Witold Urbanowicz. As polskiego lotnictwa myśliwskiego
Na liście polskich pilotów myśliwskich II wojny światowej Witold Urbanowicz zajmuje drugie miejsce, a gdyby uznać wszystkie strącone przez niego samoloty, byłby jej liderem.
Witold Urbanowicz latał w Royal Air Forces, czyli w lotnictwie, w którym każdy członek personelu latającemu po odbyciu tury lotów bojowych, kierowany był na obowiązkowy odpoczynek. W siłach powietrznych innych państw takich obostrzeń nie było. Skuteczność, jaką osiągnął była zdumiewająca, gdy weźmie się pod uwagę, że - z przyczyn od niego niezależnych - udział w walkach powietrznych trwał w jego przypadku zaledwie niespełna dwa miesiące...
Urbanowicz, zwany w lotnictwie "Kobrą", związał się z wojskiem wcześnie. Po dwóch latach spędzonych w seminarium nauczycielskim w Suwałkach, wstąpił w 1925 r. do Korpusu Kadetów nr 2 w Modlinie (po roku szkołę przeniesiono do Chełmna), i tam w 1930 r. uzyskał maturę. Zaraz potem, po zaliczeniu kursu unitarnego w podchorążówce piechoty w Ostrowi Mazowieckiej, jako kapral podchorąży rozpoczął przygodę z lotnictwem: podjął naukę w dęblińskiej szkole podchorążych.
Promowany 15 sierpnia 1932 r. na podporucznika ze specjalnością obserwatora, otrzymał przydział do 2. Nocnego Dywizjonu Bombowego 1. Pułku Lotniczego w Warszawie. Że jednak marzyło mu się samodzielne latanie, odbył w 1933 r. kurs pilotażu w Centrum Wyszkolenia Oficerów Lotnictwa w Dęblinie, wzbogacony następnie kursem wyższego pilotażu w Lotniczej Szkole Strzelania i Bombardowania w Grudziądzu. Dzięki uzyskaniu tych kwalifikacji, przeszedł do lotnictwa myśliwskiego - służył najpierw w 113., a potem 111. Eskadrze Myśliwskiej. W tej ostatniej był zastępcą dowódcy.
W sierpniu 1936 r. - według informacji, długo skrywanych w tajemnicy - odniósł pierwsze zwycięstwo: służąc przy granicy ze Związkiem Radzieckim, z bazą w Sarnach, w trakcie lotu, mającego na celu niedopuszczenie do naruszania polskiej przestrzeni powietrznej przez samoloty zwiadowcze ZSRR, starł się z prawdopodobnie z radziecką maszyną R-5. Obcy samolot nie reagował na ostrzeżenia, iż znajduje się nad terytorium RP, a na dodatek (według relacji Urbanowicza) otworzył doń ogień.
Tak po latach opowiadał o tym zdarzeniu: "Patrolowaliśmy wyznaczony obszar, mieliśmy ostrą amunicję. Otrzymaliśmy rozkaz, aby strzelać wyłącznie we własnej obronie, tak też się stało. W czasie lotu z por. Wincentym Nałęczem sowiecki samolot otworzył do nas ogień. Po wykonaniu uniku, ponownie dawałem mu znaki: kołysaniem samolotu i wskazywaniem ręką na wschód. Mimo to pilot sowiecki ponownie nas ostrzelał. Wówczas zaatakowaliśmy. Strzelałem krótkimi seriami. Nagle samolot sowiecki zaczął dymić, wykonał kilka zwitek korkociągu i zniknął w chmurach".
Choć "Zaraz potem Rosjanie przestali fotografować nasze umocnienia na wschodniej granicy", wygranej nie fetował, wygraną zatuszowano; już wtedy jednak zyskał opinię pilota "rogatego". Opinię tę utwierdził incydent, do którego doszło na stołecznym lotnisku podczas międzynarodowych zawodów, kiedy przyłapanego na próbie myszkowania w hangarach niemieckiego konstruktora Willego Messerschmitta Urbanowicz, pełniący służbę oficera inspekcyjnego, wziął na muszkę pistoletu.
Uznany za mocno niesfornego (a miał też na koncie publiczną krytykę wyższego oficera 1. Pułku Lotniczego...), został w październiku 1936 przeniesiony z eskadry liniowej do szkoły w Dęblinie na stanowisko instruktora pilotażu. Wtedy przylgnął do niego pseudonim "Kobra", wzięty od jego słów, iż myśliwiec musi być w powietrzu czujny i niebezpieczny jak kobra. Zajęcia prowadził również w Wyższej Szkole Pilotażu w Ułężu koło Dęblina.
Czy powierzenie odpowiedzialności za uczniów okiełznało temperament młodego (urodził się 30 marca 1908 r. w Olszance pod Białymstokiem) oficera? Na szczęście nie...
W czasie Wojny Obronnej nie dane mu było zasmakować zwycięstwa - dysponując przestarzałym samolotem (P.7a) nie miał szans na stoczenie równorzędnej walki z pilotami Luftwaffe; jedynym sukcesem w spotkaniach z wrogiem nad Dęblinem i Ułężem było to, że nie dał się trafić.
Kiedy stracił samolot, zniszczony na lotnisku polowym, stanął na czele oddziału 50 podchorążych, z którym miał dotrzeć do Rumunii, aby odebrać rzekomo dostarczone tam przez Francuzów i Anglików samoloty. Sprzętu nie było; Urbanowicz zawrócił więc do granicy rumuńsko-polskiej, by włączyć się do walki, został jednak aresztowany przez żołnierzy Armii Czerwonej.
W niewoli przebywał niecały dzień; po udanej ucieczce dołączył do swoich podchorążaków i wraz z nimi trafił do obozu internowany w Slatinie, skąd razem uciekli i przez Bukareszt oraz port w Bałcziku przedostali się drogą morską do Bejrutu, a stamtąd do Francji. Tam znów nie udało mu się zakwalifikować do personelu latającego - wobec niemożności podjęcia walki z Niemcami, pod koniec stycznia 1940 r. przyjął propozycję Brytyjczyków i wstąpiwszy (za zgodą polskich przełożonych) do Royal Air Force, znalazł się na Wyspach.
Po odbyciu przeszkolenia w Eastchurch i Blackpool oraz zapoznaniu się z nowoczesnymi samolotami myśliwskimi otrzymał przydział do 601., a zaraz potem 145. Dywizjonu Myśliwskiego RAF. Pierwszy lot bojowy odbył 4 sierpnia 1940, pierwsze zwycięstwo odniósł cztery dni później (strącił messerschmitta Bf 109).
Jako autor dwóch pewnych zestrzeleń (12 sierpnia wpisał sobie do statystyk junkersa 88) przeszedł do polskiego 303. Dywizjonu Myśliwskiego, w którym 21 sierpnia objął stanowisko dowódcy eskadry A. Jego talent dowódczy został szybko zauważony: 7 września otrzymał nominację na dowódcę dywizjonu. Warto podkreślić, że wakujące po ciężkiej kontuzji mjr. pil. Zdzisława Krasnodębskiego (poparzony wskutek zestrzelenia) stanowisko objął w stopniu porucznika, wbrew opinii wpływowej części władz Polskich Sił Powietrznych. Zgodnie z brytyjską pragmatyką, jako dowódca Dywizjonu otrzymał rangę squadron-leadera, czyli majora - polskim majorem został dopiero 16 lipca 1941 (kapitanem - 19 października 1940).
Pod jego komendą 303. Dywizjon brał udział w decydujących o odparciu niemieckich ataków walkach Bitwy o Anglię - sam zaś odnosił kolejne zwycięstwa. 15 września, w najtrudniejszym dniu bitwy, strącił dwa dorniery 17, 26 września ustanowił własny rekord - jednego dnia zestrzelił aż cztery samoloty: dwa junkersy 88 i po jednym messerschmitcie - Bf 109 oraz Bf 110. Podobny wynik zanotował trzy dni później: wtedy jego łupem padły 3 messerschmitty Bf 109 i jeden dornier 17.
21 października 1940 r. tura lotów por. Urbanowicza dobiegła końca - zdał dowództwo dywizjonu por. pil. Zdzisławowi Hennebergowi i udał się na wypoczynek. Potem (jakież to polskie...) uznano, iż zdobył zbyt poważną markę, więc nie przywrócono go do lotów operacyjnych, lecz zakonserwowano w dowództwie 11. Grupy Myśliwskiej jako oficera łącznikowego, by następnie - wobec zgodnej opinii polskich i brytyjskich myśliwców, iż jest pilotem i dowódcą zbyt wysokiej klasy, by mógł marnować się poza jednostkami bojowymi - mianować dowódcą (i organizatorem) 1. Polskiego Skrzydła Myśliwskiego, w skład którego wchodziły dywizjony 303., 306., i 308.
"Rogaty" podpułkownik - Urbanowicz nosił brytyjską rangę wing commandera, czyli polskiego podpułkownika właśnie - nie miał wciąż dobrej opinii w dowództwie Polskich Sił Powietrznych, więc po zaliczeniu tury na stanowisku dowódcy skrzydła (od 15 kwietnia do 1 czerwca 1941) zwekslowano go całkiem na boczny tor.
Pogromca 15 na pewno, a jednego prawdopodobnie, samolotów Luftwaffe skierowany został w lipcu 1941 do Stanów Zjednoczonych z misją... propagandową: miał wygłaszać odczyty dla Polonii, nęconej perspektywą wstępowania do Polskich Sił Zbrojnych, a także wykłady z taktyki lotnictwa myśliwskiego. Wybitny as myśliwski, kawaler Orderu Virtuti Militari V klasy, czterech Krzyży Walecznych i brytyjskiego Distinguished Flying Cross, jeden z dziesięciu najskuteczniejszych alianckich myśliwców Bitwy o Anglię, miał już nigdy nie wrócić do bojowego latania w samolotach oznaczonych biało-czerwoną szachownicą.
Po powrocie zza oceanu (w czerwcu 1942) pracował w szkolnictwie jako instruktor w 16. Szkole Podstawowego Pilotażu w Newton, by jesienią 1942 r. udać się ponownie do USA, aby objąć funkcję zastępcy attache lotniczego ambasady RP w Waszyngtonie.
Skąd wzięła się niełaska? Nietrudno dociec. Wyjaśnienie dał już w czasie wojny Arkady Fiedler, autor kanonicznego "Dywizjonu 303". W reportażu "Raz na wozie, raz pod wozem" napisał bez ogródek: "W tym gorącym dla myślistwa brytyjskiego okresie, kiedy dzień w dzień srożyły się gwałtowne walki nad Anglią, opustoszałe po zestrzeleniu majora Krasnodębskiego stanowisko polskiego dowódcy Dywizjonu 303 wymagało natychmiastowego obsadzenia. Wicemarszałek brytyjskiego lotnictwa Keith Park, dowódca 11 grupy myśliwskiej, nie wahał się ani chwili, znał dobrze swych pilotów, wiedział, komu zaufać. Dowódcą 303 mianował porucznika Witolda Urbanowicza, dotychczasowego zastępcę Krasnodębskiego. Jak słuszny był to wybór, wykazały następne dni: Urbanowicz odznaczył się jako kapitalny dowódca i jako as nad asami, pogromca wroga.
Aliści »Rubens«, siedziba Sztabu Polskich Sił Zbrojnych w Londynie, był innego zdania. Miał w biurze swego kandydata na dowódcę 303, chciał swemu człowiekowi przysporzyć laurów, więc zza pleców generała Sikorskiego boczył się na nominację Urbanowicza i intrygował. Generał Ujejski, szef polskiego lotnictwa w Wielkiej Brytanii, założył protest, ale na szczęście był to głos wołającego na puszczy". Jak się jednak okazało - nie do końca; zadraśnięty w swej dumie generał pokazał jeszcze pazury...
W dyplomacji Urbanowicz nie wytrwał długo. We wrześniu 1943 r., wykorzystując swe kontakty w armii amerykańskiej, uzyskał zgodę na dołączenie na prawach gościa do 14. Floty Lotniczej, operującej na froncie chińskim przeciw Japończykom. Kiedy jego umiejętności przetestowano w dywizjonach 26. i 74., trafił (23 października 1943) do 75. Dywizjonu Myśliwskiego 14. Grupy Lotniczej, jednostki, wyróżniającej się honorową nazwą "Latające Tygrysy".
11 grudnia 1943 r. przeszedł do jej legendy: kiedy osłaniał amerykańskie bombowce został zaatakowany przez 6 japońskich myśliwców. Jego samolot nie doznał szwanku, on natomiast zestrzelił dwóch wrogów, lecących prawdopodobnie aparatami nakajima Ki-43. Te dwa łupy wydłużyły listę jego zwycięstw do 17 - aczkolwiek, jak stwierdził w książce "Świt zwycięstwa", w istocie odniósł w czasie II wojny 28 zwycięstw: "Pytano mnie nieraz o moje konto zestrzeleń w czasie II Wojny. Różne źródła podają różne cyfry, więc przedstawiam stan faktyczny. W Bitwie o Wielką Brytanię zestrzeliłem 17 samolotów, na Dalekim Wschodzie 11, z czego 6 samolotów w czasie walk, natomiast 5 samolotów podczas ataków na lotniska japońskie w Chinach i na Tajwanie, w momencie ich startu lub lądowania".
Nie ma powodu, by beznamiętne wyliczenia podawać w wątpliwość; faktem jest, iż nie wszystkie pojedynki zostały uznane zgodnie z przyjętymi zasadami (nagranie przez kamery, sprzężone z bronią pokładową, zeznanie świadka, odnalezienie we wskazanym miejscu wraku).
Służba w charakterze gościa USAAF dobiegła końca 15 grudnia 1943 r. - Urbanowicz, odznaczony amerykańskim Distinguished Flying Cross i Medalem Lotniczym, a także chińskim Krzyżem Lotniczym, wrócił do Wielkiej Brytanii, do pracy w sztabie PSP, by następnie rozpocząć misję attache lotniczego w Waszyngtonie (już w polskim stopniu podpułkownika, otrzymanym 1 marca 1944). Został tam do końca wojny, kiedy zaś w lipcu 1945, rząd USA wycofał uznanie Rządowi RP na Wychodźstwie, złożył obowiązki, zdemobilizował się i via okupowane Niemcy przedostał się do Polski.
W ojczyźnie wszelako nie było dlań miejsca; nękany przez Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, udał się przez "zieloną granicę" na zachód. Potem wyjechał do Stanów Zjednoczonych, zamieszkał w Nowym Jorku, podjął pracę w lotnictwie (American Overseas Airlines, Eastern Airlines, Republic Aviation).
Po przejściu na emeryturę, co nastąpiło w 1973, jeszcze przez 21 lat służył jako konsultant różnym firmom lotniczym.
Okazał się też utalentowanym pamiętnikarzem - wydał w kraju pięć książek (częściowo ocenzurowanych): "Myśliwcy", "Początek jutra", "Świt zwycięstwa", "Ogień nad Chinami", "Latające Tygrysy").
W 1991 r. odwiedził Polskę, cztery lata później przyjął od prezydenta Lecha Wałęsy akselbanty generała brygady (pułkownikiem w stanie spoczynku został 1 stycznia 1964 r.). Część wojennych pamiątek podarował Muzeum Okręgowemu w Suwałkach, resztę jego syn przekazał w 2008 r. Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie.
Witold Urbanowicz, jeden z największych polskich asów lotniczych, zmarł 17 sierpnia 1996 r. w szpitalu dla weteranów wojennych na Manhattanie. Spoczął na cmentarzu Narodowego Sanktuarium Matki Boskiej Częstochowskiej w "Amerykańskiej Częstochowie" - Doylestown w Pensylwanii.
Już za życia stał się legendą. Mówiono, że dzięki wyjątkowemu opanowaniu pilotażu żaden z jego samolotów nie został nigdy nawet draśnięty pociskiem wroga - i że w czasie lotu zauważał wszystko, co działo się w powietrzu, nawet w trakcie najbardziej zaciętych pojedynków.
Ładnie sportretował go Fiedler: "Nie sposób było ująć Urbanowicza w utarte kanony: wyrywał się z ludzkiego doświadczenia. Wszystko u niego było jak u innych myśliwców, mocna postawa i energiczna twarz, i czyste oko, a jednak wyczuwało się, że to jeszcze nie wszystko. Wyczuwało się coś zgoła nowego, jakiś nie napotkany dotychczas rys ludzki, bez przeszłości, bez porównań. A potem nagle przychodziło jakby olśnienie: metal. Tak, było to wyraźne upersonifikowanie metalu. To nerwowa stal. Błysk w jego jasnych oczach, dosadny dźwięk jego słów, rześkość jego ruchów - to jakby aluminium, lekkie a mocne, które, przybierając duszę i ciało, stworzyć musiało właśnie taki, a nie inny, wyraz życia. Nie dziw, że Urbanowicz i samolot stanowili tak zgraną ze sobą spójnię".
I dalej: "Już (...) pierwsza walka uwypukliła wszystkie zalety Urbanowicza, którymi zasłynął w dalszych triumfach: trafność decyzji, szybkość reakcji, odwagę i zaciekłość. (...) ujawniał niezwykłą wytrwałość, właśnie ów aluminiowy hart. I jeszcze coś innego: drapieżność jak gdyby mitycznego ptaka. (...) Nie ulega wątpliwości, że Urbanowicz przedstawiał krystalizujący się typ nowego żołnierza. Z żołnierską, uczciwą żarliwością wchłaniał w siebie istotę metalu i stwarzał nowy stop, zdrowy, tęgi, zdobywczy, a bynajmniej nie wyzbyty cech ludzkich. Unerwione aluminium, w którym biło żywe, ludzkie serce. Dlatego Urbanowicz stanowił tak ciekawy typ człowieka nowoczesnej techniki i dlatego może Anglicy, wyczuwając to, tak o niego zabiegali.
I nie tylko Anglicy. Angielki również".
Waldemar Bałda