Andrzej "Morro" - legenda batalionu "Zośka"
Dowódca Armii Krajowej, generał dywizji Tadeusz Komorowski "Bór", uznał kompanię "Rudy" batalionu "Zośka" za najlepszą z biorących udział w powstaniu warszawskim. Jej dowódcą był Andrzej Romocki "Morro".
W ostatnich dniach sierpnia 1944 roku położenie powstańców broniących Starego Miasta stawało się dramatyczne. W szpitalach polowych znajdowało się 7 tys. rannych, wśród nich 2000 powstańców. Kolejne dwa tysiące żołnierzy było wyczerpanych walką. Brakowało amunicji, wody i żywności.
Oddziały powstańcze musiały wycofać się z gmachu PWPW, reduty osłaniającej dzielnicę staromiejską od północy. Na przeciwległym końcu katedra św. Jana, z każdym dniem zamieniająca się w ruinę, przechodziła z rąk do rąk, aż wreszcie została opanowana przez Niemców. Pierścień niemieckiego oblężenia zacieśniał się. Powstańcy znaleźli się niczym w kotle, z którego zdjęto pokrywkę: stukasy metodycznie bombardowały staromiejskie ulice. Zamieniały się one w ciąg ruin. Podczas jednego z bombardowań zginął przy ulicy Franciszkańskiej niemal cały pluton "Sad" kompanii "Rudy". Andrzej "Morro" uratował wówczas życie Annie Borkiewicz "Hance", wciągając ją do piwnicy.
Henryk Kończykowski "Halicz" wspominał ciężkie walki batalionu "Zośka" o szpital św. Jana Bożego przy Bonifraterskiej. Część powstańców wycofała się ze szpitala, kilku schroniło się w jego podziemiach. Byli okrążeni.
"Zaczyna już zapadać zmrok - relacjonował Kończykowski - i słyszymy z daleka głos Andrzeja »Morro«: »Naprzód!«. I faktycznie, po jakiejś godzinie, dwóch dotarli, odbili nas".
Zagłada Grupy "Północ" była kwestią dni. 26 sierpnia gen. Tadeusz Komorowski "Bór" wraz ze sztabem dotarł ze Starego Miasta kanałami do Śródmieścia. Dowodzący siłami powstańczymi pułkownik Antoni Chruściel "Monter" wydał rozkaz przebicia się oddziałów staromiejskich do Śródmieścia. Dzieliło je od pozycji powstańczych w Śródmieściu tylko około 700 metrów. Okazało się, że było to aż 700 metrów.
W skład grupy uderzeniowej, która miała utorować drogę pozostałym powstańcom ze Starego Miasta, wchodził batalion "Zośka". Wieczorem 30 sierpnia 1944 roku jego żołnierze oczekiwali na początek akcji na dziedzińcu Banku Polskiego przy ulicy Bielańskiej. Wraz z innymi oddziałami skoncentrowanymi na tym odcinku mieli ją sforsować, przebijając się w kierunku Hal Mirowskich i placu Żelaznej Bramy. Atak został wyznaczony na godzinę 1.00. Dywersyjne uderzenie mieli wówczas wykonać żołnierze "Czaty 49", przechodząc kanałami na plac Bankowy. W tym samym czasie działania odciążające mieli podjąć powstańcy ze Śródmieścia. Wychodzący z włazu na placu Bankowym żołnierze "Czaty" tylko przez chwilę zaskoczyli Niemców. Po krótkiej wymianie ognia musieli się wycofać. Oddziały śródmiejskie zaatakowały zgodnie z planem. Tylko staromiejska grupa uderzeniowa się nie ruszała. Pułkownik Karol Ziemski "Wachnowski", dowódca Grupy "Północ", czekał na informację z pierwszej linii przygotowywanego natarcia ataku, musiał też opanowywać chaos, jaki zapanował na Starym Mieście, gdy rozeszła się wiadomość o zamiarze przebicia się do Śródmieścia.
Wreszcie około 3.30, gdy zbliżał się świt, pułkownik "Wachnowski" dał sygnał do ataku. Niestety, atak nie powiódł się na całej linii, dosłownie i w przenośni. Niemcy oświetlili ulicę Bielańską flarami i położyli wzdłuż ulicy ogień zaporowy. Również w innych miejscach skutecznie powstrzymali powstańców.
Historyk Adam Borkiewicz, autor fundamentalnej pracy o powstaniu warszawskim, stwierdził, że przyczyną niepowodzenia przebicia się do Śródmieścia był brak elementu zaskoczenia, zła łączność między współdziałającym oddziałami, wreszcie zmęczenie i brak wiary w powodzenie. "Świadczy to o tym, że obrońcy Starego Miasta przekroczyli już granicę ludzkiego wysiłku" - oceniał pułkownik Borkiewicz.
Straty wynosiły, według różnych źródeł od 20 do aż 40 proc. atakujących, około 300 zabitych i rannych.
Na drugą stronę ulicy przedarła się jedynie część żołnierzy kompanii "Rudy" oraz żołnierze Kolegium A (Oddziału Dyspozycyjnego "A" warszawskiego Kedywu.) Oddział ten został wcielony podczas powstania do "Zośki". Razem z nimi był porucznik Ryszard Białous "Jerzy", dowódca batalionu. Podporucznik Andrzej Romocki "Morro" otarł się o śmierć. Kula ugodziła go w nasadę nosa i wyszła przez policzek. Po chwili oszołomienia i opatrzeniu rany, nadal dowodził, dopytywał się kto zginął, kto został ranny.
Sforsowawszy Bielańską, żołnierze "Zośki" postanowili przebić się przez ulicę Senatorską do kościoła św. Antoniego. Ulica była pod ostrzałem. Granaty i świece dymne stworzyły osłonę dla biegnących przez ulicę powstańców. W kościele nie doliczono się około dziesięciu żołnierzy kompanii. Polegli. Była wśród nich dziewiętnastoletnia sanitariuszka Zofia Janczewska "Jaga". W mieszkaniu jej rodziców przy al. Niepodległości odbywały się odprawy dowództwa kompanii "Rudy".
Na cały dzień 31 sierpnia żołnierze "Morro" zapadli w piwnicach sąsiadującego z kościołem gmachu pałacu Zamoyskich. Musieli zachować ciszę, gdyż Niemcy byli naokoło, i zimną krew gdy do piwnic wpadły granaty. Po zmroku ruszyli przez Ogród Saski. Na czele szli "Jerzy" i "Morro". By zdezorientować wroga, kilku powstańców mówiło między sobą po niemiecku. Gdy usłyszeli głos: "Tędy nie przejdziecie, musicie się cofnąć", świetną niemczyzną odpowiedział Jan Więckowski "Drogosław": "Wiemy, którędy mamy iść". Zostali wzięci za jeden z niemieckich oddziałów. Gdy zbliżali się do pozycji powstańczych w Śródmieściu, przy Królewskiej, otworzono z nich ogień. Romocki zaczął krzyczeć: "Nie strzelać. Starówka! Batalion »Zośka«! Niech żyje Polska!"
Stanisław Lechmirowicz "Czart" wspominał pierwszą zbiórkę po przebiciu się do Śródmieścia i przemowę Andrzeja Romockiego: "Zwykłe żołnierskie słowa nie rażą patosem, trafiają do serc. Mówi o Bogu i Opatrzności, którym zawdzięczamy ocalenie".
Za przeprowadzenie swoich żołnierzy - było ich około sześćdziesięciu - ze Starego Miasta do Śródmieścia, Andrzej "Morro" został awansowany na porucznika i otrzymał drugi Krzyż Walecznych.
Na kilka miesięcy przed powstaniem "Morro" ukończył 21 lat. Był warszawianinem, synem Pawła Romockiego, ministra komunikacji w rządzie Józefa Piłsudskiego. "Morro", który przejął pseudonim po ojcu, należał do kolejnego pokolenia Romockich - żołnierzy. Jego dziadek walczył w powstaniu styczniowym, ojciec był żołnierzem polskich formacji w Rosji podczas I wojny światowej, oficerem w wojnie Polski z bolszewicką Rosją, z której powrócił z krzyżem Virtuti Militari. W 1939 roku, przed wybuchem wojny, Paweł Romocki pisał do synów, Andrzeja i Jana:
"Jesteście z rodu rycerzy zrosłych wszystkimi fibrami serca z Rzeczypospolitą i jej sprawami, i tego ducha szlachetnego macie obowiązek przede wszystkim kultywować w sobie".
Do samokształceniowo-wychowawczej konspiracyjnej organizacji "Pet" wciągnął Andrzeja Romockiego jej założyciel i brat cioteczny, Stanisław Leopold "Rafał", późniejszy dowódca kompanii w batalionie "Parasol".
"Pet" współpracował z Organizacją Małego Sabotażu "Wawer", opartą o struktury Szarych Szeregów - konspiracyjnego Związku Harcerstwa Polskiego. Stąd był już tylko krok do przejścia członków "Pet" do Grup Szturmowych Szarych Szeregów, z których sformowano Oddział Specjalny "Jerzy", wchodzący w skład Związku Odwetu ZWZ - AK (potem Kedywu), prowadzących bieżącą działalność dywersyjną.
Romocki został dowódcą drużyny. Tadeusz Zawadzki "Zośka", zastępca dowódcy OS "Jerzy", zwrócił uwagę na wybijającego się zdolnościami Andrzeja "Morro".
W sierpniu 1943 roku Romockiemu powierzono kierowanie akcją mającą na celu zniszczenie posterunku granicznego w Sieczychach. Miał pod swoją komendą ponad 60 ludzi. Atak powiódł się, Romocki dostał Krzyż Walecznych. Zginął tylko jeden uczestnik akcji, ale była to ogromnie bolesna strata, poległ bowiem Tadeusz Zawadzki "Zośka".
Wkrótce potem, we wrześniu 1943 roku OS "Jerzy" został przekształcony w batalion AK "Zośka". Jego nazwa upamiętniała Zawadzkiego. Dowódcą wchodzącej w jego skład 2. kompanii "Rudy" został - na krótko - Władysław Cieplak "Giewont". Na jego miejsce przyszedł Andrzej Romocki.
Nic nie zapowiadało, że "Morro" stanie się legendarną postacią batalionu "Zośka" i Powstania Warszawskiego. Było wręcz przeciwnie. Wymagał wiele od siebie, ale też wysoko podniósł poprzeczkę oczekiwań wobec swoich żołnierzy. Nie wszyscy mogli im sprostać. Miał "bezkompromisowe poczucie obowiązku" - powie po latach Anna Borkiewicz-Celińska, jego łączniczka. Był skrajnym formalistą, przesadnie skrupulatny, surowy, sypał karami za przewinienia dyscyplinarne. Jednocześnie dbał o swoich żołnierzy, gonił ich do nauki, udzielał urlopów, gdy musieli chodzić do szkoły.
Szok wśród żołnierzy kompanii wywołał jego rozkaz zabraniający używania nazwy "Rudy" i nazw plutonów "Felek" i "Alek", upamiętniających poległych sierżantów podchorążych Feliksa Pendelskiego i Aleksego Dawidowskiego. "Morro" stwierdził, że żołnierze nie dorośli do etycznych standardów jakie im stawiał. Nie są więc godni patronów kompanii i drużyn. Decyzja "Morro" wywołała niemal bunt. Żołnierze plutonu "Sad" odsyłali mu pamiątkowe odznaki tego oddziału. Kryzys między żołnierzami a dowódcą był na tyle duży, że "Morro", na własną prośbę, został wysłany na urlop. Po powrocie z niego, złożył odważną samokrytykę. I jeśli nawet nie przełamała ona nieufności u wszystkich żołnierzy, to już pierwsze dni powstania miały wszystko zmienić i przywrócić Romockiemu autorytet i szacunek.
