Gdańsk w 1945 roku: Dzieci bawiły się pistoletami. Obok leżały zwłoki

Morze ruin, w którym można było się zgubić, ale też bawić; znajdowane przypadkiem ciała i broń; publiczną egzekucję oprawców ze Stutthofu i Niemców, którym zabraniano używać chodników - tak wspominają Gdańsk w 1945 r. osoby, które przyjechały tu wówczas jako dzieci.

Pod koniec marca 1945 r. Armia Czerwona przypuściła szturm na Gdańsk. Najgorętsze walki zaczęły się 25., a zakończyły 30 marca, kiedy wydano też dekret tworzący formalnie województwo gdańskie. Tę ostatnią datę przyjmuje się za dzień zdobycia Gdańska przez wojska radzieckie.

Z okazji rocznicy w minionym tygodniu Instytut Historii PAN oraz IPN zorganizowały w mieście konferencję "Gdańsk - dawniej Danzig 1945-1955. Miasto - ludzie - pamięć", w trakcie której wspomnieniami z miasta w tamtym czasie dzieliły się m.in. osoby, które przyjechały tu w 1945 r. jako dzieci.

Reklama

Droga do szkoły jak horror

Henryka Flisykowska-Kledzik, córka zamordowanego przez Niemców dowódcy obrony Poczty Polskiej w Gdańsku - Alfonsa Flisykowskiego, w 1945 r. miała 9 lat. Wiosną przebywała z matką i młodszym o rok bratem Andrzejem u rodziny w wiosce na Kaszubach. "Była tam górka, z której w marcu obserwowaliśmy, jak Gdańsk był zdobywany. Do miasta było stamtąd jakieś 60 kilometrów, a było widać dymy i łuny płonącego Gdańska" - wspominała Flisykowska-Kledzik.

Wiosną dziewczynka wróciła z matką do miasta, w którym mieszkały przed wojną. Budynek Poczty Polskiej, w którym rodzina miała przed 1939 rokiem służbowe mieszkanie, był zniszczony. "Mama dostała przydział na pokój w mieszkaniu na Siedlcach, ale to nie było mieszkanie samodzielne. Mieszkały w nim dwie Niemki i do jednej z nich - tej młodszej i bardziej atrakcyjnej, frau Fridy, przychodził przyjaciel - rosyjski żołnierz. Dzięki temu to mieszkanie było bezpieczne. Mama wiedziała, że gdy wróci do domu z pracy, to nie zastanie w nim innych lokatorów, poza Niemkami" - opowiadała Flisykowska-Kledzik.

Daleką drogę do szkoły przy ul. Wałowej, którą pokonywała przez dwa lata, wśród ruin miasta, wspomina jako "horror". "Na szczęście po drodze dołączały inne dzieci, więc do samej szkoły docieraliśmy już grupką. Przy dzisiejszym Urzędzie Miejskimi, nie było wiaduktu nad wąwozem, którym biegną tory kolejowe, a jedynie wąska drewniana kładka. Pod nią przejeżdżały parowe pociągi, więc wielką atrakcją było, gdy któryś z nich akurat jechał i owiał nas dymem" - wspomina.

"Po szkole przychodziłam do domu, w którym frau Maria przygotowywała mi smażone ziemniaki, bo mama wracała z pracy wieczorem" - wyjaśniła dodając, że w wolnych chwilach, wraz z innymi dziećmi bawiła się na podwórkach. "Graliśmy w piłkę, ale największą atrakcją było szperanie w gruzach, w których znajdowaliśmy różne ciekawe przedmioty" - powiedziała Flisykowska-Kledzik.

"Gruzy, gruzy, gruzy"

Jej brat - Andrzej Flisykowski wrócił do Gdańska później - w 1947 roku, niedługo po wyjeździe Niemek, z którymi mieszkały jego matka i siostra. 10-letni wówczas Flisykowski posługiwał się wtedy językiem, który był mieszaniną polskiego, kaszubskiego i niemieckiego. "Na Kaszubach, gdzie spędziłem wojnę, był zakaz mówienia po polsku. Najlepiej znałem kaszubski, po polsku mówiło się tylko potajemnie, w domu" - wyjaśnił dodając, że pierwsze miesiące w szkole "były nieciekawe". "Były uszczypliwe uwagi, a ja przez to wstydziłem się odzywać" - mówił Flisykowski.

Sam Gdańsk wspomina jako "gruzy, gruzy, gruzy". "Całe ciągi ulic były zniszczone. Na początku miałem duże kłopoty w poruszaniu się po mieście - po prostu błądziłem. Kilka razy zdarzyło się, że ogarnęło mnie przerażenie: wśród tych ruin nie mogłem trafić do domu" - opowiedział dodając, że gdy znalazł się w Gdańsku, otrzymał nowe obowiązki. "Mama pracowała, nie była w stanie wszystkim się zająć i mi przypadł obowiązek zdobywania opału na zimę i palenia w domowym piecu do etażowego ogrzewania" - wspominał.

Do kamienicy, w której mieszkali Flisykowscy, wprowadzili się z czasem ludzie z różnych stron, w tym Wielkopolski, Kaszub i Lwowa. "Nie pamiętam żadnych animozji czy kłótni. Wszyscy mieliśmy jeden status, wszyscy przyjechaliśmy z jedną walizką czy torbą i pomagaliśmy sobie. Jakaś pani obszywała nas w ciuchy, inna - przez znajomych, organizowała jajka. Atmosfera była bardzo dobra" - wspomina Flisykowska-Kledzik dodając, że jedynym "postrachem kamienicy" i wśród dzieci, i wśród dorosłych, był mieszkający w niej pracownik UB. "Wszyscy wiedzieli, że to jest ubek i - nie wiem dlaczego, należało go unikać" - wspomniała.

Jak wyjaśniła, zintegrowane było też środowisko Polaków, którzy mieszkali w Gdańsku jeszcze przed wojną. "W oparciu o przedwojennych przyjaciół mama zainstalowała się w Gdańsku, bo rodziny tutaj nie miała" - powiedziała Flisykowska-Kledzik. "Dawni gdańszczanie spotykali się, opowiadali o swoich wojennych losach, a myśmy byli zasłuchani w te opowieści, bo losy ludzi były bardzo różne" - dodał jej brat.

"To był obraz straszliwy"

Były koszykarz i prezydent Gdańska w latach 1977-81, dziś rektor jednej ze szkół wyższych w Trójmieście, prof. Jerzy Młynarczyk, przybył do Gdańska jako 14-latek, wiosną 1945 roku, kiedy to jego ojciec - pochodzący z Wilna nauczyciel, został mianowany pierwszym kuratorem Gdańskiego Okręgu Szkolnego. Rodzina zamieszkała w Sopocie, gdzie swoją siedzibę miało także kuratorium: w zniszczonym Gdańsku brak było odpowiednich budynków.

Jak wspomniał Młynarczyk, rok szkolny w placówce, do której uczęszczała - gimnazjum i liceum w Sopocie, któremu nadano imię Bolesława Chrobrego, rozpoczął się już 1 maja 1945 roku. "W sierpniu była przerwa, a od września rozpoczął się już kolejny rok szkolny" - opowiedział dodając, że trudności ze zdobyciem najbardziej podstawowych towarów były w tym czasie tak duże, że bardzo często jedynym przyrządem szkolnym, jakim dysponowali uczniowie, był ołówek. On sam - oprócz ołówka, miał zeszyt. Były nim czyste z jednej strony, znalezione gdzieś niemieckie kwity magazynowe.

Jak wspomniał Młynarczyk, często jeździł z kolegami z Sopotu do Gdańska. "To był obraz straszliwy. Ulica Długa i Długi Targ, były wąską ścieżką wśród gruzów. Bazylika Mariacka była zrujnowana, nie miała dachu, stały tylko grube potężne ściany. W życiu nie powtórzyłbym tego wyczynu, ale wówczas myśmy chodzili po szczycie jednej ze ścian patrząc w dół na kilkudziesięciometrową przepaść. Wnętrze Bazyliki było wypatroszone: nawet groby osób pochowanych tu przed wiekami zostały splądrowane - chyba przez jakichś szabrowników. Widzieliśmy kości wśród ozdobnych szat. Może ktoś szukał jakichś kosztowności i po splądrowaniu grobów pozostawił je w takim stanie" - opowiedział Młynarczyk.

Jako nastolatek, w lipcu 1946 r. Młynarczyk był świadkiem mającej miejsce w Gdańsku publicznej egzekucji członków załogi obozu koncentracyjnego Stutthof. Śmierci (przez powieszenie) 11 osób, w tym sześciu kobiet, przyglądało się - według źródeł, około 200 tysięcy osób. "Lokalna prasa informowała i zapraszała na to zdarzenie jak na jakąś imprezę, i myśmy tam oczywiście poszli. Jacyś przytomni dorośli odganiali nas, ale obejrzeliśmy tą egzekucję z daleka. Pamiętam uczucie pewnej grozy tego wydarzenia, ale też uczucie nienawiści do Niemców - było ono przemożne" - mówił Młynarczyk.

"Nie mam pewności, ale przez kilka miesięcy 1945 roku obowiązywało chyba zarządzenie, być może ustne, wojewody gdańskiego, zakazujące Niemcom używania chodników. Wzięło się to stąd, że - podczas okupacji, Żydzi nie mogli chodzić chodnikami, musieli iść ulicą. Sam widziałem scenę, jak jakiś młody człowiek w Sopocie, dosłownie na kopach zwalał starą Niemkę z chodnika używając słów, których nie zacytuję. Takie silne były wówczas odczucia" - wspominał Młynarczyk.

Dodał, że pamięta też świetnie scenę, która rozegrała się tuż po zakończeniu egzekucji załogi Stutthofu: tłum rzucił się wówczas na ciała wisielców. "Byłem wtedy absolutnie przekonany, że to przejaw nienawiści. Dopiero po kilkunastu latach ktoś wyprowadził mnie z błędu: to była tylko chęć zdobycia kawałka sznura wisielca, który - jak wiadomo, przynosi szczęście" - wspominał Młynarczyk.

"Wszyscy moi koledzy mieli pistolety"

Nieprzyjemności czy wręcz restrykcje spotykały też mieszkających w Gdańsku przed wojną Polaków. Jak wspominał Młynarczyk, największe przykrości spadały na tych, którzy podpisali Volkslistę. "Nie brano wówczas pod uwagę faktu, że gdy ktoś nie podpisał listy, szedł do obozu koncentracyjnego" - powiedział dodając, że ówczesna niechęć do "autochtonów", była przykładem na to, jak silna była wówczas nienawiść i odraza do wszystkich i wszystkiego, co w jakikolwiek sposób kojarzyło się z Niemcami.

Z jego wspomnień wynika, że w drugiej połowie 1945 roku w okolicach Gdańska i Sopotu nadal znajdowano ludzkie zwłoki. "Najczęściej w trudno dostępnych okolicach, bo z ulic i innych tego typu miejsc ciała już uprzątnięto" - opowiedział Młynarczyk dodając, że znajdowano też bardzo dużo broni, a jednym z najbardziej fascynujących dla niego zajęć - obok chodzenia po gruzach, było wystrzeliwanie rac w poniemieckich schronach. "Znaleźliśmy kiedyś rakietnicę z rakietami. Odpalaliśmy je w schronach na terenie Sopotu. To było przepiękne zjawisko, gdy odpalona rakieta odbijała się w ciemności od ściany do ściany" - powiedział.

Młynarczyk wspomniał też wycieczkę na Hel z drugiej połowy 1945 roku, w czasie której wraz z kolegami wszedł na zaminowane jeszcze tereny i znalazł cały stos pistoletów oraz magazynków z amunicją. "Muszę wyznać, a czynię to pierwszy raz publicznie, że w tamtym czasie prawie wszyscy moi koledzy mieli pistolety. W końcu nam je zabrano lub oddaliśmy je sami" - wspominał Młynarczyk.

Anna Kisicka

PAP
Dowiedz się więcej na temat: Gdańsk
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy