"Krwawa noc" w Hohensalza
Dla Berlina był to cios. To, co miało być "zamiecione pod dywan", za sprawą inowrocławskich gimnazjalistów przedostało się przez szczelny kordon otaczający okupowaną Polskę. Przez radiostację krótkofalową poinformowali oni świat o wydarzeniach pewnej październikowej nocy 1939 r. w miejscowym więzieniu. Wkrótce informację o tym podała francuska rozgłośnia radiowa w Strasburgu, a za nią gazety w państwach neutralnych i będących w stanie wojny z Trzecią Rzeszą. O sprawie inowrocławskiej poinformowano Kancelarię Rzeszy, i być może nawet samego Adolfa Hitlera...
Przemianowany na Hohensalza Inowrocław najgorsze miał już za sobą. Tak przynajmniej pod koniec października 1939 r. wydawało się polskim mieszkańcom miasta. Niestety, nie wzięli oni pod uwagę, że już wkrótce hitlerowcy wysiedlą do Generalnego Gubernatorstwa grubo ponad 2 tys. inowrocławian, a kolumny pędzonych na dworzec kolejowy pod eskortą żandarmów ludzi z tobołkami, utrwalą się w pamięci tych, którzy zostaną.
Na początku września 1939 r. po wysadzeniu w powietrze wielu mostów, Wojsko Polskie wycofało się z Wielkopolski i Kujaw. Inowrocław żołnierze polscy opuścili nad ranem w piątek 8 września. Czwartego tegoż miesiąca, na polecenie władz województwa pomorskiego, z miasta wyjechali prezydent Apolinary Jankowski, wiceprezydent Władysław Juengst i grupa wyższych urzędników Zarządu Miejskiego. Ewakuowała się też policja. Na straży bezbronnego miasta pozostała grupa około 100 osób. Byli wśród nich przede wszystkim inowrocławscy harcerze, ale także weterani Powstania Wielkopolskiego 1918-1919, członkowie rekrutującej się spośród uczniów inowrocławskich szkół średnich Straży Obywatelskiej i kilku żołnierzy.
Dysponując tylko ręczną bronią maszynową i granatami ostrzelali oni niemieckie samochody zwiadowcze, które w południe tamtego wrześniowego piątku, próbowały wjechać do centrum miasta, a samochód pancerny, któremu się to udało, zmusili do odwrotu. Jeszcze tego samego dnia po południu Inowrocław zaatakowali żołnierze z 337. pułku piechoty Wehrmachtu. Natarcie od strony Bydgoszczy i Pakości ruszyło o godzinie 16:00. Wkraczających żołnierzy nieprzyjaciela przywitał ogień, m.in. z wieży kościoła Matki Boskiej i budynku Szkoły Wyznaniowej im. Józefa Piłsudskiego. Strzały padły również z budynku mieszczącego Aptekę Pod Orłem. Na nic się to zdało. Garstka obrońców nie mogła zatrzymać uzbrojonych po zęby żołnierzy Adolfa Hitlera...
Inowrocław został zajęty przez Niemców 8 września wieczorem, i jeszcze tego samego dnia przywrócono miastu obowiązującą w latach 1904-1919 nazwę Hohensalza. W pierwszych dniach okupacji podpalono, a później zburzono synagogę przy ul. Solankowej, którą przemianowano na Adolf Hitlerstrasse. Podobny los spotkał budynek loży masońskiej przy tej samej ulicy. Z zemsty za strzały oddane 8 września spalono stojący na narożniku Rynku i ul. Królowej Jadwigi, które Niemcy nazwali Markplatz i Friedrichestrasse, budynek z Apteką Pod Orłem. Zniszczono też wszystkie polskie pomniki.
W drugiej połowie września 1939 r. przebywający głównie na Lubelszczyźnie, ewakuowani z Wielkopolski, Kujaw i polskiego Pomorza, urzędnicy, zastanawiali się, co mają robić. Młodsi myśleli o kontynuowaniu walki na obczyźnie, starsi chcieli wracać. Na wieść o kapitulacji Warszawy inowrocławscy urzędnicy w obecności kilku świadków, spalili zabrane ze sobą akta z tajnej kancelarii, i postanowili wracać. Prezydenta Jankowskiego zachęcał do tego przypadkowo spotkany w Lublinie prezydent Bydgoszczy Leon Barciszewski.
Jak pisał Tadeusz Galwas w publikacji "Ostatnie tygodnie prezydentury Apolinarego Jankowskiego" zamieszczonej w "Roczniku Kasprowiczowskim" (tom XI, 2006), Barciszewski "mówił, że znają język niemiecki i poradzą sobie w kontaktach z Niemcami. Wspominał też o tym, że w radiu niemieckim były informacje, jakoby zdefraudował pieniądze kasy miejskiej Bydgoszczy i dlatego jest zdecydowany wracać, by bronić swego honoru. Możliwe, że Apolinary Jankowski bał się podobnego posądzenia i to było dodatkowym impulsem do powrotu".
Wrócili w dwóch grupach: prezydent Jankowski z rodziną oraz wiceprezydent Juengst z pozostałymi urzędnikami. Nie tylko oni, mając w pamięci sytuację społeczną i narodowościową z czasów zaboru pruskiego, sądzili, że pod okupacją hitlerowską będzie podobnie. Że Polacy będą obywatelami drugiej kategorii, ale obywatelami. "Podczas drogi powrotnej do Inowrocławia - pisał dalej Galwas - rodzina Jankowskich nie napotkała żadnych problemów. Na drogach było w sumie całkiem spokojnie. Do Inowrocławia dotarli 3 października 1939 roku. W mieście panował spokój, nie było ruchu na ulicach. Po powrocie niezwłocznie udali się do mieszkania przy ul. Solankowej 47. Drzwi wejściowe były rozbite, a wszystkie pomieszczenia opróżniono z mebli i rzeczy. Widok był przygnębiający".
Po krótkim odpoczynku Apolinary Jankowski udał się do znajomego księdza na rozmowę. Do domu już nie wrócił. Ponoć Niemcom wskazał go jeden z magistrackich woźnych, prawdopodobnie bez złych intencji. Po aresztowaniu przewieziono go do inowrocławskiego więzienia, które sąsiadowało z charakterystycznym gmachem Sądu Powiatowego. Naziści z sądowego przekształcili więzienie na policyjne (Staatspolizeistelle Hohensalza Gefangenenlager), gdzie w drugiej dekadzie października przeprowadzono serię egzekucji.
Dwunastego tegoż miesiąca w więzieniu policja hitlerowska rozstrzelała księdza dziekana Mateusza Zabłockiego - jednego ze współorganizatorów obrony Gniezna i siedmiu innych obrońców Ziemi Gnieźnieńskiej - członków Straży Obywatelskiej z Kiszkowa i Myszek. Kolejną egzekucję przeprowadzono tu dwa dni później.
W pierwszych tygodniach okupacji przez Hohensalza przetoczyła się fala antypolskiego terroru. Wymierzona głównie w polską inteligencję, uczestników Powstania Wielkopolskiego, a także aktywnych działaczy narodowej demokracji i partii socjalistycznej oraz takich organizacji społecznych jak Polski Związek Zachodni czy Liga Morska i Kolonialna. Od momentu aresztowania los prezydenta Apolinarego Jankowskiego był przesądzony. Czekała go śmierć i musiałby wydarzyć się cud, by Niemcy puścili go wolno.
Taki cud wydarzył się w przypadku długoletniego prezydenta Poznania Cyryla Ratajskiego, który po ucieczce przedstawicieli lokalnych władz, we wrześniu 1939 r. zgodził się ponownie objąć ten urząd. Ale Ratajskiego, byłego ministra spraw wewnętrznych RP, Niemcy widzieli w gronie polityków, którzy mieli stanąć na czele przyjaznego Rzeszy rządu polskiego, jaki zamierzali utworzyć w części terytorium Rzeczypospolitej. Po fiasku tego projektu, wskutek ostrego protestu Stalina i odmowy osób, którym to zaproponowano, Ratajskiego odstawiono do jego domu w podpoznańskim Puszczykowie. Wkrótce uciekł on do Generalnego Gubernatorstwa, gdzie w strukturach Podziemnego Państwa Polskiego został delegatem Rządu RP na Kraj.
Zapewne na podobny cud liczyła żona Jankowskiego - Czesława, podejmując starania o zwolnienie męża. Ratunku szukała przede wszystkim u prominentnych przedstawicieli mniejszości niemieckiej, choćby inowrocławskiego pastora Johannesa Diestelkampa. Przyjął on panią Jankowską, ale powiedział, że w tej sytuacji nie może pomóc. Mniej więcej tydzień po aresztowaniu Czesława Jankowska widziała swego męża. Stało się to w chwili, gdy strażnicy odprowadzali go po wizycie u lekarza, inowrocławskiego Niemca Arthura Simona.
