Masakra pod Lenino
Kiedy armia gen. Andersa wyszła ze Związku Sowieckiego, na „nieludzkiej ziemi” pozostało wielu obywateli II RP, którzy z różnych przyczyn do Andersa nie zdążyli. W ten sposób powstał sponsorowany przez Stalina Związek Patriotów Polskich, a później dywizja piechoty, którą w pierwszej bitwie Niemcy wręcz zmasakrowali…
W pamiętnikach "Zesłanie z Wileńszczyzny do Kazachstanu" Wacław Jurgielewicz wspomina: "(...) Bardzo nieufnie ustosunkowywaliśmy się do nowego ośrodka politycznego Polaków w ZSRR i do wszelkich jego programowych zapowiedzi. Wiosną, najprawdopodobniej w kwietniu 1943, dotarło do moich rąk parę egzemplarzy ‘Nowych Widnokręgów’. Dziś sądzę, że czyniło to NKWD. Dwa artykuły zamieszczone w tych czasopismach wzbudziły moją szczególną uwagę: o ochotniczym zaciągu do Wojska Polskiego i o krytycznej analizie siedmiu filmów radzieckich. Na początku maja podana została w prasie i zdaje się w radiu wiadomość o możliwości zaciągu do 1. Polskiej Dywizji im. Tadeusza Kościuszki. W naszym środowisku nie było jednak ani jednego ochotnika, który by pragnął wstąpić do tej polskiej dywizji (...)".
Cóż jednak, kiedy tymczasem dla wielu Polaków innej drogi powrotu do kraju nie było. Poza tym nie dla wszystkich jasne stały się niuanse polityczne, a polski rodowód przedwojennej redaktorki "Płomyka" i "Płomyczka", Wandy Lwowny Wasilewskiej czy Zygmunta Berlinga oraz polska symbolika, były dostatecznymi gwarantami patriotycznych intencji.
Zygmunt Berling pochodził z Limanowej. We wrześniu 1914 r. wstąpił do Legionów. Ukończył szkołę oficerską, dowodził plutonem, kompanią. Był adiutantem dowódcy batalionu. Po kryzysie przysięgowym - w Polskim Korpusie Posiłkowym i armii austro-węgierskiej. W odrodzonej Polsce w 4. Pułku Piechoty Legionów. W roku 1920 otrzymał Srebrny Krzyż Orderu Virtuti Militari. W latach 1915-1920 studiował prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Potem była Wyższa Szkoła Wojenna i wreszcie samodzielne stanowisko dowódcy 4. Pułku Piechoty Legionów z Kielc.
W czerwcu 1939 r., w wyniku skandalu związanego z rozwodem i wyłudzeniem majątku żony, odszedł z wojska. We wrześniu nie został zmobilizowany. Aresztowany przez NKWD w październiku 1939 r., wywieziony do Starobielska, po czym trafił do słynnej willi w podmoskiewskiej Małachowce, gdzie NKWD prowadziło dyskretną obróbkę ideologiczną starannie wytypowanych polskich oficerów, wobec których z rozmaitych względów zachodziło prawdopodobieństwo wykorzystania ich w interesach Sowieckiej Rosji.
W przypadku Berlinga i kilkunastu innych bolszewicy trafili w dziesiątkę. Po 22 czerwca 1941 roku, gdy ZSRS i Niemcy - niedawni sojusznicy - stali się z dnia na dzień śmiertelnymi wrogami, podsunięto polskim oficerom do podpisania deklarację, w której nie było bynajmniej mowy o niepodległej Polsce. Jej fragment brzmi: "Jako członkowie jednego z narodów uciśnionych przez faszystowskiego agresora jedyną drogę do wyzwolenia narodu polskiego widzimy we współpracy ze Związkiem Socjalistycznych Republik Rad, w ramach którego (podkr. aut.) Ojczyzna nasza będzie się mogła w sposób pełnowartościowy rozwijać".
W roku 1943 ppłk. Berling zostaje dowódcą 1. Dywizji im. Tadeusza Kościuszki, z którą pierwszego września tego roku wyrusza na front - to symbol, o który wspólnie z Wasilewską zabiegał bezpośrednio u Stalina.
Według wstępnych założeń, dywizja miała uczestniczyć w zdobywaniu Smoleńska. Berlinga - jak sam twierdzi w swoich wspomnieniach - wiadomość ta przeraziła. I słusznie. Dywizja była wyszkolona na modłę sowiecką, czyli nie najlepiej. Żołnierze byli nieostrzelani, a walki w mieście to przecież jedna z trudniejszych i najbardziej krwawych form działań bojowych.
Berling nie mógł jednak zaprotestować wprost, bo to oznaczało natychmiastową "iskrówkę" do Stalina, że Polacy bić się nie chcą. Według jego własnych słów, podczas mocno zakrapianego śniadania z dowódcą Frontu Zachodniego, gen. Sokołowskim, zagadnął go tak oto: "Zadumałem się właśnie na tym, że Polacy tyle razy brali Smoleńsk od zachodu, że nie zaszkodzi raz spróbować od wschodu".
Jeżeli tak było naprawdę, to wist był celny i skuteczny, bo zmieniono zadanie dywizji. Znalazła się w składzie 33. Armii niesławnej pamięci gen. Gordowa, z którą działać miała na kierunku Orszy.
Wtedy, podczas przemarszów i domarszów, pierwszy raz dały znać o sobie luki w wyszkoleniu. A to dywizjon przeciwpancerny zgubił gdzieś armatę, a to kierowcy grzęźli na poboczach nie potrafiąc jeździć w nocy ze zgaszonymi światłami. Wielu żołnierzy potraciło karabiny. Na tyłach kolumny pojawiły się grupy maruderów.
Według kroniki dywizji jej dowódca miał powiedzieć: "Wczoraj takim wybijałem zęby, a od dzisiaj będę do nich strzelał". Do tego na szczęście nie doszło, zwykle wystarczyło standardowe "danie w mordę", żeby zacytować kronikarza dywizji - Lucjana Szenwalda.
Zadaniem dywizji było przełamanie obrony niemieckiej na kierunku wsi Połzuchy, Trygubowa i Puniszcze. Dlaczego zatem bitwa pod Lenino? Bo wieś ta także leżała niedaleko, a przede wszystkim dobrze się nazywa...
Niestety, nie przeprowadzono zaplanowanego rekonesansu i nie rozpoznano bagnistej i podmokłej doliny rzeczki Mierei, co miało znaczący wpływ na bieg wydarzeń. Piechota nacierać miała w głęboko urzutowanym ugrupowaniu, co powodowało olbrzymie zagęszczenie na niewielkiej przestrzeni. Miały ją wspierać wozy 1. pułku czołgów, które jednak - wbrew wszelkim zasadom - rozproszono pojedynczo między pododdziałami.
W przededniu bitwy, decyzją wspomnianego już gen. Gordowa, skrócono przygotowanie artyleryjskie i ograniczono artyleryjski wał ogniowy, który miał poprzedzać nacierającą piechotę. Na dodatek Gordow nakazał przeprowadzenie rozpoznania walką siłami jednego batalionu. "Razwiedka bajom" - to było przekleństwo żołnierzy Armii Czerwonej. Z takiego zadania mało kto powracał...
Do dziś niejasne są też przyczyny, dla których obydwie sąsiadujące z Polakami sowieckie dywizje były w dniu bitwy tak mało aktywne, choć przecież miały teoretycznie na swoich odcinkach takie same zadania jak "kościuszkowcy". Czy wynikało to z rozkazu dowództwa armii czy z innych powodów - nie wiadomo. Jedna z nich miała zdobywać Trygubową, ale nawet nie zbliżyła się do wsi, z której przez cały dzień bitwy na skrzydło Polaków szedł morderczy ogień.
Batalion wyznaczony do rozpoznania walką ruszył 12 października 1943 r. o 6 rano. Po pół godzinie miał już pięćdziesiąt procent strat. Jego resztki, zalegające przed niemieckimi liniami, przeszło cztery godziny oczekiwały na wsparcie artylerii i na natarcie pozostałej części dywizji. Po skróconym przygotowaniu artyleryjskim pułki dywizji wyruszyły z podstaw wyjściowych około 10.30.
W Połzuchach i Trygubowej żołnierze walczyli wręcz. Wsie kilkukrotnie przechodziły z rąk do rąk. Wczesnym popołudniem podniosła się zbawienna mgła i przy całkowitej bierności sowieckiego lotnictwa do akcji wkroczyła Luftwaffe, bezkarnie masakrując zaległych w błotach doliny Mierei żołnierzy. W wyniku braku jakiegokolwiek działania sąsiednich sowieckich dywizji zagrożone zostały obydwa skrzydła "kościuszkowców". W jednym z pułków wybuchła panika...
Szenwald zanotował taką oto wypowiedź Berlinga: "Przywieziono wówczas meldunek, że pod Lenino jest katastrofa i Niemcy wdzierają się pod Mojsiejewo. Powiedziałem wówczas - ‘Zastrzelić jednego sukinsyna z tych meldujących, a Niemcy zginą - tak też się stało’. Podczas walk zawieruszył się dowódca kolejnego pułku, ppłk Franciszek Derks, którego widziano pijanego w okopie z niejaką Klarą Jung. Ten sam oficer melduje później, że jego pułk został rozbity".
Berling wspomina: "Rozkazałem aresztować Derksa i przyprowadzić go pod eskortą na mój punkt obserwacyjny. Niestety, Derks eskortowany do mnie zbiegł". Jak się później okazało, schował się pod opiekuńczymi skrzydłami dowództwa 33. Armii. Interweniujący telefonicznie zastępca dowódcy ds. oświatowych dywizji, Włodzimierz Sokorski, usłyszał w słuchawce: "My wam Dierksa nie wydadim".
Wieczorem Berling dał rozkaz przerwania natarcia i przejścia do obrony, tłumacząc się słusznie przed sowietami koniecznością oczekiwania na sąsiednie dywizje. W międzyczasie odnalazł się śpiący w stodole kolejny "zaginiony" oficer - dowódca 1. pułku czołgów. Trzeba podkreślić, ze zarówno on, jak i Derks, byli oficerami Armii Czerwonej, oddelegowanymi do polskiej dywizji.
Podczas bitwy poległo 510 żołnierzy, rannych zostało 1776. Aż 652 uznano za zaginionych. W sumie było to przeszło ¼ stanu dywizji, czyli mówiąc obrazowo - połowa żołnierzy biorących bezpośredni udział w natarciu. Wśród wielu innych, odznaczeni zostali: porucznik Aleksander Ford i plutonowy podchorąży Hilary Minc (uprzednio prokurator dywizji w stopniu majora, wskutek zatargu z Berlingiem zdegradowany do stopnia plutonowego).
Kilka dni później, na odprawie dywizji, Berling poruszył problem zaginionych, których liczbę oceniał wówczas na 1500: "Na przyszłość trzeba temu zapobiec. A jestem pewny, że za parę tygodni naszych ludzi będzie można znaleźć w Moskwie i Sielcach. Żeby tego więcej nie było, bo się wam pułki, a mnie dywizja rozleci jak stare gacie. Sytuacja jest niewesoła, niesłychanie kompromitująca, bo się to wszystko psiakrew rozlazło jak wszy. Te oddziały, których obowiązkiem było zbierać łazików, zawiodły".
Część z zaginionych podczas bitwy można zobaczyć na fragmentach niemieckiej kroniki filmowej "Deutsche Wochenschau".
Co się z nimi później stało? Czy wrócili do domów, jak obiecywali im Niemcy w rozrzucanych przed frontem "kościuszkowców" ulotkach? Tego nie wiemy.
Tomasz Basarabowicz