Mała wieś na Lubelszczyźnie. To tu naziści opracowali "najefektywniejszą" metodę zagłady

Jakiego taniego środka użyć, żeby w jak najkrótszym czasie zetrzeć naród z powierzchni Ziemi? Jak długo musi pracować silnik spalinowy, żeby mieć pewność, że nikt nie opuści komory gazowej żywy? Jak pozbyć się ciał? Eksterminacja na masową skalę wymaga przekonania, że drugi człowiek jest niczym więcej niż zwierzęciem, ba jest od zwierzęcia mniej przydatny, dlatego powinien zniknąć z powierzchni Ziemi. Ale masowa eksterminacja wymaga też odpowiedniego przygotowania, planowania, zorganizowania i ulepszania procesu. Obóz w Bełżcu był obozem eksperymentalnym — to tutaj naziści "uczyli się", jak efektywnie popełniać ludobójstwo.

Gdzie znaleźć katów?

Decyzja "o ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej" zapadła na konferencji w Wannsee 20 stycznia 1942 roku. Jednak Niemcy przygotowywali się do ludobójstwa dużo wcześniej. Już w 1941 roku dowódca SS i policji w dystrykcie lubelskim, a później koordynator eksterminacji — Odilo Globocnik — zwrócił się do Kancelarii Führera z prośbą o oddelegowanie na ten teren ludzi, którzy wcześniej zaangażowani byli w tajną akcję pod kryptonimem "T4", czyli zabijali osoby niepełnosprawne i chore psychicznie (tak Niemców, jak i ludzi innych narodowości). Z punktu widzenia efektywności, było to rozwiązanie optymalne — kaci z doświadczeniem w mordowaniu całych grup ludności.

Reklama

Zobacz również: Nie potrzebowali wież strażniczych i drutów kolczastych. Stamtąd nie było ucieczki

Gdzie ulokować miejsce mordu?

Pierwsi esesmani przybyli do Bełżca w październiku 1941 roku. Dlaczego wybrano akurat tę małą, niepozorną wieś na Lubelszczyźnie? Co takiego było w Bełżcu, że nadawał się on na miejsce masowej kaźni? Hitlerowcy chcieli, aby obóz zagłady i jego lokalizacja jak najdłużej pozostały tajemnicą, dlatego szukano miejsca w pobliżu lasu, które łatwo będzie zamaskować. Ogromną zaletą było położenie Bełżca na trasie linii kolejowej Lwów — Lublin — Warszawa i bocznica kolejowa — nie trzeba było pędzić więźniów do obozu, bo pociąg wjeżdżał na jego teren. Ponadto wieś znajdowała się w pobliżu dużych skupisk ludności żydowskiej. 

Miał zatem Bełżec wiele "zalet", które czyniły masową zagładę łatwiejszą, ale skąd dowódcy dowiedzieli się o istnieniu tej wioski? Ewa Koper z Muzeum w Bełżcu zwraca uwagę, że w 1940 roku na tym terenie funkcjonował obóz pracy, a jeden z pilnujących go strażników, został oddelegowany do pracy nad obozem zagłady. To właśnie on mógł podsunąć ten pomysł Odilo Globocnikowi, który przedstawił go swoim przełożonym.

Jak powinien wyglądać obóz zagłady?

Obóz w Bełżcu został starannie zaplanowany i wzniesiony od podstaw. Funkcjonował zaledwie osiem miesięcy, mimo to został w tym czasie przebudowany, aby dostosować go do eksterminacji na większą skalę i aby udoskonalić metody kaźni. Obóz podzielony był na dwie części: obóz I "dolny" gdzie mieściły się kwatery strażników, izba chorych, fryzjer, gabinet dentystyczny, kuchnia i jadalnia oraz baraki dla żydowski więźniów, którzy wchodzili w skład drużyn robotniczych. To do tej części obozu wtaczano wagony z ludźmi skazanymi na zagładę. Tutaj mieściły się też: budynek rozbieralni, magazyny na zabrane ofiarom mienie i "śluza", czyli specjalny korytarz wiodący do komory gazowej. Obóz II "górny" był miejscem eksterminacji. To tutaj znajdowały się komory gazowe i masowe groby.

Niemcom zależało na zamaskowaniu obozu, dlatego aby uniemożliwić obserwację z pobliskiego wzgórza podczas budowy zachowano zasłaniające widok drzewa. Wokół obozu wzniesiono też ogrodzenie, w które wplatano świeżo ścięte drzewa. Natomiast jak wspomina Rudolf Reder — jeden z dwóch ocalałych Żydów, którzy przeżyli Bełżec i złożyli swoje świadectwo — nad śluzą rozpięto siatkę i zamaskowano ją gałęziami, by uniemożliwić obserwację z powietrza. 

W miarę funkcjonowania obozu, Niemcy wprowadzili kilka "ulepszeń". Po pierwsze konieczne było wzniesienie dodatkowych budynków mieszkalnych dla powiększającej się załogi obozu. Eksterminacja przyśpieszała, przywożono coraz więcej Żydów, potrzeba zatem było więcej strażników i miejsca dla nich. Wybudowano też dodatkowe tory, aby zamiast 8-10 wagonów, jednorazowo wpuszczać do obozu 15 - 20. Także pierwotny drewniany  barak, gdzie znajdowały się trzy komory gazowe, okazał się powodować problemy techniczne, toteż zastąpiono go betonowym budynkiem z sześcioma komorami.

Jak zachować tajemnicę?

Jak wspomina Ewa Koper z Muzeum w Bełżcu, akcje deportacyjne przeprowadzane były w ogromnym pośpiechu, żeby świadomość tego co się dzieje, była jak najmniejsza. Niemcom zależało także, by kierunek, w którym zmierzają pociągi, pozostał tajemnicą. Jednak historyczka zwraca uwagę, że społeczność żydowska robiła wszystko, co w jej mocy, aby dowiedzieć się, jaki jest cel podróży pociągów. Bardzo szybko informacje te pozyskały gminy w Lublinie, skąd przybył pierwszy transport do obozu zagłady 17 marca 1942 roku i Szczebrzeszynie, skąd przywieziono więźniów w kwietniu.

W ukryciu makabrycznej tajemnicy, pomogły nazistom okoliczności. Po pierwsze na tym terenie istniał w 1940 roku obóz pracy, z którego Żydzi mogli uzyskać zwolnienie, lub jeśli opadali z sił, ktoś z rodziny mógł ich zastąpić. Po likwidacji obozu pracy w Bełżcu robotnicy, którzy tu pracowali, wrócili do domów, a wiadomość o istnieniu obozu rozeszła się szeroko po kraju. Dlatego, gdy pojawiły się informacje, że pociągi kierowane są do Bełżca, wielu sądziło, że powstał tam ponownie obóz pracy. 

Drugim powodem ułatwiającym zachowanie tajemnicy była niewiara. Wiele osób nie wierzyło w obozy zagłady, bo jak wspomina Ewa Koper: 

Zachowaniu tajemnicy służył również kamuflaż w postaci ogrodzenia wyglądającego jak las i siatki maskującej. Strażnicy mieli zakaz odpowiadania o tym, co dzieje się w obozie, nie wolno było go też fotografować — w tym przypadku natura ludzka zwyciężyła i wieści zaczęły zataczać coraz szersze kręgi.

Nie trzeba było też wiele czasu, aby okoliczna ludność zorientowała się, że za bramą giną ludzie. Obóz miał niespełna 10 hektarów powierzchni,  a mieszkańcy Bełżca widzieli wypełnione ludźmi wagony, które 3 - 4 razy dziennie zajeżdżały na małą stacyjkę kolejową. Ludzie zadawali sobie pytanie: jakim sposobem tyle osób mieści się na tak małej przestrzeni? Uwagę zwracał również fakt, że choć w obozie teoretycznie powinno być wielu więźniów, nigdy nie ma tam dostaw żywności. Łącząc te elementy, lokalna ludność doszła do wniosku, że w obozie musi dochodzić do mordów.

Jak tanio i skutecznie przeprowadzić eksterminację?

Niemcy planowali zetrzeć z powierzchni Ziemi w krótkim czasie cały naród, ale koszty prowadzenia wojny sprawiały, że szukali niezbyt drogiej metody. Po doświadczeniach z innych obozów uznali, że najlepszą metodą będzie użycie gazu. Początkowo myślano o cyklonie B, ale transport metalowych butli z Niemiec był kosztowny, szukano więc innego, śmiercionośnego gazu. Wybór padł na tlenek węgla. Z sowieckiego czołgu wymontowano silnik i spalinami powstałymi podczas jego pracy zatruto ludzi. Okazało się, że jest to metoda tańsza od cyklonu i dająca efekty, na których zależało Niemcom. 

Gaz, którego używano do uśmiercania, budził ciekawość więźniów: 

Rozpoczęły się, więc eksperymenty, które miały zoptymalizować tę metodę. Mierzono jaką ilość spalin należy wtłoczyć, by zabić 750 osób (według relacji Redera właśnie tyle upychali naziści w jednej komorze) stłoczonych na niewielkiej powierzchni. Należało też ustalić, jak długo powinien pracować silnik. 

Ostatecznie stwierdzono, że silnik powinien pracować 15 - 20 minut, aby wszyscy stłoczeni w komorze — umarli. Tym sposobem powstała pierwsza stacjonarna komora gazowa na świecie — narzędzie kaźni milionów ludzi.

Zobacz również: To nie żywność, ani amunicja były najbardziej deficytowymi towarami podczas powstania warszawskiego

Jak pozbyć się ciał?

Kolejnym etapem było pozbycie się ciał: kopanie grobów, transport zwłok, wyrywanie złotych zębów, golenie włosów kobietom, rozpruwanie ubrań w poszukiwaniu kosztowności, ścinka lasu by "odświeżać" ogrodzenie — to wszystko wymagało siły fizycznej lub specjalnych umiejętności. Nie było tańszej siły roboczej niż więźniowie prowadzeni na rzeź, dlatego wybierano z transportów najsilniejszych i posiadających potrzebne umiejętności mężczyzn, których po 1 - 3 dniach zabijano. Komendant obozu — Christian Wirth — stwierdził jednak, że to mało efektywne, bo dużo czasu zajmuje przyuczenie Żydów do ich nowych obowiązków i gdy wreszcie zaczynają je pojmować, są zabijani. Na rozkaz Wirtha stworzono stałe drużyny robotnicze.

Dzięki pracy w takiej drużynie przetrwał obóz Rudolf Reder. Jednak miał przy tym dużo szczęścia, bo jak sam wspominał, każdego dnia zabijano trzydziestu - czterdziestu Żydów z drużyn robotniczych — tych najbardziej wycieńczonych lub specjalnie do zamordowania wytypowanych, po czym na ich miejsce wyciągano nowych mężczyzn z kolejnego transportu. Reder miał zatem szczęście, że nie znalazł się na liście przeznaczonych do eksterminacji. W końcu, gdy nadarzyła się okazja, lwowski Żyd uciekł, udało mu się przeżyć wojnę i opowiedzieć o jego straszliwych doświadczeniach holokaustu. 

Początkowo ciała układano w grobach warstwami i zasypywano ziemią. Najgłębsze z grobów miały pięć metrów głębokości. Odnaleziono ich w Bełżcu 33. 

Z czasem pod wpływem gazów gnilnych groby zaczęły się otwierać. Niemcy szukali zatem innej, efektywniejszej metody pozbywania się ciał. Podjęto decyzję, że należy je spalać. Tworzono swoiste ruszty i wykorzystywano do tego podkłady kolejowe. W Bełżcu nigdy nie zbudowano krematoriów, ale to tutaj zaczęto spalać zwłoki ofiar tej potwornej zbrodni na ludzkości. 

Ilu morderców potrzeba, by zabić dwa miliony ludzi?

Obóz w Bełżcu działał od marca do grudnia 1942 roku, po czym został zrównany z ziemią, tak że nie został po nim żaden widoczny ślad. W tym czasie z zimną krwią zamordowano około 430 - 450 tysięcy osób — są to dane szacunkowe, bo nie prowadzono ewidencji ofiar — nie było na to czasu. Od momentu przyjazdu do obozu, do momentu umieszczenia ciała w grobie mijały dwie — trzy  godziny, po czym brama otwierała się i wjeżdżało przez nią kolejnych 15 wagonów pełnych ludzi, których jedynym przewinieniem było to, że wyznawali religię i należeli do narodu, który nie spodobał się jednemu człowiekowi — Adolfowi Hitlerowi. 

Uciec z obozu zagłady w Bełżcu i złożyć swoje świadectwo udało się jedynie dwóm Żydom: Rudolfowi Rederowi i Chaimowi Hirszmanowi. Z relacji świadków wiadomo, że było jeszcze kilka osób, którym powiodła się ucieczka, ale nie wiadomo czy przeżyli wojnę, a nawet jeśli, to nigdy nie opowiedzili o swoim pobycie w obozie zagłady. 

Według szacunków, w akcji "Reinhardt" i podczas kończących ją "Dożynek" zginęło około 1,7 miliona Żydów, a całe ludobójstwo przeprowadziło zaledwie 450 ludzi. Tak niewielka grupa zgładziła prawie dwa miliony istnień. To pokazuje, że testowane w Bełżcu metody eksterminacji były niebywale skuteczne, a dążenie do "ulepszania procesu" przyniosło tragiczne i przerażające efekty. 

Zobacz również: Makabryczna prawda ukryta w "zwykłej" pocztówce

Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: II wojna światowa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy