Wasserpolacken. Jak Polacy w III Rzeszy stawali się Niemcami
"Niemcy trzeciej kategorii", Wasserpolacken czyli "rozwodnieni Niemcy" - jak ich pogardliwie nazywali ci prawdziwi Niemcy i niemieccy Gdańszczanie - stali się potrzebni III Rzeszy, gdy jej armie zaczęły się wykrwawiać na frontach II wojny światowej. Za Niemców uznano wówczas tych podciągniętych pod nazistowskie kryteria narodowościowe Polaków, którzy mieli się przydać "tysiącletniej Rzeszy", aby "ani jedna kropla prawdziwej niemieckiej krwi nie była stracona".
Ludzie zaliczeni do trzeciej grupy niemieckiej (czyli "niegodni" miana reichsdeutschów i volksdeutschów) musieli wypełniać obowiązki wynikające z nakazów administracyjnych i prawnych dotyczących obywateli III Rzeszy, ale nie mogli korzystać z przywilejów. Obywatelami Rzeszy Niemieckiej mogli zostać dopiero po 10 latach, ale już z nadaniem "trzeciej kategorii" stawali się rezerwą "mięsa armatniego" dla armii Hitlera.
W Wehrmachcie służyło około 500 tys. Polaków. Większość z nich przez resztę życia ukrywała ten fragment swojej historii. Joachim Ceraficki, jako jeden z nielicznych, zdecydował się o tym opowiedzieć.
Wcielony do Wehrmachtu w maju 1942 jako obywatel Rzeszy trzeciej kategorii spędził w niemieckim wojsku niemal trzy lata. Zdezerterował w styczniu 1945 r. Starał się być dobrym żołnierzem, bo w ten sposób minimalizował ryzyko śmierci. W okopach jego patriotyczna postawa nie miałaby znaczenia - tam najważniejsze okazywało się koleżeństwo
Joachim Ceraficki w książce "Wasserpolacken" (Ośrodek KARTA, 2014) opisuje swoje doświadczenia tego czasu. Ważne świadectwo tego, jak dalekie od stereotypowych wyobrażeń mogły być wojenne losy Polaków ze Śląska i Pomorza.
Przedstawiamy fragment tej publikacji.
Pewnego lutowego przedpołudnia sekretarka naszego szefa powiadomiła mnie i ojca, że o godzinie 13.00, wraz z całą rodziną, mamy spotkać się w hotelu Królewski Dwór z ważnymi osobistościami przybyłymi z Gdańska. Za półkolistym stołem siedziało pięciu panów w cywilnych ubraniach. Poproszono nas o zajęcie foteli stojących pod ścianą naprzeciw stołu.
Ojca spytano o udział w I wojnie światowej, stopień wojskowy i działalność w organizacjach cywilnych pod zaborem pruskim i w powojennej Polsce, o wykształcenie i zawód. Mamę, podobnie, pytano o wykształcenie i zajęcia w czasie, w którym była obywatelką Cesarstwa Niemieckiego. Moją siostrę Halinę indagowano o warunki pracy w fabryce Ventzki-Unia. Mnie prowadzący spotkanie zapytał, czy wstąpiłbym do armii niemieckiej. Odpowiedziałem: "Gdybym musiał".
W drodze do domu uznaliśmy, że przesłuchujący nas panowie wszystko o nas wiedzieli. Po prostu chcieli zobaczyć kandydatów do wpisania na nową volkslistę. Zależało im na dobraniu ludzi dobrze władających językiem niemieckim i o dobrej prezencji. Zanim stanęliśmy przed tym gremium, dozorca naszej kamienicy prosił o zebranie metryk urodzenia przodków aż do trzeciego pokolenia. Chodziło o to, by mógł stwierdzić, że w naszej rodzinie nie było ani osób pochodzenia żydowskiego, ani czysto niemieckiego.
Dwudziestego lutego stanęliśmy przed następną komisją. Wypytywano ojca o różne fragmenty jego życiorysu. Potem jeden z członków komisji zwrócił się do mojej mamy po imieniu, zarzucając, że w domu jej rodziców rozmawiano tylko po polsku. Na to mama odparła: "Mój drogi kolego z lat szkolnych, w twoim domu za czasów cesarza Wilhelma także rozmawiano tylko po polsku". Mężczyzna poczerwieniał i zamilkł.
Z początkiem kwietnia dostaliśmy wezwanie do stawienia się przed oblicze następnej komisji do spraw rasy. Orzekła jednogłośnie, że jesteśmy typowymi przedstawicielami rasy germańskiej. Nie podważyła ich oceny moja uwaga, że wykładający w mojej szkole profesor etnolog określił mnie jako Macedończyka. Kiedy jeden z członków komisji zapytał, gdzie leży Macedonia i usłyszał, że w Grecji, powiedział: "Grecy to także Germanie".
Niedługo potem zaproszono nas na szczególną uroczystość. Najpierw wystąpił przewodniczący zgromadzenia, wyjaśniając cel zebrania. Potem jakiś oficer polityczny w żółtym mundurze SA-manna wygłosił patriotyczną mowę. Nastąpiło uroczyste wręczenie kilkunastu osobom legitymacji koloru jasnoniebieskiego ze zdjęciami, potwierdzających przynależność do trzeciej grupy narodowościowej. W końcu nastawiono płytę z niemieckim hymnem. Przewodniczący zebrania podniósł rękę w hitlerowskim geście, a za nim reszta zgromadzonych. Moja mama, jakby przeczuwając, czym się to skończy,
tuż przed zaintonowaniem hymnu opuściła salę, udając się do toalety. Ojciec, Halina i ja nie podnieśliśmy rąk. Natychmiast podszedł do nas mój kolega z pracy, pan Fischer, utrzymujący porządek na sali, i odezwał się do nas łagodnie, ale stanowczo: "No, dzieci, podnieście rączki". Szczęśliwie w tym momencie wszystko się zakończyło i ludzie zaczęli wychodzić. Gdyby nie ten przypadek, musielibyśmy pozdrowić Hitlera.
W pierwszej połowie kwietnia dostałem zawiadomienie o obowiązku uczestnictwa dwa albo trzy razy w tygodniu w dwugodzinnych ćwiczeniach przygotowujących młodzież do służby wojskowej. Kiedy podczas pierwszej zbiórki ja i moi polscy koledzy zaprotestowaliśmy, że przecież nie mamy obywatelstwa niemieckiego i nie obowiązuje nas służba w Wehrmachcie, usłyszeliśmy, że właśnie w ostatnich dniach zostaliśmy zaliczeni do trzeciej grupy narodowościowej i dlatego odpowiednie roczniki zostaną powołane. Nasza grupa składała się z dwudziestu paru Polaków w wieku 18-25 lat.
Wszyscy byliśmy pracownikami Grudziądzkich Zakładów Lotniczych. Większość z nas chodziła przed okupacją do gimnazjum lub liceum, a niektórzy byli po maturze. Szkolenie polegało na uczeniu nas niemieckich komend. Kiedy zapytałem o ewentualne ćwiczenia na strzelnicy, dostałem odpowiedź, że tego uczono nas na polskim przysposobieniu wojskowym...
Mój ojciec też słyszał o poborze. Porozumiewał się w tej sprawie z przedstawicielami jakiejś organizacji podziemnej, którzy twierdzili, iż władze RP na uchodźstwie uważają, że należy stwarzać wrażenie uległości wobec okupanta, aby ponieśc jak najmniejsze straty. Podczas jednej z mów nadanych przez BBC generał Władysław Sikorski powiedział między innymi: "Polska bez Polaków nic nie będzie znaczyła".
-----------------
Opublikowany fragment pochodzi z książki Joachima Cerafickiego "Wasserpolacken. Relacja Polaka w służbie Wehrmachtu" Ośrodek KARTA, Warszawa 2014