Straty rosły, zaś na koncie pułku nie było żadnych sukcesów. Owszem, kiedy dwóm czołgom T-70 udało się przejść na prawy brzeg, włączyły się do prowadzonej przez piechotę walki.
Chorąży Sirota stojący przy dziale swego czołgu patrzył przez peryskop na przedpole. Niewielki czołg kiwał się na nierównościach terenu. Raz po raz Sirota obijał się o twardy pancerz wozu. Wreszcie rzuciło czołgiem, T-70 przechylił się mocniej niż wcześniej. Sirota spojrzał przez peryskop. Zauważył, jak czołg zatrzymuje się na stromym brzegu leja. Byli w pułapce. Tylko wieża wystawała nad lej, korpus chroniła ziemia. Chorąży momentalnie skierował armatę wieży w stronę pozycji nieprzyjaciela, po czym rozpoczął ostrzał.
Tymczasem lwia część pułku stała w korku przy przeprawie radzieckiego 5. Korpusu. Tam też podążyła 3. kompania podporucznika Grigorija Szynkarenki. Dopiero po 14.00 pięć T-34 z 1. kompanii przeszło na zachodni brzeg i podeszło na stok wzgórza 215,5. Tam stanęły. I tam przyjęły rozpoczęty przez Niemców kontratak.
Uderzenie polskiej dywizji piechoty było skuteczniejsze niż ataki jej dwóch sąsiadów. Tak 290 na południu, jak i 42 na północy stały w miejscu. A to znaczyło, że oba skrzydła 1. Dywizji Pancernej wisiały w powietrzu. Dwa bastiony: Trygubowa na lewej i Połzuchy na prawej flance przez całe popołudnie 12 października przechodziły z rąk do rąk lub przyjmowały razy niemieckiej artylerii.
Kończył się pierwszy dzień bitwy, dzień - wydawałoby się - zwycięski. Polacy wbili się dwa, trzy kilometry w głąb obrony niemieckiej. A jednak Berling nie był zadowolony:
"Po pierwszym dniu walki uważałem bitwę 33 armii w jej pierwszej fazie za przegraną. [...] Bez wprowadzenia zasadniczych zmian, mogła być tylko mowa o utrzymaniu zdobytego terenu. [...] nie mogłem jednak samowolnie przejść do obrony. Należało odczekać na decyzję, choć nie wątpiłem, że będzie w zgodzie z tym, co napisałem wyżej".
Berling wiedział, jak od podszewki wyglądał chrzest bojowy dywizji. To prawda, że były chwile bohaterstwa, że szturm zdziwił Gordowa, który telefonicznie chwalił dywizję, mówiąc: "Ja długo wojuję, ale takiego uderzenia dawno nie widziałem". Lecz następny akt bitwy nie był tak chwalebny. Zatrzymane kontratakiem niemieckim bataliony 1. Pułku cofały się ku Mierei, a tam do ataku szedł drugi rzut. I wówczas spadła na nich celna nawała artylerii wroga, a z nią chaos. Bataliony pomieszały się, co spotęgowało chaos. Oficerowie pogubili swoich żołnierzy, mieszały się drużyny, rozsypywały plutony.
Wieczorem tenże 1. Pułk Piechoty został wycofany z pierwszej linii. Z 2800 ludzi zostało zaledwie 500. To najlepiej świadczyło o intensywności walk w Trygubowej. A te toczyły się mniej lub bardziej intensywnie przez całą noc, co utrudniało uzupełnienie w ludzi i amunicję. Drugi dzień bitwy zapowiadał się na trudny. O 20.00 w sztabie dywizji odczytano rozkaz na 13 października. Zmian spodziewanych przez Berlinga nie było. Dywizja miała atakować.
Przed świtem uzupełniono amunicję w pułkach piechoty. Na zachodnim brzegu Mierei znalazło się kilkanaście czołgów - mizerna część pułku pancernego.
Poranna mgła, podobnie jak dnia poprzedniego, zatrzymała rwetes bitewny. Nad doliną Mierei panowała cisza. Tuman niósł przygłuszone stukoty metalu o metal, zgrzyt łyżek o menażki, rozmowy.
Gwizd pocisku wydał się głośniejszy niż zazwyczaj. Wwiercił się boleśnie w uszy czołgistów i piechurów. Huk eksplozji zagłuszył gwizd pocisków, by chwilę później zgasnąć, a jednocześnie odrodzić się nad nowym lejem sygnalizowanym pióropuszem czarnej, wilgotnej ziemi.
Tylko kwadrans grała artyleria 33. Armii. O 9.00 nadszedł rozkaz ataku.
