Weronika Sebastianowicz. Pozostała na Białorusi, żeby podtrzymać pamięć o "Wyklętych"

Postawili mnie przed sądem. Siedziałam w otoczeniu milicjantów i słuchałam wyroku. Kiedy to było? Niedawno. W roku 2013. Rozprawa odbyła się w Szczuczynie. Białoruskie władze nałożyły na mnie wysoką grzywnę ‒ równowartość mojej emerytury. Za co? Za kultywowanie pamięci o moich poległych towarzyszach. O żołnierzach kresowych oddziałów Armii Krajowej, którzy zginęli w walce z sowieckim najeźdźcą.

Formalnie postawiono mi zarzut zorganizowania nielegalnego zgromadzenia. Odbyło się ono we wsi Raczkowszczyzna. W miejscu, gdzie w 1949 roku poległ podporucznik Anatol Radziwonik "Olech", dowódca jednego z ostatnich oddziałów Żołnierzy Wyklętych. Postawiliśmy tam krzyż, zorganizowaliśmy mszę polową. Pojawiło się dużo polskiej młodzieży, przyjechał nawet konsul. Doprowadziło to do wściekłości białoruskie władze. Dla nich my, akowcy, nadal jesteśmy "bandytami" i "faszystami".

Fragmenty książki: Anna Herbich "Dziewczyny z Syberii. Prawdziwe historie" Znak Horyzont, Kraków 2015

Reklama

Organizacja, której jestem prezesem ‒ Związek Żołnierzy Armii Krajowej na Białorusi ‒ cały czas boryka się z problemami ze strony reżimu. Krzyż, który postawiliśmy, został spiłowany przez "nieznanych sprawców" i gdzieś wywieziony.

Jeżeli jednak władze myślą, że mnie zastraszą, to się grubo mylą. Nie złamały mnie katownie NKWD i łagry na Workucie. Nie uda się więc to również im. Dopóki będę żyła, będę stawiała krzyże upamiętniające poległych Polaków.

Synagoga, kościół i cerkiew

Urodziłam się we wsi Pacewicze w powiecie wołkowyskim. Wtedy była to część II Rzeczpospolitej. Nasza, licząca około dwieście domów, wieś była mieszana. Większość mieszkańców stanowili Białorusini, ponadto dwadzieścia cztery polskie rodziny. I jedna żydowska.

Jak układały się nasze relacje z sąsiadami? Bardzo dobrze. Obie społeczności okazywały sobie szacunek. Kiedy wypadały prawosławne święta, nie robiliśmy prania ani innych prac domowych, żeby nie urazić Białorusinów. Oni postępowali tak samo w święta katolickie.

(...)

Ojciec mój, Józef Oleszkiewicz, był inżynierem, budował drogi i mosty. Mieliśmy mały, ładny domek, tata prowadził w nim swoją kancelarię. We współpracy z miejscowymi gospodarzami położył bruk na naszej wiejskiej drodze. Była to duma całej wsi.

Proponowali nam, żebyśmy przenieśli się do miasta, ale ojciec ‒ mimo że warunki pracy byłyby tam lepsze ‒ odrzucił tę ofertę. Tak jak my wszyscy, był fanatycznie przywiązany do naszej ziemi. To była dla nas świętość.

W domu było nas troje: Irena, Antoni i ja, najmłodsza. Mama, Stanisława, nie pracowała zawodowo, zajmowała się domem. W naszej przedwojennej szkole narodowość nie miała znaczenia. Polak czy Białorusin ‒ wszyscy byli traktowani jednakowo.

Synagoga, kościół i cerkiew stały blisko siebie. Wspomniałam już o tej rodzinie żydowskiej, która mieszkała w Pacewiczach. Ich dom znajdował się naprzeciwko naszego, po drugiej stronie drogi. Kiedy przychodził szabas, szliśmy z rodzeństwem przed ich dom i z ciekawością przyglądaliśmy się żydowskim rytuałom. Modlili się, nakręcając na ręce skórzane pasy. W szabas ‒ zgodnie z nakazem ich religii ‒ nie robili nic, nawet nie palili w piecu. Stosunek do tej rodziny był życzliwy.