Pani Jankowska wspominała później: "Zdążyłyśmy z córkami dobiec do Alei Sienkiewicza, kiedy już wracali do więzienia. Straż, dwóch żołnierzy, pozwoliła przywitać się, chwilę porozmawiać, ale naglili, by zrobić to szybko. Uściskaliśmy się więc i nic poza tym. To był ostatni raz, kiedy widziałam męża, a córki - swojego ojca. Odchodził przygarbiony i bardzo smutny".
Była niedziela, 22 X 1939 roku. Prawie miesiąc wcześniej urząd komisarycznego landrata, czyli starosty powiatu Hohensalza objął 30-letni Otto Christian von Hirschfeld. Zarówno w przedwojennej Polsce, jak i pod rządami hitlerowskimi w Inowrocławiu funkcjonowały dwie władze: powiatu i miasta na prawach powiatu. Na czele tych pierwszych stanął Hirschfeld, na czele drugich nadburmistrz Hohensalza Hans Hubenett, który urząd ten sprawował w interesującym nas okresie. W przechowywanym w Bundesarchiv piśmie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Rzeszy z 8 I 1940 r. Hirschfelda przedstawiono jako syna poległego w 1914 r. oficera, żonatego, ojca dwojga dzieci, prawnika z wykształcenia, członka NSDAP od 1932 r., sturmhauptbannführera SA i dowódcę Standarte 146.
Hirschfeld to "wywodzący się z pruskiej administracji człowiek o ponadprzeciętnych kwalifikacjach zawodowych" - czytamy we wspomnianym piśmie. Jest to jego - dodajmy - kopia, ponieważ oryginał z załączonymi doń aktami trafił do Kancelarii Rzeszy i prawdopodobnie się nie zachował. W ministerstwie pozostawiono jednak kopię, podpisaną tylko literką "F". To zapewne sygnatura Wilhelma Fricka, ministra spraw wewnętrznych Rzeszy. Sprawa musiała być poważna, skoro jej dokumentację przekazano do Kancelarii Rzeszy. Z pisma możemy odtworzyć niemiecką wersję tego, co w pewną październikową noc wydarzyło się w Hohensalza.
W poprzedzającą tę noc niedzielę, landrat Hirschfeld tęgo popił w towarzystwie kilku członków miejscowego Selbstschutzu, czyli Samoobrony. Z nazwiska znamy tylko niemieckiego właściciela ziemskiego, z leżącego na terenie powiatu inowrocławskiego Palczyna, Hansa Ulricha Jahnza. Historycy polscy, którzy pisali o wydarzeniach nocy z 22 na 23 października, wymieniali tylko te dwa nazwiska. We wspomnianym piśmie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Rzeszy mowa jest jednak o trzech mężczyznach, którzy około północy wyruszyli "na miasto".
Celem ich pijackiej wyprawy było inowrocławskie więzienie. Tym trzecim był kierowca służbowego samochodu Hirschfelda o nazwisku Krause. Prawdopodobnie był on trzeźwy, a jednak nie potrafił lub bał się powstrzymać swego pryncypała przed zabijaniem bezbronnych ludzi... Co więcej, jak jeszcze zobaczymy, Hirschfeld uczyni go współsprawcą swoich zbrodni.
"Ci trzej mężczyźni - czytamy w piśmie hitlerowskiego MSW z 8 I 1940 r. - odgrażali się dozorcy budynku, schorowanemu inwalidzie wojennemu; uderzali pistoletem po twarzy jego małżonkę, kopali osiemdziesięcioletniego ojca i grozili strażnikom więziennym użyciem pistoletu. Następnie von Hirschfeld, który był pijany, w obecności towarzyszących mu dwóch osób cywilnych [tu w znaczeniu, że nie byli to żołnierze Wehrmachtu - przyp. L. A.] rozkazał policjantom stacjonującym w więzieniu policyjnym rozstrzelać znajdujących się w nim 55 Polaków. Von Hirschfeld aktywnie uczestniczył w tej egzekucji".
Z zimną krwią rozstrzelano wówczas 56 osób, ale - co także pomijają polscy historycy - nie wszyscy z nich byli Polakami.
Na podstawie powojennych zeznań i wspomnień świadków spróbuję odtworzyć wydarzenia tamtej październikowej nocy. Dozorcą w gmachu sądu, a nie więzienia, był Polak Witkowski, rzeczywiście inwalida z I wojny światowej. Po dostaniu się do sądu, napastnicy wtargnęli do jego mieszkania i pobili członków rodziny. Następnie Hirschfeld nakazał Witkowskiemu prowadzić się do więzienia, które wówczas - o czym już wspomniałem - znajdowało się w gestii policji.
Po otwarciu bramy przez strażnika Drägera i wpuszczeniu napastników wraz z Witkowskim na teren więzienia, bramę zamknięto. Przez kilka kolejnych minut Hirschfeld znęcał się nad dozorcą sądowym. W końcu polecił temu inwalidzie, by pod groźbą zastrzelenia w ciągu 5 minut przedostał się przez mur i wrócił do gmachu sądu. Widząc nieudolne próby schorowanego człowieka wdrapania się na mur, zapewne z litości nad inwalidą, Krause pomógł mu wrócić do sądu.
Tymczasem pijany Hirschfeld szalał z pistoletem w ręce, legitymując strażnika Drägera. A następnie polecił sprowadzić z celi Jana Gierkego, byłego pruskiego rotmistrza, właściciela majątku ziemskiego w Polanowicach, Niemca ożenionego z Polką. Od sąsiada Gierkego, Jahnza, Hirschfeld wiedział, że w okresie międzywojennym popierał on polskie organizacje w rodzaju "Strzelca", za co dotkliwie pobił starca i... strzelił mu w głowę. Gierke upadł, ale dawał jeszcze oznaki życia, więc starosta rozkazał Krausemu go dobić. Kierowca wziął karabin od wachmistrza policji Petermanna i wykonał polecenie...
Według przebywającego w więzieniu polskiego adwokata Zdzisława Cerkaskiego, Gierke nie był pierwszą ofiarą Hirschfelda i jego kompanów. Najpierw zastrzelili niemieckiego dezertera.
"W nocy z 22 na 23 października około godziny 0:30 - spojrzałem wtedy na zegarek - zrobił się ruch i hałas. W bramie więziennej był wtedy Dräger, gdyż wieczorem z nim rozmawiałem. Do gmachu więziennego wpadł Berndt i wywołał nazwisko oficera niemieckiego, którego już dziś nie pamiętam. Wyprowadził go z gmachu i po chwili usłyszałem strzał - domyśliłem się, że został rozstrzelany, gdyż Niemcy pałali do niego nienawiścią, skoro zdezerterował. Za chwilę Berndt wywołał Gierkego - Niemca i po chwili znowu padł strzał. Powtarzało się to dalej i nie pamiętam, czy przy trzecim, czy też czwartym nazwisku wpadł do mej celi Berndt, zawołał do mnie po polsku »siedź cicho i nie odzywaj się«. Zamknął celę, a następnie biegł po następnego aresztowanego. Jak pamiętam, na podwórzu za bramą więzienną zastrzelono 8 ludzi" - wspominał Cerkaski, który przed wojną był obrońcą Kurta Berndta w jakiejś sprawie kryminalnej. W inowrocławskim więzieniu Berndt był zaś klucznikiem i swego dawnego adwokata postanowił uchronić przed śmiercią. I stąd też cytowane ostrzeżenie.
Mijały kolejne minuty październikowej nocy, a Hirschfeldowi wydawało się, że sprowadzanie na więzienne podwórze i zabijanie aresztantów przebiega zbyt wolno. Rozkazał więc Petermannowi, by sprowadził pięciu, sześciu policjantów pełniących tej nocy służbę. Wkrótce przybyli oni pod dowództwem starszego wachmistrza Schlemmego.
Starosta zapytał go, czy ma mocne nerwy oraz powiedział, że wszystko, co tu zobaczy, odbywa się na rozkaz reichsführera SS i szefa policji niemieckiej, który jest jego najwyższym przełożonym. Zatem on i jego policjanci mają brać aktywny udział w egzekucjach. I natychmiast rozstrzelali oni trzech stojących pod więziennym murem aresztantów, którzy z przerażeniem przysłuchiwali się (praktycznie wszyscy dorośli mieszkańcy Inowrocławia znali wówczas język niemiecki) rozmowie Hirschfelda ze Schlemmem.
Chwilę później Jahnz sprowadził cztery polskie nauczycielki. Wszystkie kobiety ubrane były tylko w bieliznę. Hirchfeld oświadczył im, że nie prowadzi się wojny z kobietami, na co ostro zaprotestował jego kompan od kieliszka mówiąc, że to właśnie kobiety polskie były najgorsze. Jedna z nauczycielek, Maria Dykiertowa, której mąż znajdował się wśród rozstrzelanych, prosiła, by ją oszczędzili ze względu na dzieci. W końcu Hirschfeld zwolnił kobiety, obrzucając je ordynarnymi wyzwiskami.
Zanim opuściły one więzienne podwórze, jedna z nich została postrzelona w płuco. Prawdopodobnie był to rykoszet, co świadczy, że na podwórzu stało się niebezpiecznie, na co zresztą Petermann już wcześniej zwrócił uwagę Hirschfeldowi. Egzekucje przeniesiono więc na tylne podwórze, gdzie - z braku oświetlenia - policjanci rozstrzeliwali w świetle... kieszonkowych latarek na baterie.
Z bogatej, chociaż szerzej nieznanej literatury na temat masakry w więzieniu w Hohensalza wybrałem jeszcze ten fragment, autorstwa badacza początków okupacji hitlerowskiej w Inowrocławiu Tadeusza Kaliskiego:
"Gdy schodami schodzili nowi [czyli kolejna partia do rozstrzelania - przyp. L. A.] aresztanci z pierwszego piętra, Hirschfeld strzelił do jednego z nich w momencie, gdy ten przechylał się przez poręcz. Aresztowany spadł z łoskotem na posadzkę parteru zalany krwią. Hirschfeld wydał rozkaz wyniesienia i dobicia go. Przy schodach na parterze zebrała się duża kałuża krwi. Wtedy Hirschfeld rozkazał polskiemu aptekarzowi Reszce, znajdującemu się w tej partii aresztowanych, zdjąć marynarkę i wytrzeć nią krew na posadzce. Potem odprowadzono go również na rozstrzelanie".
O śmierci prezydenta Apolinarego Jankowskiego Tomasz Galwas, powołując się na świadka, napisał tylko: "Na odpowiedź, że jest prezydentem miasta, wśród szyderstw i bicia, krzyków »Ty psie świński chciałbyś być burmistrzem? Ty jesteś trupem« zadawano mu uderzenia kolbą karabinu, butami, po czym skatowanego spychano ze schodów, gdzie u wyjścia zamordowano go strzałem w głowę".
Około czwartej nad ranem Jahnz zaproponował przerwanie egzekucji, a zmęczony Hirschfeld wyraził na to zgodę. Czekających w kolejce na śmierć odesłano do cel. W sumie tej nocy zabito 56 osób, zraniono jedną, a 30 osób przed zwolnieniem dotkliwie pobito, bo nie wszystkich aresztowanych Hirschfeld zabijał lub kazał zabić. Dotyczyło to głównie inteligencji lub ludzi, którzy w międzywojennej Polsce podpadli Jahnzowi, zaś robotników starosta zwalniał z więzienia, "na pożegnanie" nakazując wymierzyć im karę chłosty.
Zbrodni w inowrocławskim więzieniu nie dało się ukryć. W poniedziałek od rana mówiło o tym całe miasto. Od rana też urywały się telefony, nie tylko w gabinetach nadburmistrza Hansa Hubenetta i szefa gestapo sturmbannführera SS Friedricha Hegenscheidta, ale także doktora Hansa Burkhardta, który niedawno objął urząd prezesa, dopiero co utworzonej rejencji Hohensalza. I to prawdopodobnie on o "wyczynach" Hirschfelda i jego kompanów poinformował telefonicznie Arthura Greisera, formalnie jeszcze szefa zarządu cywilnego przy niemieckim dowództwie wojskowym w okupowanym Poznaniu.
Ale Greiser czuł się już namiestnikiem Rzeszy na cały nowy okręg. Hirschfelda pilnie zawezwano do Posen, gdzie Greiser odebrał od starosty słowo honoru, że się nie zastrzeli. Następnie napisał prywatny list do ministra Fricka, w którym przedstawił wydarzenia w inowrocławskim więzieniu, wystawiając Hirschfeldowi bardzo dobrą opinię i prosząc o przekazanie tej sprawy "do załatwienia w trybie postępowania dyscyplinarnego dla urzędników, by nie złamać życia temu zdolnemu szaleńcowi". Jednocześnie Greiser zobowiązał Hirschfelda do nieużywania przez 10 lat alkoholu. Prawdopodobnie, bo nie ma na to dowodów, o sprawie Hirschfelda Greiser rozmawiał z Frickiem po uroczystym objęciu władzy w Reichsgau Posen 2 listopada. Na tej wielkiej uroczystości minister Frick reprezentował samego Hitlera.
Zapewne sprawie zbrodni "ukręcono by łeb", gdyby nie doszło do niecodziennego - w Trzeciej Rzeszy czasów wojny - wydarzenia, o którym zresztą wspomina cytowany dokument. Oto w berlińskim gmachu MSW zameldował się starosta jednego z powiatów w Reichsgau Posen i oświadczył, że część starostów w okręgu poprosi o zwolnienie z pracy w placówkach podporządkowanych ministerstwu, jeżeli Hirschfeld pozostanie na zajmowanym stanowisku. Tego Frick zlekceważyć nie mógł. Także dlatego, że sprawą starosty-zbrodniarza zainteresowało się dwóch ważniejszych od ministra dygnitarzy nazistowskich.
4 I 1940 r. do Carinhallu, ukrytej w lasach Schoffheide na północ od Berlina rezydencji premiera Prus, przewodniczącego Reichstagu i dowódcy Luftwaffe, feldmarszałka Hermanna Göringa, przyjechał szef Kancelarii Rzeszy Hans Heinrich Lammers, który często zastępował Hitlera jako kanclerza. Z drugą osobą w państwie Lammers chciał omówić niepokojące informacje dochodzące z okupowanej Polski. Na ich czoło wysunęła się sprawa Hirschfelda, która szczególnie interesowała Göringa ze względu na fakt, iż były starosta inowrocławski był jednocześnie porucznikiem Luftwaffe. Lammers omówił z Göringiem także inne przypadki okrucieństw nazistów w Polsce.
Z notatek sporządzonych przez Lammersa, tuż po wizycie w Carinhallu, wynika, że Göring podzielił jego opinię, iż te skandaliczne przypadki szybko zaczęły zagrażać reputacji Rzeszy. Göring polecił także natychmiast sprowadzić do Carinhallu Heinricha Himmlera, by udzielić mu ostrego napomnienia. Można się domyślać, że za działalność specjalnych grup operacyjnych SS...
W sprawie Hirschfelda Göring zdecydował, że byłego starostę inowrocławskiego należy postawić przed sądem i surowo ukarać. Po powrocie do Berlina Lammers zażądał więc od Fricka opinii w tej sprawie. 8 stycznia minister spraw wewnętrznych Rzeszy podpisał cytowany już dokument. Jest w nim mowa także i o tym, że: "kierownik Wydziału II Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Rzeszy zwraca uwagę, że rozstrzelanie Polaków samo przez się nie zasługuje na napiętnowanie, natomiast (...) pod każdym względem do niegodziwych czynów von Hirschfelda jako starosty należy zaliczyć osobisty udział, po pijanemu, w wykonywaniu egzekucji oraz maltretowanie dozorcy budynku więzienia sądowego. Kierownik Wydziału II proponuje zawieszenie podjętej później przez namiestnika Rzeszy decyzji służbowego przeniesienia Hirschfelda do Turku". Greiser zatem do końca bronił zbrodniarza, ale - jak informuje ten dokument - Frick wykreślił Hirschfelda "z listy osób reklamowanych od obowiązku odbywania służby wojskowej i polecił mu ubiegać się o wykorzystanie go w działaniach frontowych. Według informacji ministra spraw wewnętrznych w dniu 8 grudnia 1939 roku powołano von Hirschfelda do odbycia czynnej służby wojskowej w 116. zapasowym oddziale artylerii w Oppeln" (Opolu).
Ale - za sprawą Göringa i Lammersa - wkrótce ruszyła machina sądowa. Wyrokiem sądu specjalnego w Posen z 23 IV 1940 r. Otto Christian von Hirschfeld został "uznany za winnego zabójstwa w 56 wypadkach i za to (...) skazany na łączną karę ciężkiego więzienia na lat 15. Równocześnie pozbawia się go praw honorowych i obywatelskich na lat 10". Dobrze na ogół poinformowany brytyjski historyk David Irving w "Wojnie Hitlera" napisał: "Gauleiter Greiser zwrócił się z prośbą do Ministerstwa Sprawiedliwości, żeby nie łamano młodzieńcowi [? - przyp. L. A.] kariery i Hitler zawiesił wykonanie wyroku". Co działo się później z Hirchfeldem, historia milczy.
Leszek Adamczewski