Chorąży Wacław Feryniec szturchnął nogą kierowcę. Zawył silnik. Ryk motoru nie pozwalał porozumieć się załodze. Zostawały laryngofony lub radzono sobie domowymi sposobami. Szturchanie kierowcy nogą było szybszym i skuteczniejszym środkiem komunikacyjnym niż mowa. Również między dowódcą a działonowym istniał umówiony kod. W momencie, kiedy T-34 szarpnął i ruszył, chorąży Feryniec pokazał działonowemu otwartą dłoń. Pocisk odłamkowy wszedł w zamek armaty.
Dwie kompanie, dziewięć czołgów rozpędzało się, by już na dużej prędkości wpaść między zniszczone chaty wsi. Kapitan Aleksander Kozakow pierwszy raz prowadził czołgi do ataku. Kompanię dostał w spadku po rannym porucznika Miszurze. Rosjanin nie miał doświadczenia w dowodzeniu kompanią. Decyzja podpułkownika Wojnowskiego nie była najlepsza, ale wśród niedoświadczonych oficerów trudno było znaleźć odpowiedniego zastępcę.
Większe doświadczenie miał prowadzący pięć czołgów 3. kompanii porucznik Szynkarenko.
Obie kompanie szły bok w bok.
Trygubowa była coraz bliżej. W szkłach peryskopu drgały ruiny wsi. Zza budynków wysunęły się sylwetki niemieckich dział szturmowych Sturmgeschütz.
Chorąży Feryniec widział uwijającą się między czołgami piechotę, widział sąsiednie tanki kolumny, widział, jak czołg Kalenina zrobił zwrot o 900, a szyk z kolumny zmienił się w linię. Feryniec nacisnął na lewe ramię mechanika. Ten podciągnął drążek i zaraz załoga poczuła, jak czołg drga i zawraca w miejscu. Do wsi było już około pół kilometra.
Błysk płomienia pojawił się przed ukrytym w krzakach Sturmgeschütz. Podporucznik Kalenin z twarzą przy peryskopie obserwował przedpole, kiedy niezwykle wielka siła rzuciła nim o tylny pancerz wieży.
Chorąży Feryniec, kręcąc peryskopem w poszukiwaniu celów, zobaczył w szkłach aparatu czołg dowódcy kompanii. Jechał prosto, wyrzucając spod gąsienic grudy ziemi. Feryniec już miał przesunąć peryskop, kiedy w miejsce, gdzie lufa przechodzi w wieżę, uderzył pocisk, wieża momentalnie się obróciła. Nad nią na moment rozbłysnął ogień.
- Kalenin dostał! - rzucił chorąży do załogi.
Lecz czołg podporucznika jechał dalej. Kalenin oraz działonowy byli tylko ogłuszeni. Za to jadący obok czołg stanął w płomieniach trafi ony pociskiem przeciwpancernym. Dowódca, podporucznik Edward Szymierski, został poparzony. Czołg stanął. Ranny kierowca puścił drążki, motor zgasł.
Reszta kompanii pędziła dalej ku bliskim już okopom nieprzyjaciela, ale tam unieruchomiono kolejne czołgi. Feryniec grzał z działa, ręką zwartą w pięść lub rozłożoną informując działonowego, czy ma ładować przeciwpancerny, czy odłamkowy. Dym unoszący się z zamka armaty szczypał oczy, drapał gardło. Słaby wentylator nie dawał rady czyścić powietrza. Oczy zalewał pot zmieszany z kurzem, stąd raz po raz ręce to jednego, to drugiego czołgisty przecierały oczy, po czym łapały uchwyty peryskopów, by w chaosie pola walki znaleźć cel.
Zobaczyli płonący czołg T-34. Najpierw nad silnikiem strzelił w górę płomień. Przez kłęby czarnego dymu zauważyli otwierany właz i sylwetki postaci zeskakujące z pancerza.
Niemcy zdobywali przewagę. Kiedy o 10.40 pojawiło się 25 samolotów Luftwaff e, była ona już bezdyskusyjna. Piechota zaległa, tuląc się do ziemi. Bomby, pociski dział oraz prujące powietrze i ciała żołnierzy serie karabinów maszynowych skutecznie zgasiły zapał piechurów 1., 2. i 3. Pułku. Dlatego cztery czołgi 2. kompanii bez eskorty wyrwały do przodu między linie nieprzyjaciela. Już nie wróciły.
Jeszcze trzykrotnie Feryniec i inne wozy 1. kompanii zrywały się do ataku i po trzykroć były odrzucane. Wreszcie już po zmroku Feryniec dał rozkaz wycofania się do jaru tuż obok wzgórza 215,5.
O godzinie 18.00 podpułkownik Anatol Wojnowski odebrał rozkaz wycofania sprawnych czołgów na wschodni brzeg Mierei. To był koniec.