W Wołkowysku mieszkała krawcowa Ilda, Żydówka. Ależ ona pięknie szyła! Kiedy Niemcy zaczęli wywozić Żydów, ludzie ze wsi proponowali, że ją ukryją. Nie zgodziła się. Z getta już nie wyszła. Ani ona, ani jej mąż, Muszwa, ani ich siedmioro dzieci. Wszyscy zostali zgładzeni.

Kula dla "polskiego pana"

Przyszedł nieszczęsny wrzesień 1939 roku. Najpierw na Polskę napadli Niemcy, a zaraz potem spadł kolejny cios: wkroczyli bolszewicy! Na Kresach rozegrały się wówczas dramatyczne, rozdzierające sceny.

(...)

Dwa dni po rozpoczęciu okupacji sowieckiej do naszego domu przyszedł znany miejscowy komunista. Na rękawie miał czerwoną opaskę. Przyszedł po to, żeby... zabić ojca. Na moich oczach rozegrała się przerażająca scena. Wszedł z załadowanym, gotowym do strzału karabinem. Ojciec akurat wychodził z kancelarii. Komunista podniósł broń i wycelował w tatę. Ojciec zamarł. Stali tak naprzeciwko siebie dobrą chwilę. Tata patrzył w czarny wylot lufy, a ten człowiek miał palec na spuście. W końcu ojciec wydusił z siebie:

‒ Za co?

A on mu odpowiedział, że za to, że on polski "pan".

Zaczęłyśmy strasznie płakać, byłyśmy przerażone. Największą przytomnością umysłu wykazała się moja siostra Irena. W ostatnim momencie doskoczyła do tego komunisty, podbiła mu karabin i kula zamiast w tatę poszła w sufit. Ojciec skorzystał z zamieszania i uciekł. Schronił się w chlewie u sąsiada ‒ prawosławnego Białorusina. Komunista chodził wściekły po całej wsi i go szukał. Na szczęście nie znalazł.

(...)

W czerwcu 1941 roku rozpoczęła się wojna z Niemcami. Komuniści wpadli w panikę i uciekli w popłochu, a okupacja sowiecka zmieniła się w niemiecką. Rozpoczął się nowy rozdział naszego życia.

Pseudonim "Różyczka"

Pamiętam, jak przyjechali do nas żołnierze Wehrmachtu na ryczących motorach. Na pierwszy rzut oka wyglądali lepiej niż Sowieci. Mieli inteligentniejsze twarze, czystsze mundury. Szybko jednak przekonaliśmy się, że byli siebie warci. Najważniejsze było jednak to, że tata mógł wreszcie wrócić do domu.

We wsi był pewien młody chłopak, który zaciągnął się do stworzonej przez Niemców policji. To był nasz, Polak. Zakochał się po uszy w mojej siostrze, ale ona nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Dała mu kosza. Wtedy on ze złości zapisał ją na roboty do Niemiec. Przyszli po Irenę do domu i zabrali ją do Wołkowyska. Tam udało jej się jakoś uciec i wróciła do Pacewicz. Od tamtej pory musiała się jednak ukrywać.

Mój brat Antoni działał w konspiracji. Bardzo mu zazdrościłam, rwałam się do działania. Czasami powierzał mi jakieś drobne zadania, pozwalał, żebym mu pomagała ‒ przenosiła meldunki i jakieś paczki. Nie zgadzał się jednak na formalne wstąpienie przeze mnie do Armii Krajowej. Mówił, że jestem za mała, że nie wytrzymam, nie podołam. Tak długo jednak go prosiłam i namawiałam, że w końcu ustąpił. To był rok 1944, miałam trzynaście lat. Kazał mi przyjechać w umówione miejsce do lasu, miałam tam zostać zaprzysiężona. Na miejscu był już mój brat, Antoni Oleszkiewicz "Iwan", lokalny komendant Bronisław Chwieduk "Cietrzew" oraz kapelan Antoni Bańkowski "Eliasz". Byłam bardzo przejęta. Tosiek, czyli mój brat, nagle zmienił jednak zdanie. Powiedział, że to za wcześnie, że może za rok mnie przyjmie. Nie mogłam w to uwierzyć. Przecież już mi obiecał! W jednej sekundzie zalałam się łzami. Wtedy ksiądz kapelan zaczął przekonywać Antoniego.

‒ No, pozwólcie jej. Ona już przecież długo z nami współpracuje. Dużo wie, zna tę robotę. Po co zwlekać? ‒ mówił.

Antoni znowu musiał zmienić zdanie. Komendant wtedy zapytał, jaki bym chciała przyjąć pseudonim. Z tego wszystkiego nie pomyślałam o pseudonimie! Stałam jak oniemiała, próbując coś wymyślić, zanim znowu nie zmienią zdania. Wtedy ksiądz powiedział:

‒ Zobaczcie, jaka ona śliczna, jak różyczka. Niech będzie "Różyczką".

Taki mi właśnie nadali pseudonim. Stałam się członkiem Armii Krajowej.

A w międzyczasie znowu zmieniła się okupacja. Niemcy odeszli, na ich miejsce wrócili bolszewicy. Nasze okolice zostały wydarte Polsce i włączone do Związku Sowieckiego. Rozpoczęła się epopeja Żołnierzy Wyklętych. Byłam jednym z nich.

Polska tu wróci

Na naszych oczach rozgrywał się wielki dramat. 19 stycznia 1945 roku Armia Krajowa została rozwiązana. Komendant naszego okręgu Władysław Liniarski "Mścisław" zniósł przysięgę i rozpuścił wojsko do domów.

Nie mogliśmy się z tym pogodzić. Polska przecież nie odzyskała wolności, nasza walka zatem nie dobiegła końca. W 1945 roku złożyliśmy powtórną przysięgę, teraz już w Zrzeszeniu "Wolność i Niezawisłość".

Zadania dostawałam różne. Przenosiłam meldunki, zbierałam informacje na temat rozmieszczenia oddziałów Armii Czerwonej i NKWD. Gdy Sowieci urządzali obławę, razem z innymi łączniczkami nosiłam im zaopatrzenie do leśnych bunkrów. Byłam niepozorna, zwinna i niesamowicie zaangażowana w służbę.

Większość ludzi była jednak zmęczona trwającą od sześciu lat wojną. W naszych okolicach zginęło tylu Polaków... Nie było domu, w którym kogoś by nie opłakiwano. Modlono się, żeby ten koszmar się wreszcie skończył. Nikt, w najgorszych snach, nie przypuszczał jednak, że przegramy. Że zostaniemy potraktowani tak okrutnie.

Zakończenie wojny było dla Polaków szokiem. Wielu straciło ducha. Kiedy okazało się, że znaleźliśmy się w Związku Sowieckim, dużo osób postanowiło porzucić domy i wyjechać do komunistycznej Polski. Moja rodzina również. Mieliśmy już przygotowane dokumenty na tę podróż, byliśmy spakowani. Planowaliśmy dołączyć do sióstr ojca, które były już po tamtej stronie.

Ojciec nagle gdzieś jednak wyjechał. Wrócił dopiero po kilku dniach. Przestąpił próg, spojrzał na nas i powiedział:

‒ Nigdzie nie jedziemy. Polska tu wróci.

Więc zostaliśmy. A Polska nie wróciła.

Długo żyliśmy jednak tą nadzieją. Gdyby nie ona, nikt by nie służył w podziemiu, nikt nie szedłby na śmierć. A przecież walczyliśmy dalej. Mało kto wie, że po 1945 roku za linią Curzona jeszcze przez kilka lat biły się polskie oddziały partyzanckie.

Kresowiacy nie chcieli pogodzić się z zaborem ich ziemi, nie chcieli zgodzić się na stworzenie kołchozów. Młodzież chciała się bić.

Sytuacja stawała się jednak coraz trudniejsza. Ziemie nasze "oczyszczano" z Polaków, bezpieka była coraz groźniejsza, zaciskała się wokół nas pętla. Obławy, areszty, śmierć. Znam takie rodziny, które miały po pięcioro dzieci i wszystkie służyły w naszych leśnych oddziałach. I wszystkie zginęły...

Nie tak to sobie wyobrażaliśmy! Pamiętam rozmowy, jakie toczyliśmy jeszcze podczas wojny. Mówiliśmy o naszych planach, o tym, co będziemy robić, kiedy skończy się wojna, kiedy Polska odzyska niepodległość. Jedni mówili, że pójdą się uczyć, drudzy, że zostaną i będą uprawiać ziemię. Oczywiście żaden z tych planów nie został zrealizowany. Nasze pokolenie było stracone.

 Po wojnie nadeszły ciężkie czasy. Ojca aresztowali z czterdzieści razy. Enkawudziści przychodzili zawsze nocą. Bili kolbami w okna i drzwi. Wrzeszczeli. A my trzęśliśmy się ze strachu. Każdej nocy, zasypiając, obawialiśmy się, że się pojawią.

Bolszewikom nie podobało się to, że ojciec pod okupacją niemiecką pracował w swoim zawodzie. Czyli budował drogi. Stąd te aresztowania. Za każdym razem jednak go wypuszczano, ktoś się musiał za nim wstawiać ‒ był w końcu świetnym fachowcem. Niestety, szczęście się od niego odwróciło. Po kolejnym aresztowaniu nie wrócił.

Ojca skazano na dziesięć lat. Daleko go nie wysyłali, siedział w więzieniu w Wołkowysku. Dwa razy go odwiedzałam. Enkawudziści powiedzieli mi tam, że ojca mogą wypuścić na wolność. Ale pod warunkiem, że mój brat wyjdzie z lasu. Ujawni się, zaprzestanie walczyć. Gdy powtórzyłam to Antoniemu, żachnął się:

‒ Czyś ty zwariowała? Złożyłem przysięgę i nigdy nie złożę broni. Nie porzucę swoich ludzi i nie zdradzę organizacji. Nigdy! Zresztą ‒ machnął ręką ‒ ojca i tak nie wypuszczą.

Rozumiałam go, bo przecież w podziemiu byliśmy wszyscy. Nawet mama pomagała. Potajemnie piekła chleb i prała bieliznę dla naszych chłopaków. Każdy Polak wspierał ich, jak mógł. Ryzyko było olbrzymie, bo bezpieka miała wszędzie swoje oczy i uszy.

W 1948 roku nasz komendant "Cietrzew" został aresztowany. Wpadł również kapelan. Wtedy na czele oddziału stanął Alfons Kopacz "Wróbel". A mój brat został jego zastępcą. Nosił pseudonim "Iwan". Walczyliśmy dalej.

(...)

Niedługo potem poznałam mojego Jasia. Był szalenie przystojny. Pochodził z zamożnej chłopskiej rodziny, bolszewicy takich jak oni nazywali kułakami. Mieli kawał lasu, czterdzieści hektarów ziemi. Na tamte czasy to był majątek. Byliśmy z jednej parafii.

(...)

Wkrótce zauważyłam, że jestem śledzona. Chodzili za mną wszędzie. Gdy pojechałam z meldunkiem, wsiedli nawet ze mną do pociągu. Musiałam uciekać. Schroniłam się w innej wiosce w powiecie wołkowyskim. Tam poczułam się bezpiecznie, przestałam się bać. I to mnie zgubiło.

Pojechałam w odwiedziny do siostry i wtedy dopadło mnie NKWD. Był 7 kwietnia 1951 roku. Wtrącili mnie do straszliwego więzienia w Grodnie. Moje dotychczasowe życie zostało raptownie przecięte, urwane. Rozpoczął się koszmar.

Bez przebaczenia

Bito mnie co noc. Gdy nocą zabierali mnie z celi, jakoś szłam o własnych siłach, nad ranem, z powrotem, ciągnęli mnie nieprzytomną po korytarzu. Na ogół zresztą po przesłuchaniach nie trafiałam do celi, tylko do betonowego karceru. To była niewielka klitka, miała może metr na metr. Biegały po niej szczury, a blaszany kubek był przytwierdzony łańcuchem do ściany. Wieczorem znowu zabierali mnie na te straszne przesłuchania. Pamiętam, że raz kazali mi klęczeć z rękami wyprostowanymi nad głową. A do każdej dłoni wsadzili mi po cegle. To była straszliwa tortura. Z ogromnego wyczerpania zemdlałam. Obudziły mnie potężne kopnięcia oficera śledczego. Pierwsze w bok, drugie w głowę. Innym razem oprawcy złamali mi dwa palce w drzwiach.

Chodziło im o Antoniego. "Gdzie jest twój brat? Gdzie jest twój brat? Gdzie jest twój brat?" − powtarzali to pytanie w kółko podczas bicia i katowania... Setki i tysiące razy. Nic im jednak nie mówiłam. W końcu urządzili mi konfrontację z pewnym młodym akowcem. Powiedział wszystko. Że mnie rozpoznaje, że byłam łączniczką komendanta... Nawet nie mam o to do niego wielkich pretensji. Zmaltretowali go w sposób nieludzki.

Po jednym z kopnięć w głowę pękła mi czaszka. Wgnieciona kość do dzisiaj uciska nerw. Wielokrotnie byłam z tym w szpitalu. Prześwietlali mnie, badali, niestety, lekarze są bezradni. Nic nie da się zrobić. Do dzisiaj co pewien czas mam ataki straszliwych bólów głowy. Kiedy to się zaczyna, krzyczę na cały dom.

Mówią mi często: "Trzeba wybaczyć". A ja nie potrafię.

(...)

W sumie w więzieniu siedziałam pięć miesięcy. Pod koniec stałam się apatyczna, straciłam chęć do życia. Nie widziałam już sensu w tym, żeby dalej to znosić. Przestałam jeść bałande, czyli rzadką, paskudną więzienną zupę. Chciałam się zagłodzić na śmierć. Wtedy postawili mnie przed sądem. To była kpina. Trzech zbirów odczytało mi gotowy wyrok: jako "wróg ludu" zostałam skazana na dwadzieścia pięć lat łagru z artykułu 58. Ćwierć wieku. Po zakończeniu rozprawy podjęłam próbę samobójczą. Próbowałam powiesić się w celi na ręczniku.

W sądzie poprosiłam, żeby przysłali moją mamę do tego samego miejsca, gdzie ja będę. O dziwo, zrobili to. Ona podczas śledztwa wcale nie kryła się z tym, że pomagała partyzantom. Mówiła o tym otwarcie.

‒ Tam mój syn, tam dzieci, tam Polacy ‒ mówiła śledczym. ‒ Cóż więc dziwnego, że im nosiłam różne rzeczy.

W ten sposób również okazała się "zdrajcą sowieckiej ojczyzny" i "elementem kontrrewolucyjnym". Kara mogła być tylko jedna ‒ obóz koncentracyjny na straszliwej, skutej lodem Workucie.

Tak rozpoczęła się nasza łagrowa tułaczka. Na stacji kolejowej w Grodnie, jeszcze przed załadowaniem nas do wagonów bydlęcych, spotkałam pewną polską staruszkę. Miała siedemdziesiąt pięć lat i była w naszym transporcie.

‒ Dzieci, a co to takiego ta polityka? ‒ dopytywała się zdezorientowana. ‒ Dostałam wyrok za to, że zajmuję się polityką. Ale ja nie wiem, o co chodzi. Przyszli chłopcy z mojej wioski, ci sami, którzy jako malcy bawili się z moimi synkami. Nakarmiłam ich, dałam chleba na drogę. Jaka to polityka?

Sowieci wlepili jej dwadzieścia pięć lat łagru za wspieranie "faszystowskiej organizacji podziemnej". Nawet się z tego śmiała. Mówiła, że władze w ten sposób przedłużyły jej życie do stu lat. Tyle bowiem będzie miała, jak skończy jej się wyrok. Nawet nie dojechała do Workuty. Jej ciało wyrzucili w drodze z pędzącego pociągu.

(...)

Wkrótce przyjechała również moja mama. Wylądowałyśmy razem w łagrze numer cztery. Od razu zapędzono nas do katorżniczej pracy. Kopałyśmy kanał kilofami. Praca była nieprawdopodobnie ciężka. Brnęłyśmy po pas w śniegu, najpierw nasze ubrania były całkowicie przemoknięte, a po dwóch godzinach zamarzały na kość. Do tego ten straszliwy głód. Dzienna racja żywnościowa wynosiła zaledwie trzysta gramów chleba. Szybko zaczęłam chorować. Pewnego dnia dostałam ataku ślepej kiszki. Upadłam na ziemię, z której podniosło mnie dwóch strażników. Wzięli mnie pod pachy i zaczęli prowadzić do lazaretu. Znowu się jednak przewróciłam. Oni stanęli nade mną i jeden mówi do drugiego:

‒ Chyba zdechła.

A ja miałam dwadzieścia jeden lat! Chciałam żyć. Wycharczałam więc:

‒ Nie...

Wtedy mnie podnieśli i zaczęli prowadzić dalej.

(...)

Po tygodniu od powrotu do baraku przeniesiono mnie do innego łagru, tak zwanego specjalnego. Był to obóz o zaostrzonym rygorze, lepiej pilnowany. Rozdzielono mnie z mamą.

W łagrze specjalnym trzymali między innymi psychicznie chorych. Wielu ludzi w tym obozie zostało wykończonych. Pewnego dnia jedna z więźniarek powiedziała do mnie:

‒ Weronika, chodź do okna, zobacz, co się dzieje.

Podeszłam i to, co zobaczyłam, prześladuje mnie do dzisiaj. Do jednego z budynków podjechał ciężarowy samochód. Strażnicy zaczęli wrzucać do niego straszliwie wychudzone ludzkie ciała. Jedno na drugie, jak worki z kartoflami. Było ich mnóstwo. Nagle spostrzegłam coś, co zmroziło mi krew w żyłach. Niektóre ręce i nogi drgały, ruszały się. Wiele tych osób nadal żyło! Jedna z nich wpatrywała się we mnie szeroko otwartymi, pełnymi cierpienia i rozpaczy oczami. Nie było w nich nawet błagania o pomoc. Ten człowiek wiedział, że nic nie mogę zrobić, że jego los jest przesądzony.

Kim byli ci ludzie? Chorzy, wycieńczeni głodem i pracą więźniowie. Wymieszano ich z trupami i wywieziono w step. Tam umierali, zwaleni na kupę. Takie transporty opuszczały obóz bardzo często. Dopiero kiedy przychodziła odwilż i ziemia odmarzała, władze obozowe kazały wykopywać wielkie doły i wrzucano tam te wszystkie ciała.

Gdyby Bóg zechciał wskrzesić wszystkich więźniów łagrów, to w całej Rosji podniosłaby się ziemia.

Jestem już w takim wieku, że miewam problemy z zaśnięciem. W takie bezsenne noce wraca do mnie ten obraz. Ta ruszająca się góra trupów i te oczy... Do rana nie mogę wtedy zasnąć. Może to grzech, ale do dziś czuję nienawiść do ludzi, którzy byli za to odpowiedzialni. Ludzi, którzy stworzyli ten straszliwy system. Dręczyli nas, upokarzali i mordowali.

W 1952 roku przewieziono mnie do łagru pod Krasnojarskiem. Tam pracowałam przy wyrębie lasu. Ważyłam czterdzieści pięć kilo, a piła, którą musiałam operować, ważyła trzydzieści sześć. Chleba dawali nam śmiesznie mało, do tego parzony owies ‒ taki jak dla koni. Były dni, gdy zazdrościliśmy tym, którzy umierali. Ich udręka wtedy się kończyła.

Pogoda była ekstremalna. Śnieg leżał do maja, a w lipcu temperatura dochodziła do ponad czterdziestu stopni na plusie. We wrześniu znowu jednak spadał śnieg i mróz trzymał aż do maja.

(...)

W październiku 1952 roku zostałam wezwana do obozowej kancelarii. Przyjął mnie tam oficer operatywny, czyli miejscowy bezpieczniak.

‒ Mogę cię pocieszyć... ‒ powiedział.

Zrobiło mi się gorąco, tysiące myśli przeleciało mi przez głowę. Czyżby moje modły przyniosły efekt?! Zwolnienie! Wracam do domu! Wtedy jednak on dokończył:

‒ ...twój brat bandyta został zabity.

Gdy to usłyszałam, ugięły się pode mną nogi.

Okazało się, że bolszewicy zrobili obławę na oddział mojego brata. Został ranny, okrążony. Ostatni pocisk zostawił dla siebie, nie chciał dostać się żywcem w ręce wroga. Miał dwadzieścia cztery lata. Do dziś nie wiemy, gdzie zakopali jego ciało.

(...)

"Dawno wróciłaś?"

Pewnego dnia, był już rok 1953, wezwał mnie komendant obozu. Spytał, ile mam lat i na ile zostałam skazana. Okazało się, że właśnie zdechł Stalin. Użyłam takiego słowa, bo uważam, że słowo "umarł" jest zarezerwowane dla ludzi. A on człowiekiem nie był.

Ogłoszono amnestię, w ramach której zmniejszono mi wyrok o piętnaście lat. Potem moja sprawa została jeszcze raz rozpatrzona. Uznano, że skoro wstąpiłam do Armii Krajowej jako niepełnoletnia, to można mnie wypuścić. Wyszłam z łagru w 1955 roku, tuż przed Sylwestrem. Władze obozowe kupiły mi bilet, dały parę groszy na jedzenie. Wsadzili mnie do pociągu na zachód. Przed samą Moskwą zostałam napadnięta przez bandę chuliganów. Przystawili mi nóż do gardła i zabrali pieniądze. Kolejne trzy doby jechałam bez jedzenia.

Na wolność wypuszczono również moich rodziców. Zamieszkaliśmy u siostry w Skidlu, mieście w Białoruskiej Republice Sowieckiej. Tu mieszkam do dzisiaj. Do naszej wsi nie mogliśmy powrócić. Ojciec pracował fizycznie, robił beczki. Podobnie mama, którą przydzielono do palenia w szpitalnym piecu.

Dopiero latem 1956 roku postanowiłam odwiedzić naszą rodzinną wieś. Spotkałam tam wielu znajomych, krewnych i kolegów, z którymi chodziłam do szkoły. Wieczorem poszłam z kuzynką na zabawę, która ‒ zgodnie z dawnym zwyczajem ‒ odbywała się u nas zawsze po odpuście. Weszłam do środka i nagle go zauważyłam. Nie mogłam uwierzyć. Mój Jasio. Był na parkiecie, tańczył z jakąś pielęgniarką. Po chwili on również mnie zobaczył. Odprowadził natychmiast tę dziewczynę na ławkę i podszedł do mnie.

‒ Dawno wróciłaś? ‒ spytał.

‒ W zeszłym roku.

‒ I nie dałaś znać?!

Nie odpowiedziałam. Spytałam tylko:

‒ A ty jak, żonaty?

‒ Siądźmy, porozmawiajmy.

Usiedliśmy. Nie minęło pół godziny, gdy mi się oświadczył. Okazało się, że się nie ożenił, pozostał kawalerem. Odpowiedziałam mu jednak, że nie mogę wyjść za mąż, bo nie mam dosłownie nic. Ani pościeli, ani palta. Wszystko straciłam, wszystko rozkradli. Nie mam nawet pracy. Kiepska ze mnie partia. Wtedy on się uśmiechnął.

‒ Nie martw się tym ‒ powiedział. ‒ Od tej pory o wszystko będziemy się starać razem.

(...)

Było nam ciężko. W Związku Sowieckim panowała powszechna nędza, wszystkiego brakowało. A ja jeszcze nie mogłam dostać pracy. Trochę szyłam, potem sprzedawałam lody. Kiedy już miałam dzieci, skończyłam technikum handlowe.

Miałam dostać posadę, wszystko było już umówione. Aż tu nagle do tego zakładu zadzwonili z NKWD. Pracy oczywiście nie dostałam. Bezpieka mnie obserwowała, byłam inwigilowana. Nękali również mojego męża. Był w końcu synem kułaka, a poza tym również służył w Armii Krajowej.

Kiedy w 1991 roku Związek Sowiecki wreszcie się zawalił, świętowaliśmy. To był jeden z najwspanialszych dni w moim życiu, nadzieje miałam olbrzymie. Od razu przywrócono katolickie święta, wydawało się, że będzie tak jak dawniej. Niestety, trwało to bardzo krótko. Na Białorusi szybko cofnięto zmiany. Kraj ten dzisiaj niewiele różni się od Związku Sowieckiego.

Mojego wyroku nie anulowano, nigdy nie zostałam zrehabilitowana. Władze uważają mnie więc nadal za "wroga ludu". A moich katów, zbirów z NKWD, za bohaterów. Wielokrotnie pisałam podania, żeby wskazano mi, gdzie znajduje się grób mojego brata. Za każdym razem odmawiano.

W ogóle Polakom jest tu źle. Musimy walczyć o to, żeby msza mogła być odprawiana po polsku, żeby nasze dzieci mogły w szkołach uczyć się polskiego. Wychodzimy na ulicę, protestujemy, a oni pakują nas do aresztów. Zupełnie jak dawniej. Chociaż mam osiemdziesiąt cztery lata, nie składam broni. Walczę. Mam tyle energii, jest tyle do zrobienia. (...)

Pozostaje już tylko nadzieja, że może naszym wnukom ułoży się lepiej. Wnuczkę Marynę, gdy tylko skończyła czternaście lat, wyprawiłam do Polski. Skończyła studia w Białymstoku. Wyszła za mąż, ma dwoje dzieci, Agatkę i Marcinka.

Czasami pytają mnie, dlaczego ja również nie wyjadę. Dlaczego nie opuszczę Białorusi. Odpowiadam, że nie ma o tym mowy. Że ja się stąd nie ruszę za żadne skarby. Jestem w tę ziemię wrośnięta korzeniami. To jest bowiem nasza ziemia. Tu są groby moich przodków i moich najbliższych. W tę ziemię wsiąkła krew mojego brata. Tu jedenaście lat temu pochowany został mój mąż. Chcę spocząć u jego boku.

Weronika Sebastianowicz z domu Oleszkiewicz (rocznik 1931)

-----------------------

Opublikowany fragment pochodzi z książki Anny Herbich "Dziewczyny z Syberii. Prawdziwe historie" Znak Horyzont, Kraków 2015

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy