Największa dezercja w dziejach Wojska Polskiego. Ten pułk został wymazany z kart historii

"Zhańbiony" 31. Pułk Piechoty został wymazany z kart historii. Jego hańbą była ucieczka i dezercja żołnierzy z jednostki formowanej na zajętych przez Armię Czerwoną w 1944 r. terenach Polski Lubelskiej.

Wejście na Lubelszczyznę, Rzeszowszczyznę, Białostocczyznę i część województwa warszawskiego oddziałów Armii Czerwonej i podążających za nimi oddziałów Armii Polskiej sformowanej w ZSRR, zwanej przez komunistycznych historyków odrodzonym Wojskiem Polskim, które później przekształcono w Ludowe Wojsko Polskie, nie wywołało entuzjazmu wśród Polaków. Tym bardziej, że temu "wyzwalaniu" towarzyszyły, mordy, aresztowania i represje zapowiadające nadejście kolejnej okupacji.

Komunistyczne porządki pod sowieckim nadzorem

Nie psuło to nastroju polskim komunistom. Tak naprawdę nie przejmowali się brakiem poparcia w społeczeństwie, gdy mieli za sobą siłę Armii Czerwonej. Nie mieli zaplecza kadrowego pozwalającego im na obsadzenie wszystkich stanowisk, choćby w tych instytucjach, które sami w 1944 r. stworzyli, ale mieli 35 000 sowieckich żołnierzy na 1000 km kwadratowych opanowanych terenów.

Reklama

Ogólna liczba około 2 mln Sowietów tworzących 1., 2. i 3. Front Białoruski oraz 1. i 4. Front Ukraiński to w przybliżeniu tyle, ile na tych ziemiach mieszkało Polaków.

Niewesoła była też sytuacja żołnierzy, którzy w berlingowskich mundurach przyszli ze wschodu. Dla wielu zaciągnięcie się do tego wojska było jedyną szansą na opuszczenie ZSRR. Na własnej skórze poznali bezmiar represji sowieckiego państwa i często bali się, że stworzone przez Sowietów jednostki to tylko podstęp wymierzony w Polaków, że w ten sposób zebrano ich w jednym miejscu, żeby sprawniej wymordować.

Wielu z żołnierzy znało losy polskich oficerów i policjantów internowanych w 1939 r. i niewiele znaczyły zabiegi propagandy sowieckiej, żeby zbrodnię katyńską przypisać Niemcom. Inni wiedzieli o likwidacji całych szkół policyjnych i oddziałów już we wrześniu 1939 r. Świeża też była pamięć o mordach dokonanych przez bolszewików w czasie rewolucji.

W tej sytuacji, już 15 sierpnia 1944 r. nowo mianowany Naczelny Dowódca WP gen. Michał Rola-Żymierski ogłosił powszechną mobilizację, obejmującą kilka roczników młodych ludzi, spośród których wielu w czasie okupacji niemieckiej było w polskim niepodległościowym podziemiu. Przeprowadzenie takiej mobilizacji nie było łatwe. Przede wszystkim z powodu zniszczenia lub zniknięcia wielu archiwów.

Mobilizacja do berlingowskiego wojska

Komuniści wymyślili sprytny sposób na uzyskanie list zawierających dane mieszkańców - szybko wprowadzili kartki żywnościowe. Za nimi poszły karty mobilizacyjne. Było jednak wielu ludzi, którzy, nie tylko z powodu związków z antyniemieckim podziemiem, żyli korzystając z fałszywych dokumentów. W tamtych czasach ich zdobycie nie było trudne.

Mobilizacja nie przyniosła spodziewanych rezultatów, jednak pozwoliła stworzyć kolejne jednostki. Sprzyjał temu też fakt, że Polacy co prawda nie chcieli takiego wojska i jak mogli uchylali się od mobilizacji, często jednak wstąpienie w jego szeregi chroniło ich przed gorszym losem, np. internowaniem na terenie ZSRR lub karą śmierci.

W szeregach podziemia powstała też idea, że wstąpienie do berlingowskiego wojska i zajęcie tam stanowiska, pozwoli we właściwym czasie przejąć nad nim kontrolę.

W wojsku nie było jednak bezpiecznie. Kadra oficerska - w olbrzymim procencie sowiecka lub zsowietyzowana - uważnie śledziła zachowanie podwładnych. Informacja Wojskowa była po prostu częścią sowieckich służb, a polowanie na członków polskiego niepodległościowego podziemia stało się jej podstawowym zadaniem.

Po przekroczeniu linii Bugu w Armii Polskiej, przemianowanej w lipcu 1944 r. na Wojsko Polskie, wzrosła liczba dezercji. Decydowali się na nią ci, którzy służbę wojskową potraktowali jako rodzaj ryzykownego transportu do Polski, lub ci, którzy do tego momentu poznali prawdziwe oblicze systemu. Mundur zdejmowali również ci, których niepokoił los bliskich, pozostawionych, czasem jeszcze w 1939 r., na Kresach.

W tych ucieczkach brało udział co najwyżej kilku ludzi. Jednak po zatrzymaniu przez Stalina ofensywy letniej Armii Czerwonej i kilku innych decyzjach, takich jak brak pomocy dla powstania warszawskiego i internowanie żołnierzy antyniemieckiego podziemia na terenie ZSRR, rósł niepokój zmobilizowanych Polaków. Z szeregów armii Berlinga zaczęli uciekać też ci, którzy dopiero do niej wstąpili i zorientowali się, że nie byli bezpieczni. Co miesiąc odnotowywano kilkadziesiąt lub kilkaset dezercji.

Wtedy właśnie wydarzyła się jedna z najbardziej nieprawdopodobnych dezercji w historii wojska.

Ukrainiec - dowódcą, alkoholik - komisarzem

W folwarku Białka pod Piaskami niedaleko Lublina był formowany 19. pp, wchodzący w skład 7. Łużyckiej Dywizji Piechoty. 13 września 1944 r. pułk został rozkazem dowódcy 2. Armii WP przemianowany na 31. pp. Poborowi napływali głównie z tzw. punktu zbornego zlokalizowanego w barakach obozowych wcześniejszego obozu koncentracyjnego na Majdanku koło Lublina oraz z kompanii zapasowej stacjonującej w Mijanach po d Lublinem.

Dowódcą pułku był mjr-ppłk Michał Kiślicki, jego zastępcą ds. polityczno-wychowawczych Józef Szymanowski, a zastępcą dowódcy ds. liniowych ppłk Ostrowski. Dowódcami batalionów byli: Eugeniusz Witek (szkolnego), Jurij Ciepłow (1 baon), Konstanty Otrywin (2 baon), Wasyl Aleksandriuk (3 baon). Większość oficerów została przeniesiona z Armii Czerwonej.

Kiślicki był Ukraińcem, który urodził się w 1911 r. i żył przy matce aż do 1929 r., kiedy to na rok poszedł do szkoły młodzieży wiejskiej i zdecydował się wstąpić na ochotnika do Armii Czerwonej. Służył tam i uczęszczał już tylko do szkół wojskowych. Wszystko zawdzięczał Rosji Sowieckiej. We wrześniu 1939 r. brał udział w "wyzwalaniu" tzw. zachodniej Ukrainy. W 1944 r. ukończył nawet kurs Akademii Wojskowej im. Frunzego w Moskwie. Do Wojska Polskiego został skierowany 3 sierpnia 1944 r. na stanowisko dowódcy 31. pp.

Stan ewidencyjny organizowanego w tym czasie pułku był płynny - nie tylko przybywali poborowi, ale od początku zdarzały się liczne dezercje. Na koniec pierwszej dekady października pułk liczył tylko 2437 żołnierzy, w tym 78 oficerów, 372 podoficerów i 1987 szeregowców.

Szeregowców zakwaterowano w czterech stajniach dworskich. Dowództwo mieszkało w dworze. W kancelarii panował bałagan, nie była prowadzona ewidencja pułku. Warunki bytowe pogarszały się - w stajniach panowało zimno i prawdopodobnie w ogóle nie odpowiadały warunkom do zakwaterowania tam ludzi. Za to dowództwo bawiło się dobrze. Zastępca dowódcy ds. polityczno-wychowawczych nie trzeźwiał, a inni oficerowie prawdopodobnie mu nie ustępowali.

Na początku października zdarzyło się nawet, że stojący przed kwaterą oficera informacji wartownik zastrzelił oficera liniowego i zbiegł do lasu...

11 i 12 października 1944 r. pułk przygotowywał się do przeniesienia w nowe miejsce postoju na Podlasiu. Żołnierzom, wśród których pojawiła się plotka, że wywiozą ich na Syberię, rozdano broń i amunicję. Reszta przygotowań przebiegała tak, jak cała organizacja pułku.

11 października 1944 r. wysłani po furmanki żołnierze wrócili bez mundurów i broni, a także bez furmanek. Utrzymywali, że napadli ich partyzanci. 12 października 1944 r. wieczorem oficerowie pułku uczestniczyli w weselu jednego z oficerów. Prawie wszyscy byli pijani. A dowódca pułku wyjechał gdzieś poza majątek. Przynajmniej tak później zeznawał.

Wielka ucieczka

W nocy z 12 na 13 października 1944 r., przed planowanym na 14 października wymarszem, z pułku zdezerterowało ponad 1000 żołnierzy, oficerów i podoficerów. Niektórzy z nich odłączyli się po drodze i wrócili. Jednak i tak była to największa dezercja w całej historii Wojska Polskiego.

Niektóre publikacje mówią o 636 dezerterach. Trudno jednak ocenić na czym się opierają, jeśli w pułku ewidencja nie była systematycznie prowadzona.

Po brawurowej ucieczce ponad 1000 żołnierzy 31. pp Naczelne Dowództwo WP natychmiast zarządziło śledztwo. Już 14 października 1944 r. w Białce znaleźli się oficerowie Zarządu Informacji Naczelnego Dowództwa WP, którzy rozpoczęli przesłuchiwanie świadków zdarzenia i odpowiedzialnych za nie oficerów.

Kto wywołał bunt?

Bez trudu udało im się odtworzyć przebieg dezercji, od samego początku, czyli od chwili, gdy dyżurny plutonowy, który okazał się według nich bliżej nierozpoznanym kapitanem AK, zarządził alarm. Ustalili więc, że jednym z przywódców buntu był członek antykomunistycznego podziemia (AK lub NSZ), zalegalizowany w pułku na fałszywych dokumentach jako ppor. Studziński. Nie zostało to w żaden sposób zweryfikowane, jednak nie można wykluczyć takiej możliwości przy założeniu, że chodziło niekoniecznie o akowskie, ale może też o eneszetowskie podziemie.

Po kilku dniach śledczy znaleźli inną ofiarę. Jedynym zidentyfikowanym przywódcą buntu został ppor. Stanisław Głowala z Lublina opisywany przez komunistycznych historyków jako Stanisław Głowal. W pułku służył jako Stanisław Lipiński. W czasie, gdy miała miejsce dezercja wrócił do Lublina, gdzie posługiwał się podrobioną przepustką obejmującą cały ten okres. 20 października 1944 r. został na ulicy rozpoznany przez sierż. Dudowa z 31. pp i natychmiast aresztowany.

Stanisław Głowala był przedwojennym oficerem, walczył w kampanii wrześniowej 1939 r., a następnie był w lubelskim podziemiu. W AK blisko związany z adiutantem komendanta Okręgu Lublin AK, prawdopodobnie w latach 1943-1944 był dowódcą plutonu ochrony komendy.

W czerwcu 1944 r. pod pseudonimem "Romb" zorganizował i początkowo dowodził kompanią szkolną Komendy Obwodu Lublin Miasto. Wziął udział w operacji "Burza" jako zastępca dowódcy kompanii. W sierpniu 1944 r. wstąpił do armii Berlinga, gdzie używał nazwiska Lipiński.

Po aresztowaniu, został przez Informację Wojskową poddany okrutnemu śledztwu, w którym nie wskazał żadnych powiązań. Podał jedynie nazwisko swojego okupacyjnego podwładnego, który w tym czasie działał pod fałszywym nazwiskiem, więc był nieuchwytny.

Nie przyznał się też do winy, czyli nie potwierdził tez śledczych. Mimo to przez Sąd Wojskowy 7. DP został skazany na karę śmierci, która została wykonana w dniu 11 grudnia 1944 r. w lesie koło Radzynia Podlaskiego, gdzie zakopano jego zwłoki.

Polowanie na dezerterów

Wyłapywani po lasach i zgłaszający się ponownie do wojska świadkowie-uczestnicy dezercji zgodnie zeznawali, że około północy dowódcy kompanii i plutonów zbudzili żołnierzy, przeprowadzili zbiórki i wydali rozkaz wyjścia z koszar. Opuszczano je całymi pododdziałami, bez jakiegokolwiek przeciwdziałania ze strony oficerów przysłanych z Armii Czerwonej.

Nie znaczy to, że dowództwo nie zauważyło całej akcji - przeciwnie. Z mętnych wyjaśnień oskarżonych oficerów można wnioskować, że zebrani w sztabie widzieli wychodzące z koszar jednostki i dlatego wokół budynku urządzono stanowiska ckm obsadzone przez wierną kompanię ckm i pluton żandarmerii. Kiedy ppłk Kiślicki wrócił do majątku i zorientował się, co się dzieje, wysłał oficerów do ich oddziałów, jednak oddziałów już nie było.

Nie wszyscy żołnierze wiedzieli, co się dzieje. Niektórzy z nich myśleli, że to ćwiczenia, inni, że zapowiadana dyslokacja. Według niektórych żołnierzy, gdy przeszli około 3 kilometrów, organizator ucieczki kazał im rozejść się do domów. Wtedy wrócili do pułku.

Inni twierdzili, że ich towarzysze starali się dojść do konkretnych miejsc. Większość kierowała się na południe. Grupa ppor. Studzińskiego, miała się podobno połączyć z jakimś oddziałem podziemia.

Niektórzy z aresztowanych dezerterów mówili też o próbie dołączenia do dużej koncentracji polskich oddziałów partyzanckich, jaka miała się odbyć w powiecie chełmskim lub o dołączeniu do oddziału działającego koło Bończy.

Nie do końca wiadomo, co się potem stało z pozostałymi uciekinierami, tymi którzy nie wrócili do pułku, ani nie dołączyli do żadnego oddziału partyzanckiego. Wiadomo jedynie, że część dezerterów połączyła się w grupy, których jedynym celem było ukrywanie się w okolicznych lasach.

Już 13 października 1944 r. na całej Lubelszczyźnie rozpoczęły się polowania na uciekinierów. Brały w nich udział grupy wydzielone z innych polskich pułków. Być może jakieś grupy wydzielone z Armii Czerwonej.

W polowaniu wzięła także udział 64. DS NKWD, która właśnie pojawiła się na tym terenie. Zatrzymywano jednak przeważnie pojedynczych żołnierzy, z których nikt nie wiedział, od czego się zaczęło. Nigdy nie doszło do wyjaśnienia przyczyn i celu całej akcji. Nie zostali zidentyfikowani jej organizatorzy.

Dowódcy po sąd wojskowy

 

Brak reakcji dowództwa pułku w noc, gdy miała miejsce ucieczka, wynikał pewnie z różnych powodów, ale jednym z nich był brak zainteresowania pułkiem ze strony dowódcy, innym pijaństwo jego zastępcy ds. polityczno-wychowawczych oraz nieobecność na terenie koszar niektórych oficerów. To wszystko ujawniono w czasie błyskawicznego śledztwa.

17 października 1944 r.  Sąd Wojskowy 2. Armii WP, na podstawie zebranych w śledztwie materiałów, w trybie doraźnym skazał zarówno dowódcę pułku, jak i innych oficerów (głównie Rosjan) na karę śmierci i degradację do stopnia szeregowego lub wieloletnie więzienie.

Wyrok został zatwierdzony przez dowódcę 2. Armii gen. Stanisława Popławskiego.

Skazani mieli jednak szczęście. Bardzo szybko gen. Rola-Żymierski ułaskawił ich i zamienił karę śmierci na 10 lat pozbawienia wolności ze skierowaniem do końca wojny do kompanii karnej. Potem było jeszcze dziwniej.

Komunistyczna "sprawiedliwość"

Nie wiadomo, jak potoczyły się losy wszystkich skazanych. Dobrze udokumentowany jest tylko przebieg dalszej kariery dowódcy pułku. Już 23 października 1944 r. Kiślicki trafił do kompanii karnej.

I cóż. Po niecałym tygodniu dowódca samodzielnej kompanii karnej wystąpił z wnioskiem o przedterminowe zwolnienie Kiślickiego, ponieważ zachowywał się wzorowo, a nawet został jego zastępcą. 31 października 1944 r. Wojskowy Sąd Polowy 2. DP wydał postanowienie, w którym odmówił zwolnienia.

Nie miało to większego znaczenia. W jakiś trudny do wyjaśnienia sposób już w listopadzie 1944 r. Michał Kiślicki został skierowany do Wojsk Wewnętrznych dowodzonych przez płk. Henryka Toruńczyka. Nie miało to nic wspólnego z karą. Przeciwnie, objął wysokie stanowisko szefa sztabu Brygady WW.

2 maja 1945 r. dostał od Stanisława Radkiewicza awans na pułkownika. W grudniu 1945 r., po pełnym sukcesów i awansów pobycie w Polsce, został odesłany do Armii Czerwonej.

Skazany na zapomnienie

  

Co się stało z pułkiem? Ostatecznie 14 października 1944 r. zdziesiątkowany pułk opuścił Białkę.

16 października 1944 r. Naczelny Dowódca WP gen. Michał Rola-Żymierski rozformował pułk jako zhańbiony i wykreślił go z rejestru pułków, a więc i tradycji Wojska Polskiego.

Wydaje się, że taka decyzja pociągnęła za sobą zniszczenie wszystkich dokumentów pułku. Tak jakby nie istniał.

Największą korzyść przyniosło to jednak Kiślickiemu i być może innym oficerom, którzy mogli rozpocząć "życie po życiu".

Anna Grażyna Kister

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy