Gestapowskie archiwum zza krat
"Podczas ewakuacji obozu koncentracyjnego Oświęcim, na osobiste polecenie Gauleitera Franka, specjalny oddział SS-Waffen wywoził do Berlina archiwum krakowskiego gestapo, które przez całą okupację przechowywało kartoteki personalne na terenie obozu. Jak później ustalono, samo archiwum było w 10 skrzyniach, które ewakuowano sukcesywnie, rozdzielając do poszczególnych taborów tajne akta gestapo".
Sprawa ta, odnaleziona w archiwum IPN, jest już kolejną z kilkudziesięciu prezentowanych do tej pory na naszych łamach, w której przedstawiamy mechanizmy zaangażowania Służby Bezpieczeństwa oraz poszczególnych departamentów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, w dochodzenia dotyczące weryfikacji informacji na temat ukrytych depozytów z czasów II wojny światowej.
Tym razem zagłębimy się w dość zagmatwaną i wielowątkową historię, która tylko częściowo dotyczyć będzie najbardziej interesujących nas kwestii "skarbowych". I choć wątek jest wyraźny, a nawet w pewnym momencie wybija się na pierwszy plan, stanowi jedynie zaskakujące tło sprawy - o charakterze kryminalnym z elementami thrillera politycznego.
Zapowiada się więc ciekawie, jakkolwiek przebrnięcie przez dość specyficzne materiały zawarte w teczce wytworzonej przez Główny Inspektorat Ministra Spraw Wewnętrznych, wymagało sporo cierpliwości i silnych nerwów.
Wbrew bowiem intrygująco zapowiadającemu się tytułowi zawartemu na obwolucie: "Działania operacyjne - współpraca z informatorami. Archiwum Gestapo ukryte na terenie obozu w Oświęcimiu. Notatki służbowe, listy, wyjaśnienia, korespondencja", nie do końca odpowiada on zawartości teczki. Owych notatek służbowych i wyjaśnień jest w nim niewiele, natomiast korespondencji, zapisanej drobnym maczkiem, całe mnóstwo. Na szczęście ktoś 30 lat temu zadbał, by jej część przepisać na maszynie. Zbiór ten z pewnością nie jest kompletny, co zresztą charakterystyczne dla tego typu materiałów, i co również typowe - nie ma też specjalnego zakończenia.
Całkiem niedawno, bo kilka lat temu, część tej historii wzbudziła za sprawą podjętych przez krakowski oddział IPN poszukiwań, spore zainteresowanie opinii publicznej i mediów, które ostatecznie pozostawiły po sobie pewien niedosyt. Celem podjętego wówczas dochodzenia było odnalezienie ukrytych w okolicach stolicy Małopolski skrzyń, m.in. z aktami krakowskiego Gestapo.
Archiwalia te podobno zostały pod koniec wojny przejęte przez niewielki oddział Armii Krajowej podczas ataku na niemiecki transport ewakuacyjny. Jego członkowie przekonawszy się o wadze zdobytych materiałów, postanowili zabezpieczyć je i w obliczu rychłego wkroczenia Armii Czerwonej, przechować do czasów politycznie bardziej przyjaznych. Większość z nich tego momentu nie dożyła. Dożyli za to ich potomkowie, którzy próbowali na pewnym etapie ten depozyt odzyskać... oraz ich "przyjaciele".
Cofnijmy się zatem w czasie, nie tak znowu daleko, bo niecałe 30 lat, do wiosny 1986 roku. Mniej więcej wówczas właśnie rozpoczyna się zasygnalizowana we wstępie sprawa. O jej szczegółach dowiadujemy się z dość chaotycznej, niedatowanej w większości, ręcznie pisanej korespondencji. Korespondencji bardzo specyficznej, pisanej przez kogoś, kto miał na to dużo czasu i... mało papieru.
Jej autorem był niejaki Pan Krzysztof, włamywacz, odsiadujący nie po raz pierwszy karę pozbawienia wolności w warszawskim areszcie śledczym. Sam o sobie pisał:
"(...) jestem dobrym profesjonalistą od włamań, a wypadki przy pracy powodowały leczenie »ran« w zakładzie karnym (...)" lub "(...) jestem tylko i wyłącznie - nazywając rzecz po imieniu - złodziejem mieszkaniowym, niestety skazanym przez sąd na 6 lat (...). Z tych 6 lat mam już odsiedziane prawie 2,5 roku, a więc w najgorszych układach musiałbym przesiedzieć jeszcze 3,5 roku (...), mam podstawy do opuszczenia więzienia ze względu na stan zdrowia, może jeszcze w tym roku lub na początku 87 roku".
Jednak mimo tego, co pisał o sobie, nie był tylko pospolitym złodziejem, w dodatku czego nie krył, recydywistą. Świadczy o tym nie tylko skala oferty jaką złożył resortowi bezpieczeństwa, ale również zaiste zacny styl języka, którego używał w korespondencji oraz wyszukana retoryka, którą stosował. Z pewnością można go było zaliczyć do osób o wysokim poziomie intelektualnym, jakich bezsprzecznie w środowiskach przestępczych nie brakuje.
Lecz ów wydawałoby się pozytywny obraz, nie jest w stanie przyćmić równoczesnego wrażenia, że Pan Krzysztof był również dużej wody... fantastą, konfabulantem, hochsztaplerem i w końcu... doświadczonym oszustem. Jakkolwiek byśmy go obecnie nie ocenili, jednego nie można mu odmówić. Miał sporo "ikry", by paktować z bezpieką i jednocześnie sporą wyobraźnię, by wymyślić tak wyszukane intrygi. Gdyby bowiem okazały się prawdą, niewątpliwie wstrząsnęłyby ówczesną rzeczywistością. Tak jednak się nie stało. A wszystko zaczęło się jak u Hitchcocka...
W kwietniu 1986 roku szef Urzędu Rady Ministrów PRL, gen. Michał Janiszewski, musiał się co najmniej zaniepokoić treścią korespondencji, która na początku miesiąca trafiła na jego biurko.
"Panie Generale! Przepraszam, że tak obcesowo, bezceremonialnie, kieruję pismo na pańskie ręce. Uważam jednak, iż charakter sprawy, delikatność jej oraz sytuacja jaka powstała, obliguje mnie do takiego, a nie innego postępowania, które w części postaram się usprawiedliwić w tym piśmie. (...) Nie mam zamiaru ukrywać, że doskonale jestem zorientowany o pańskim osobistym zainteresowaniu incydentem, o ile mogę w ten sposób w ogóle nazwać fakty związane z opróżnieniem sejfu w mieszkaniu przy ul. Mokotowskiej w W-wie. Większe precyzowanie tego wydaje mi się zbyteczne, nie sądzi Pan Generał? Ważne jest meritum sprawy - tło jest elementem ubocznym. Ogólnie więc - z sejfu ściennego zniknęło trochę cennych precjozów oszacowanych na ok 20 milionów złotych. Nie do mnie należy korekta wyceny, lecz zawartość sejfu - cała - była znacznie wyższa od wymienionej, co jest dla mnie zastanawiające. Znów znak zapytania. Na odzyskaniu części tych zaginionych precjozów zależy, i to bardzo, Pani Wiesławie K. i nie tylko jej. Kto zacz Pani, tego Panu Generałowi z pewnością objaśnić nie muszę (...). Uzasadnienie w piśmie, dlaczego w sprawie Pani Wice ministrowej K. zwracam się akurat do Pana Generała, byłoby z mojej strony grubo nietaktowne i dlatego nie będę tego wyjaśniał, co z kolei Pan Generał powinien zrozumieć i docenić (...)".
Trudno dziś domyślić się, jak jeden z najważniejszych urzędników państwowych w PRL zareagował na tego typu informacje. Na pewno nie był zachwycony (używając eufemizmu). Niezależnie kim był nadawca, dysponował wiedzą wykraczającą sporo ponad doniesienia znane z kronik milicyjnych i... towarzyskich. Najgorsze, że autor listu najwyraźniej znał osobisty sekret generała, o którym wiedzieli nieliczni. Jakakolwiek relacja nie łączyłaby dygnitarza z tajemniczą Wiesławą K. - jak można przypuszczać, żoną któregoś z wiceministrów - miała charakter poufny.
Teraz z pewnością poufna już nie była. Co więcej, typ "spod ciemnej gwiazdy", kryminalista, sugerował, że śledztwo dotyczące wspomnianego włamania prowadzone było przez Milicję nieudolnie na tyle, że w jego konsekwencji zamordowane zostały już dwie osoby - dotychczas przesłuchiwane w tej sprawie.
Oczywiście dochodzeniu, ze względu na pozycję poszkodowanej, nadano wysoki priorytet, a prowadzący je funkcjonariusze koniecznie chcieli się wykazać szybkimi efektami. Taka kombinacja zawsze pociąga za sobą nieprzewidziane konsekwencje, które rzadko przynoszą pozytywne rezultaty. Wspomniany już Pan Krzysztof - bo to właśnie on był autorem omawianego listu - utwierdzał w tym generała sugerując również, że także w stosunku do niego przesłuchujący go milicjant wykazał się niekompetencją i brakiem wyobraźni, nieumiejętnie dobierając argumenty. Tym samym nadawca nie wróżył szybkiego odzyskania skradzionych przedmiotów o znacznej wartości. Miał na to jednak radę:
"W tej chwili mogę poprzez osobę Pana Generała zapewnić panią Wice ministrową K., że rodowa biżuteria jest do tej pory w stanie nienaruszonym. Wobec tego, że nie mam już ochoty na rozmowę z Panami reprezentującymi MO, przelewając z pustego w próżne, pozwolę sobie zaproponować sfinalizowanie rozmowy ze mną przez Panią K., Pana Generała, bądź osobę przez Pana Generała do tego osobiście upoważnioną. Tylko w takim wariancie jestem skłonny zaufać i doprowadzić do zwrotu biżuterii Pani K. (...) Uzyskanie zezwolenia na rozmowę ze mną jest dziecinną igraszką dla Pana Generała, nie wspominając o Pani Wice ministrowej K. Sądzę jednak, że z racji Pańskiego Urzędu oraz pozycji Pani K. trafniejszym wyborem byłoby powierzenie tej misji osobie do tego przez Pana Generała upoważnionej, kompetentnej i poważnej. Nie chodzi tu przecież o rozgłos, lecz łagodne, wręcz subtelne załatwienie sprawy. (...) Proszę zatem głęboko zastanowić się nad moją propozycją rozmowy, dopóki nie jest za późno, a może być, proszę mi wierzyć na słowo! (...) Brak odpowiedzi z pańskiej strony będzie dla mnie również odpowiedzią i do tego jednoznaczną".
Czy szef gabinetu Rady Ministrów ugiął się pod taką argumentacją i przystał na kontrowersyjną propozycję? Najwyraźniej tak. Świadczy o tym zawarty w aktach ciąg dalszy jednostronnej korespondencji jaką Pan Krzysztof opracowywał, zwracając się od tego momentu każdorazowo do nieznanego bliżej pułkownika.
Oficer ów, najprawdopodobniej Służby Bezpieczeństwa, bądź co bardziej możliwe pracownik któregoś z departamentów centrali MSW, z pewnością był przedstawicielem gen. Janiszewskiego, oddelegowanym do rozmów w sprawie odzyskania zrabowanych kosztowności. Niezła prywata, jednak w toku prowadzonych rozmów negocjacje przybrały szybko niespodziewany obrót... Pan Krzysztof bowiem miał w zanadrzu o wiele więcej rewelacji, niż tylko możliwość odzyskania kosztowności żony wiceministra. Lecz o tym za chwilę.
"Przyjęcie moich warunków będzie obligowało do precyzyjnego, bezbłędnego i konkretnego wskazania miejsca, gdzie znajdują się złote precjoza, konkretnie biżuteria rodowa należąca do Pani Wiesławy K. (...). Tzn. zobowiązuję się podać dokładnie zlokalizowaną skrytkę, służącą obecnie do przechowywania własności Pani Wiesławy".
Pan Krzysztof oczywiście nie robił tego bezinteresownie czy z nudów. Czasu na opracowanie przebiegłego planu posiadał sporo. Jak możemy się domyślić, celem więźnia było uzyskanie w zamian za wystawienie sprawców i odzyskanie skradzionych "precjozów" - skrócenia wyroku, tudzież przerwy w wykonaniu kary oraz, a jakże, 15% od wartości odzyskanych fantów. Wszystko po to, jak argumentował, by podreperować zdrowie, bowiem nasz włamywacz, co często podkreślał, cierpiał na szereg dolegliwości, które wymagały leczenia na wolności.
Dość "wzruszająca" argumentacja nie zrobiła jednak specjalnego wrażenia na pułkowniku, który zwyczajnie panu Krzysztofowi nie ufał. Włamywacz często mu to wypominał, pisząc obszerne wywody o konieczności obopólnego zaufania, co pułkownik zbywał każdorazowo znaczącym milczeniem.
"Pamiętam każdą rozmowę z Panem Pułkownikiem, a szczególnie pierwszą, gdy padło stwierdzenie, którego autorem był Pan Pułkownik, a mianowicie »Nie mam nic wspólnego z panami policjantami i postępuję nieco inaczej, a co za tym idzie - można mieć do mnie całkowite zaufanie«". Z lektury poszczególnych listów wynika, że oficer spotykał się z p. Krzysztofem podczas widzenia w więzieniu, gdzie omawiali poszczególne kwestie, następnie przestępca analizował rozmowę, i w oparciu o nią tworzył pisemne riposty, a także doprecyzowywał sprawy, o które wcześniej prosił pułkownik. Jednak co do skradzionych kosztowności wiceministrowej, pomimo licznych dowodów jakie p. Krzysztof przedstawiał na potwierdzenie swojej szerokiej wiedzy, ostateczny efekt wydaje się... wielce rozczarowujący.
"Zgodnie z Pańskim życzeniem dotrzymuję słowa, i podaję dane osoby dysponującej w chwili obecnej nabytymi przez siebie klejnotami rodowymi, które stanowią własność Pani Wiesławy" - zaczął dość oficjalnie swój, wydawałoby się finalny list pan Krzysztof. Dość wyraźnie zaznaczył, że: "osoba ta ma możnych protektorów rozsianych po całym aparacie państwowym, piastujących wysokie stanowiska. Opieka otaczająca nabywcę klejnotów wynika z tytułu zaopatrywania tych ludzi przez niego w walory dóbr doczesnych. Protektorzy zajmują stanowiska w departamentach poszczególnych ministerstw PRL i tam dostarczane są im w pierwszej kolejności: walory wymienialne, antyczne dzieła sztuki wszelkiego rodzaju oraz wyroby ze złota/biżuteria".
Mocny, bardzo filmowy i sensacyjny wywód. Trudno dziś powiedzieć na ile prawdziwy. Lecz po tym pełnym grozy wstępie, ujawnił, że kosztowności przechowuje znany w ówczesnym świecie przestępczym... Żyd Natan - "typ zachłanny, bezwzględny, a do tego obłudny". Pan Krzysztof nawet nie krył swej niechęci wobec wskazanego przez siebie osobnika, określając go przy każdej okazji wszelkimi, znanymi językowi polskiemu, negatywnymi epitetami antysemickimi.
Mimo "twardych dowodów" zadanie odzyskania klejnotów znacznie się skomplikowało.
Paser dysponował dwoma mieszkaniami w Warszawie, które wykorzystywał jako dziuple dla skradzionych kosztowności. Niestety, pan Krzysztof nie pamiętał ich adresów... choć, jak zapewniał, do wspomnianych lokali osobiście trafiłby w ciemno. Jednocześnie nie mógł też zagwarantować, że skradzione fanty znajdują się w którymkolwiek z nich, bo przecież Natan - "typ zachłanny, bezwzględny" - mógł posiadać i inne nieruchomości. To jeszcze nie wszystkie problemy, jakie wystąpiły na omawianym etapie, bowiem - jak pisał p. Krzysztof: "w tej sprawie trzeba trafić za pierwszym podejściem do właściwej przechowalni".
W innym wypadku szanse na odzyskanie klejnotów wiceministrowej będą minimalne. W efekcie wśród licznych informacji o szczegółach funkcjonowania warszawskiego świata przestępczego i dość śmiałych tezach o jego powiązaniach z ludźmi ówczesnej władzy, niewiele informacji dało się wykorzystać operacyjnie do podjęcia przez resort konkretnych działań.
Z listu na list ich treść zaczynała być coraz bardziej sensacyjna i jednocześnie praktycznie nieweryfikowalna.
Aż do momentu, gdy wśród kolejnych propozycji nie pojawiła się ta, najbardziej interesująca z naszego punktu widzenia, którą p. Krzysztof określił jako "sprawę nietypową lecz wartą zachodu":
"Posiadam informacje od osoby na stałe mieszkającej w Krakowie o miejscu przechowywania brakującej 10-tej skrzyni, w której znajdują się kartoteki gestapo, całości archiwum, które było przechowywane podczas okupacji przez Niemców na terenie obozu Oświęcim. W kartotekach tych są karty ewidencyjne kolaborantów i nie tylko. W tej chwili dokumenty te są w stanie nietkniętym. Niektóre z osób tam figurujących żyją do dnia dzisiejszego, starannie dbając o to, co do nich należy, bowiem ich pozostawienie w Polsce nie było dziełem przypadku, lecz celowym posunięciem. Materiał do tej sprawy jest tak obszerny, że nie sposób zreferować tego w kilku zdaniach. Jestem w stanie dowieść tego poprzez przedstawienie zdjęć fotograficznych i dokumentu sporządzonego na wycinku ze spadochronu lotniczego".
Tym razem "kosa trafiła na kamień", pułkownik, i zapewne jego przełożeni, wyrazili zainteresowanie dość intrygującą historią. Pan Krzysztof od razu to zauważył, wprowadzając do gry element sugerujący, że wspomnianymi dokumentami są zainteresowani również ich... dawni wytwórcy.
"Wspominałem Panu Pułkownikowi, że dostałem karteczkę pisaną w języku niemieckim. Miałem ją przepisać i wysłać do Ambasady RFN w W-wie. Reakcja na ten »list« miała być złożona mi przez osobę upoważnioną do wizyty w areszcie. Osoba ta miała, z upoważnienia konsula RFN, nawiązać ze mną kontakt w celu uzgodnienia sprawy od strony technicznej, wtajemniczenia przedstawiciela ambasady RFN o mojej gotowości przekazania archiwum gestapo, o którym z panem rozmawiałem. (...) Na kartce, którą dostałem jakoby rekomendowano moją osobę, stwarzając nawet przekonanie, że jestem przez władze polskie represjonowany z tytułu mojego niemieckiego pochodzenia, co jest bzdurą, bo nie mam ani kropli krwi niemieckiej w sobie.
Moje nazwisko miało być chyba koronnym atutem przy postawieniu tej sprawy w ten sposób. Głównie chodziło o to, że w kartotekach archiwum są dokumenty kompromitujące działalność okupacyjnego PPR, a także osoby do dziś żyjące, skorumpowane w okupację, a zajmujące dziś eksponowane stanowiska w aparacie państwowym.
Wiem, że przejawiano duże zainteresowanie tymi dokumentami, dlatego chciano otoczyć mnie opieką. Nie skorzystałem z tej oferty! Nie wysłałem do ambasady RFN żadnego podyktowanego mi pisma. Po otrzymaniu tej kartki do przepisania - wysłałem do Berlina Zach. list i kartkę pocztową. Karta została zwrócona, gdyż przez roztargnienie napisałem RFN. Miałem propozycję - w zamian za pomoc finansową otrzymałbym w paczce odzieżowej aparat fotograficzny firmy »Pockel« do robienia zdjęć na terenie tych aresztów i zakładów karnych gdzie będę. Po wyrażeniu zgody miano skontaktować się ze mną i dokładnie uzgodnić, co i jak. Tej propozycji również nie przyjąłem, choć miałem na to wielką ochotę. Wcale nie pogniewano się za odmowę i poinformowano mnie, że gdybym czegoś potrzebował, to i tak śmiało mogę zwracać się z prośbami na adres, który mam do Berlina Zachodniego".
Tym samym dotychczasowy wątek kryminalny zastąpiony został niemal szpiegowskim. Lecz nie na długo, gdyż o ile w ogóle opisana w liście sytuacja miała faktycznie miejsce, nie znalazła już kontynuacji. Jej cel był jednak inny. Teraz pułkownik nabrał przekonania, jak ważną misję zaczyna wykonywać. Szczegóły sprawy skrzyń krakowskiego gestapo i ciąg dalszy tej fascynującej historii już w przyszłym numerze. Cdn.
Piotr Maszkowski