"Morro" okazał się doskonałym dowódcą, szybko podejmującym zdecydowane decyzje, dbającym o żołnierzy i niewystawiającym ich na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Nie pozostało niezauważone osobiste bohaterstwo, gdy na Woli ściągał z pola ostrzału w bezpieczne miejsce ranną sanitariuszkę.
Anna Borkiewicz-Celińska, wspominała: "To był świetny dowódca! Świetny! (...) Pełniąc funkcję łączniczki Andrzeja "Morro" poznałam jego znakomitą, błyskawiczną zdolność do [podejmowania] decyzji, znakomitą orientację (...)". Podziwiała jego nadzwyczaj zimną krew.
Stanisław Sieradzki "Świst" oceniał: "Jeśli nasza 2. kompania "Rudy" potrafiła przetrwać całe powstanie do Czerniakowa i potem do przejścia kanałami na Mokotów, to była zasługa Andrzeja "Morro". Tak umiejętnie nami kierował, takie podejmował decyzje, żeby nas maksymalnie ochronić przed śmiercią".
Za dowodzenie na Woli, w rejonie cmentarza ewangelickiego, "Morro" otrzymał Krzyż Srebrny orderu Virtuti Militari. Jan Mazurkiewicz "Radosław" - w skład jego zgrupowania wchodził batalion "Zośka"- stwierdzał, że "Morro" był najzdolniejszym dowódcą kompanii, jakiego spotkał.
Po dramatycznym przebiciu się ze Starego Miasta do Śródmieścia, żołnierze "Morro" zostali skierowani na Czerniaków. Byli jedyną już kompanią batalionu "Zośka". Dwie pozostałe przestały istnieć, a ich żołnierze zostali wcieleni do kompanii "Rudy".
14 września 1944 roku wojska sowieckie, a w ich składzie 1. dywizja im. Tadeusza Kościuszki Armii Wojska Polskiego, opanowały praski brzeg. Niemcy przypuszczali ataki na Czerniaków, by nie dopuścić powstańców do rzeki, zza której mogła przyjść dla nich pomoc. A powstańcy właśnie dlatego chcieli uchwycić brzeg Wisły. To zadanie spadło na kompanię "Rudy". Do swoich żołnierzy "Morro" mówił: "Utworzenie przyczółka jest bardzo trudne, prawie niemożliwe i dlatego powierzono to zadanie nam. Bo my musimy tego dokonać! I dokonamy! I kto wie? Może właśnie nam przypadnie chwała ocalenia Warszawy?" - relacjonowała Krystyna Szweda, jego łączniczka, odprawę dowódców plutonów. Romocki uważał, że zbliża się punkt zwrotny w historii powstania. Ale powiedział też łączniczce: "Tylko, że znowu my..."
Nie mógł mieć złudzeń, kim są "sojusznicy" zza Wisły, jednak tylko w nich była nadzieja. Oddawał te uczucia wiersz plutonowego podchorążego Józefa Szczepańskiego "Ziutka" z batalionu "Parasol" pisany w dniach powstania:
"Czekamy na ciebie czerwona zarazo,
byś wybawiła nas od czarnej śmierci
byś nam kraj przedtem rozdarłszy na ćwierci
była zbawieniem witanym z odrazą"
W nocy z 14 na 15 września 1944 roku przeprawili się przez Wisłę zwiadowcy 3. dywizji. Andrzej "Morro" wraz ze swoimi żołnierzami był już niedaleko brzegu rzeki, w rejonie ulicy Wilanowskiej i kościoła św. Trójcy. Rankiem 15 września "Morro" chciał dać zwiadowcom znać, gdzie znajdują się powstańcy. Uszyto naprędce z dwóch kawałków materiału biało-czerwoną flagę. Trzyosobowy patrol na czele z Romockim wyszedł rano 15 września z budynku.
Ściągnęli na siebie uwagę Niemców. "Morro" został śmiertelnie postrzelony w klatkę piersiową.
Krążyła po wojnie opinia, głoszona przez powstańców z Czerniakowa (jednak nie z kompanii "Zośka"), że Romocki został zastrzelony przez "berlingowca", jednego z żołnierzy 1. Armii Wojska Polskiego, którzy przeprawili się przez Wisłę. W komunistycznej Polsce taka informacja nie mogła być oczywiście upubliczniona. Przyczyną śmierci Andrzeja "Morro", miało być to, że nosił niemiecki hełm i panterkę, więc został uznany za wroga. Tak mogłoby być, gdyby nie to, że patrol na czele szedł z biało-czerwoną flagą. Żołnierze kompanii "Rudy" zaprzeczali, że "Morro" poległ z ręki polskiego żołnierza. Jeden z nich stwierdzał, że strzał do Romockiego padł z wieżyczki mostu Poniatowskiego, obsadzonej przez Niemców.
Niemal miesiąc wcześniej, 18 sierpnia, zginął w zbombardowanym szpitalu brat Andrzeja "Morro", dziewiętnastoletni podporucznik Jan Romocki "Bonawentura", ciężko ranny w ataku na Stawki. Poległa także Krystyna Heczkówna, z którą "Morro" tydzień przed wybuchem powstaniem tańczył mazura na imieninach Krystyny Wańkowiczówny, córki pisarza Melchiora Wańkowicza. Spośród szesnastki, która bawiła się w jego żoliborskim domu, w powstaniu zginęło trzynaście dziewcząt i chłopców.
Po wojnie ciało "Morro" zostało ekshumowane na cmentarz Powązki Wojskowe, do kwatery batalionu "Zośka". Spośród około 200 żołnierzy kompanii "Rudy", biorących udział w powstaniu - znakomita większość miała nie więcej niż 23 lata - zginęło 60 procent.
Rok po pogrzebie "Morro" ukazała się w Paryżu książka Ryszarda Białousa "Walka w pożodze", wspomnienia z powstania warszawskiego. Dowódca batalionu "Zośka" pisał o Andrzeju Romockim: "Zawsze widziałem w Tobie dowódcę i nigdy nie wahałem się, gdy chodzi o powierzone Tobie jakiegoś ważkiego zadania. Precyzyjny niezwykle w pracy, przy olbrzymiej umiejętności analizy myślowej, potrafił Andrzej łączyć w sobie młodzieńczą chęć czynu z dojrzałą kontrolą działania (...) W działaniu bezkompromisowy i pewny, o decyzji tak szybkiej i wierze tak mocnej, że aż sugestywnie działał na otoczenie pogodną pewnością siebie dojrzałego do czynu dowódcy. Widzę cię Andrzeju zawsze troszczącego się o kolegów-żołnierzy, o ich odpoczynek i wyżywienie, pamiętającego o każdym rannym. Twoja pogoda i wiara były zaraźliwe. Odwaga twoja zawsze pociągała innych. Pamiętam Twą twarz skupioną, gdy gotowi do skoku czekamy na moment, kiedy można będzie ruszyć do natarcia. Widzę cię jeszcze jak na czele kompanii biegniesz ruinami domów, zawsze pierwszy, zawsze zdecydowany".
Korzystałem z książek: A. Borkiewicz, "Powstanie Warszawskie", A. Borkiewicz-Celińska, "Batalion 'Zośka', Pamiętniki żołnierzy baonu AK 'Zośka'", t II i III oraz relacji z Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego.
Tomasz Stańczyk