Wola 1944. (Nie)ludzka rzeźnia
Zwały ciał pomordowanych ludzi. Mężczyźni, kobiety, dzieci, starcy. Trupy wzdłuż Wolskiej, Górczewskiej, Młynarskiej i wielu innych ulic. Tak wyglądał krajobraz warszawskiej Woli 5 sierpnia 1944 roku i przez następnych kilka dni. Dopóki nie podpalono stosów ciał, które obróciły się w tony popiołu. Niemiecka zbrodnia dokonana na ludności cywilnej warszawskiej dzielnicy pochłonęła znacznie więcej ofiar niż zbrodnia katyńska. A mimo to wciąż jest nadal znacznie mniej obecna w zbiorowej pamięci Polaków.
Przy cmentarzu prawosławnym Niemcy rozstrzelali 5 sierpnia 1944 r. grupę mieszkańców domów przy ul. Wolskiej, którzy schronili się w podziemiach cerkwi. Wśród prowadzonych na śmierć był 11-letni Wiesio Kępiński.
"Ojciec mój szedł pierwszy - relacjonował Kępiński. - Ja z matką, która niosła Sylwusia na ręku, na końcu pochodu sześćdziesięciu jeden skazańców. Gdzieś w tym szeregu mój brat i jego żona w ciąży. Niosła w sobie dziecko, które nigdy nie ujrzało świata. Głosu mojej matki, która jak w obłędzie powtarzała »zabiją nas, zabiją...«, nie słyszę dziś. Jak to możliwe?"
Na moment przed salwą Kępiński uciekł sprzed luf plutonu egzekucyjnego, wbiegając na wał, pod którym stali skazańcy. Ale jeden z żołnierzy strzelił i ranił go. Chłopiec spadł na drugą stronę wału. Nie szukano go. Dowlókł się na ulicę Redutową. Okrwawionym chłopcem zajęła się mieszkająca tam kobieta. Po wojnie Kępiński wydał wspomnienia zatytułowane "Sześćdziesiąty pierwszy". Miał być bowiem sześćdziesiątą pierwszą ofiarą.
5 sierpnia Niemcy zabili też 20 dzieci z prawosławnego sierocińca. Zamordowany został także prawosławny ksiądz Teofan Protasewicz, proboszcz parafii św. Jana Klimaka, z żoną i synem. Jego los podzielił ksiądz Mieczysław Krygier z kościoła św Wawrzyńca, znajdującego się nieopodal cerkwi. Został zamordowany w świątyni.
Tamten dzień, 5 sierpnia 1944 roku, został nazwany "czarną sobotą", był kulminacją zbrodni na Woli, nazwanej rzezią. Z mniejszym natężeniem rozstrzeliwano w niedzielę, lecz liczba zabitych i tak szła w tysiące.
Szacunki ofiar wolskiej zbrodni są ogromnie rozbieżne: od 20 tysięcy, co wydaje się znacznie zaniżoną liczbą, do 55 tysięcy i więcej zamordowanych. Na pomniku ofiar niemieckiej zbrodni na Woli widnieje liczba 50 tysięcy. Na nieco ponad 40 tys. szacuje liczbę ofiar Muzeum Powstania Warszawskiego.
A w Europie symbolem niemieckich zbrodni na ludności cywilnej są Lidice w Czechosłowacji (200 ofiar), Oradour sur Glane we Francji (642 ofiary), Groty Ardeatyńskie we Włoszech (335 ofiar)...
Na wieść o wybuchu walk w Warszawie, Reichsführer SS Heinrich Himmler powiedział do Adolfa Hitlera: "Z punktu widzenia historycznego jest błogosławieństwem, że Polacy to robią. Po pięciu, sześciu tygodniach wybrniemy z tego. A Warszawa, stolica, głowa, inteligencja tego byłego 16-, 17-milionowego narodu Polaków, będzie zniszczona".
Zniszczenie miało dotyczyć nie tylko murów, lecz i mieszkańców.
Hitler dał przyzwolenie na zburzenie miasta i wymordowanie ludności Warszawy. Tak jak w przypadku Holocaustu, także i ludobójstwo zaplanowane wobec mieszkańców stolicy, nie opierało się na pisemnym rozkazie.
Masakry ludności Woli dokonała Grupa Bojowa gruppenführera Heinza (Heinricha) Reinefartha, wyższego dowódcy SS i Policji Warthegau (Kraju Warty), złożona z batalionów policyjnych, oddziałów pułku SS Dirlewangera, do którego wcielano kryminalistów i inne szumowiny oraz esesmanów zesłanych do obozu, oddziałów azerbejdżańskiego i wschodniomuzułmańskiego pułku SS.
Zanim niemieccy żołnierze przystąpili do masakry mieszkańców Woli, od rana 5 sierpnia 1944 r. walczyli w tej dzielnicy z powstańcami, którzy zbudowali barykady na ulicach Wolskiej i Górczewskiej. Powstańcy bronili pałacyku Michla przy ulicy Wolskiej obsadzonego przez batalion "Parasol", co zostało upamiętnione w jednej z najbardziej znanych piosenek tamtych dni. Ale musieli ustąpić. Ciężkie boje toczyły się w rejonie cmentarzy wolskich.
Podpułkownik Jan Mazurkiewicz "Radosław" dowodzący zgrupowaniem "Radosław", kontratakował 5 sierpnia po południu. Powstańcom udało się chwilowo opanować pewien teren Woli, do ulicy Płockiej, lecz nie zastali tam mieszkańców. Zostali wymordowani albo uciekli na polską stronę.
Dzień później "Radosław" pisał do dowództwa powstania w dramatycznym raporcie:
"Szykuje się olbrzymia tragedia, tak jak historyczna rzeź Woli. Robię co mogę, by tragedię zmniejszyć, przepycham ludzi przez Powązki (...) Jeżeli możecie dziś pomóc - to godzin zostało niewiele. Kijem nikogo nie obronię".
Siły powstańcze były za słabe. Niestety, nie było szans, by zapobiec tragedii. Zdecydowana większość ofiar masakry na Woli zginęła 5 sierpnia.
Dowodzący niemieckimi oddziałami na Woli "Gruppenführer" Heinz Reinefarth, rozmawiając w latach 70. z reporterem Krzysztofem Kąkolewskim, uznał za "technicznie niemożliwe" rozstrzelanie w kilka dni 35 tysięcy mieszkańców Woli. Twierdził: że za mało miał ludzi. Jego podkomendnych nie było za mało, brakowało jednak czegoś innego, do skrupulatnego wypełnienia rozkazu.
Hans Thieme, oficer Wehrmachtu, zanotował uwagę Reinefartha na temat ludności Woli, wypowiedzianą beznamiętnym tonem: "To jest nasz najtrudniejszy problem: nie mamy tyle amunicji aby ich wszystkich zabić". Nieco inaczej Reinefarth ujął w depeszy do dowódcy 9. Armii, generała Nikolausa von Vormanna: "Co robić z ludnością cywilną? Mam mniej amunicji niż zatrzymanych".
Reinefarth usiłował wmówić polskiemu reporterowi, że 5 i 6 sierpnia działy się "różne rzeczy", o których nie wiedział, a gdy słyszał o mających nastąpić egzekucjach, odwoływał je. A tymczasem jego stanowisko dowodzenia znajdowało się na rogu ulic Wolskiej i Syreny, trzysta metrów od fabryki Franaszka. Tam, na dziedzińcu, dokonywano masowych egzekucji. Reinefarth raportował 5 sierpnia: "Straty własne 6 zabitych, 24 ciężko rannych, 12 lekko rannych. Straty nieprzyjaciela - z rozstrzelanymi - ponad 10 tysięcy". Ilu mógł mieć zabitych "nieprzyjaciel", czyli powstańcy? Stu, dwustu, może nieco więcej. Pozostałe "straty nieprzyjaciela" - historycy uznają dane Reinefartha za mocno zaniżone - to rozstrzelani mieszkańcy Woli.
Jeden z niemieckich świadków zbrodni, podoficer, zapytał esesmana, jaki jest cel egzekucji. Usłyszał, że jego też to brzydzi, ale "to dowódca bojowej Reinefarth wydal ten rozkaz". Jednak inni niemieccy żołnierze wykonywali rozkaz z przekonaniem, uważając, że Polacy to bandyci, których trzeba rozstrzelać. Polacy słyszeli też, że z ich winy giną niemieckie kobiety i dzieci, wobec tego i oni muszą zginąć.
Egzekucję przeżyła Wanda Łokietek- Borzęcka, która opowiedziała o tragedii jednej z dziewcząt. Gdy ta zorientowała się, że zostanie rozstrzelana, prosiła niemieckiego żołnierzy, by ją oszczędził. "Błagała mówiąc: »Boże, co moja biedna matka powie, co się stanie jak się dowie, że i ja nie żyję, ona skona z rozpaczy«. Biedna została wyprowadzona przez tegoż Niemca za mur, tam najprawdopodobniej wykorzystał ją, a potem przyprowadził szlochającą na to samo miejsce i strzelił tak niefortunnie, że żyła jeszcze, męcząc się straszliwie. Po jakimś czasie ten łotr dobił ją".
W Szpitalu Wolskim przy Płockiej oficer SS zastrzelił dyrektora szpitala, doktora Józefa Mariana Piaseckiego w jego gabinecie, a wraz z nim profesora Janusza Zeylanda oraz kapelana ks. Kazimierza Ciecierskiego. Personel i chorych w szpitalnych koszulach i szlafrokach, ponad 300 osób, popędzono ulicą Górczewską na miejsce rozstrzelania, koło wiaduktu kolejowego. Zamordowano tam, i przy halach na Moczydle, co najmniej 4500 osób, choć są i znacznie wyższe szacunki - nawet do 12 tysięcy. Ocalały z egzekucji - padł udając zabitego - Konrad Golian zeznawał, że esesmani zabijali grupami po 12 osób. Od płonących belek i desek spadających z domów ogarniętych pożarem zapalały się ciała pomordowanych.
Wzdłuż ulicy Wolskiej, głównej arterii dzielnicy, mordowano w kilkudziesięciu miejscach. W dziesięciu zginęło ponad 500 osób. Ogromną większość ofiar spędzono z ich domów na tereny fabryczne i tam rozstrzelano.
W grupie prowadzonych na rozstrzelanie na teren fabryki Ursus (Wolska 55) była Wanda Lurie, wypędzona z domu przy ulicy Wawelberga. Była w dziewiątym miesiącu ciąży, towarzyszyła jej trójka dzieci, w wieku 3, 6 i 12 lat. "Szły płacząc i modląc się. Starszy widząc zabitych, wołał, że nas zabiją i wzywał ojca. Pierwszy strzał położył starszego synka, drugi ugodził mnie, następny zabił młodsze dzieci. Przewróciłam się na prawy bok; strzał oddany do mnie nie był śmiertelny. Kula trafiła w kark z lewej strony i przeszła przez dolną część czaszki, wychodząc przez prawy policzek; dostałam krwotoku ciążowego".
Wanda Lurie zeznawała, że oprawcy w przerwach w rozstrzeliwaniu, rabowali kosztowności, których szukali u zabitych, pili wódkę, śpiewali, śmiali się. Po trzech tygodniach urodziła syna.
Dzieci Wandy Lurie były jednymi z być może aż 6 tysięcy zamordowanych na terenie fabryki Ursus. Do 4 tysięcy mogła sięgnąć liczba ofiar zabitych w fabryce Franaszka przy Wolskiej. Zamordowany został jej właściciel Kazimierz Franaszek, jego żona w ciąży i synek.
5 sierpnia żołnierze niemieccy otoczyli domy Hankiewicza przy ul. Wolskiej 105/109 i podpalili je. W ogniu mogło zginąć nawet 2000 mieszańców.
Tych, którzy ocaleli z masakry, Niemcy wypędzali z miasta. Zuzanna Biesiadecka wspominała marsz przez ulicę Górczewską ku skrajowi miasta. Miała wtedy pięć lat.
"Po obu stronach leżą ludzie. Myślałam wtedy, że śpią. Dziwiłam się, dlaczego śpią w takich dziwnych pozach, dlaczego niektórzy są okrwawieni. I dlaczego wzdymają im się brzuchy. Słychać wrzask Niemców i strzały. Z przodu i z boku ciągle ktoś pada. I zasypia".
Jednak nie wszyscy wypędzani mieszkańcy Woli opuścili miasto. Słabych i chorych, opóźniających tempo marszu mordowali konwojujący niemieccy żołnierze. Przy ulicy Bema oddzielono sto kalek, starców, dzieci i zabito ich.
Rozkaz zabicia wszystkich mieszkańców Warszawy - Wola miała być tylko początkiem - odwołał generał SS Erich von dem Bach, zresztą za zgodą Himmlera. Nie jest jasne kiedy przybył do miasta. Prawdopodobnie 5 sierpnia w późnych godzinach, albo 6 sierpnia.
Był naocznym świadkiem egzekucji. "Sam widziałem jak dzikie tłumy żołnierzy i policji rozstrzeliwały osoby cywilne, sam widziałem palące się stosy trupów, które były oblewane benzyną i podpalane." Kiedy zapytał żołnierzy dlaczego tak się dzieje, usłyszał odpowiedź; " Jest rozkaz Führera, by nie brać jeńców". Tak jakby sam o tym rozkazie nie wiedział...
Von dem Bach wydał rozkaz ograniczający zabijanie tylko do mężczyzn. "Uratowałem życie tysięcy kobiet i dzieci, chociaż to byli Polacy" - chwalił się generał urodzony jako Erich von Zelewski. Miał polskie, kaszubskie korzenie. Później nazywał się von dem Bach Zelewski, a podczas wojny stał się von dem Bachem.
Zeznawał po wojnie, że generał Reinefarth dziękował mu za uchylenie strasznego, okrutnego rozkazu. To tylko potwierdza, że Reinefarth - czemu zaprzeczał po wojnie - ten rozkaz wykonywał.
Von dem Bach nie działał z pobudek humanitarnych, jak to się starał przedstawiać, lecz racjonalnych. Przybył do Warszawy w celu stłumienia powstania, a mordowanie ludności hamowało to zadanie. Generał SS uważał poza tym, że zbrodnie jedynie wzmocnią determinację Polaków. A poza tym Niemcy doszli do przekonania, że warszawianie mogą się przydać jako przymusowi robotnicy. I, w istocie, wielu wypędzonych z miasta Polaków, trafiło do niemieckich fabryk.
Niemal natychmiast po dokonaniu zbrodni, rozpoczęło się palenie zwłok. Tadeusz Klimaszewski został wcielony do komanda, które paliło ciała zamordowanych mieszkańców Woli.
We wstrząsających wspomnieniach "Verbrennungskommando Warschau" Klimaszewski relacjonował to, co zobaczył na podwórzu fabryki Franaszka:
"Jak okiem sięgnąć, czworobok podwórka zalegały trupy. Leżały w pełnym słońcu, jedne skłębione pośrodku w grupy, niektóre opodal rozciągnięte obok siebie, inne pojedynczo na skraju podwórza z wyciągniętymi rękami w kierunku muru, jakby w ostatniej rozpaczliwej próbie ratunku. Musiano tu do spędzonych na dziedzińcu i ścieśnionych w tłumie rzucać granatami, bo splątane kłęby ciał zmasakrowane były straszliwie, a podwórko w tych miejscach pełne było wyrw i dołów. Inni z tłumu, których śmierć nie dosięgła zaraz, leżeli porozrzucani w nieładzie, skuleni strachem czy też bólem, to znów wyprostowani nienaturalnie jakimś ostatnim rozkurczem mięśni. Mury podwórza poodpryskiwane były od serii wystrzałów, tu i ówdzie leżały pogubione drobiazgi, walające się pęki kluczy, porozrywane teczki, chlebaki, rozrzucone bułki, kawałki chleba wdeptanego w ziemię, czapki, berety."
W innym miejscu, w ogrodzie przy Wolskiej widział stos trupów, głównie kobiet i dzieci:
"Drobne dzieci i niemowlęta spoczywały jeszcze w zaciśniętych skurczem objęciach matek, starsze leżały w pobliżu, trzymając poły ich ubrania. Pośrodku tej grupy, jak upiorny symbol, leżał starszy siwy człowiek. Ręka wysunięta daleko do przodu zaciskała kij oparty na pobliskich zwłokach, na końcu którego powiewała biała flaga".
Klimaszewski zauważył, że ofiary zostały po śmierci obrabowane, widział wywrócone kieszenie, rozprute walizki, porozdzieranie tobołki, ręce powykręcane brutalnie, okaleczone "od drapieżnych palców ściągających pierścionki i sygnety".
Ale także, jeszcze przed spaleniem zwłok pomordowanych, żołnierze niemieccy kazali Polakom z Verbrennungskommando, przeszukiwać zwłoki i przynosić im znalezione kosztowności. Grabież była nieodłącznym elementem zachowania się Niemców podczas powstania warszawskiego. Zanim spalili miasto, wywieźli wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, między innymi skrzypce, klasery ze znaczkami, futra. Generał Reinefarth pisał do Himmlera: " Z naszych warszawskich łupów wojennych pozwalam sobie przesłać panu dwie paczuszki herbaty wraz z najlepszymi życzeniami. Heil Hitler!".
W dniach masakry na Woli i w następnych, na Ochocie szalał pułk brygady SS RONA. Jego żołnierze, rekrutujący się z obywateli Związku Sowieckiego różnych narodowości (potocznie, lecz niesłusznie określani jako "własowcy"), mordowali poniekąd przy okazji, gdyż głównym ich zajęciem było rabowanie i gwałcenie kobiet. Ofiarami żołdaków RONA padło około 80 pacjentów Instytut Radowego przy Wawelskiej; przy tej ulicy zabito około 250 Polaków. Zamordowanych zostało około 300 mieszkańców domów przy Grójeckiej a także w alejach Niepodległości. Na klatce domu w al. Niepodległości 223 zabitych zostało 7 sierpnia ponad 50 osób, w tym dzieci, kobiety i starcy.
Zbrodnie na cywilach, w tym także kobietach i dzieciach - mimo rozkazu von dem Bacha, by zabijać tylko mężczyzn, a później nawet by zaprzestać w ogóle zabijana cywilów - trwały nadal, choć nie w tak masowej skali. Albo von dem Bach nie dopilnował wykonania rozkazu, albo nie interesował się nim, zadowalając się, że rozkaz wydał.
Na Żoliborzu w połowie września 1944 roku Niemcy mordowali mieszkańców domów, m.in., przy Marii Kazimiery i Gdańskiej. Przy ulicy Kolektorskiej, na murze, na którym wmurowano tablicę upamiętniającą zamordowanie 40 osób cywilnych, umieszczono napis; "14 IX 1944. W tym miejscu została przez Niemców rozstrzelana, gdy błagała o litość dla pozostałych w schronie, Olga Przyłęcka. Bo to była Polka".
24 września 1944 r. dowódca Żoliborza, ppłk Mieczysław Niedzielski "Żywiciel" otrzymał raport od fotoreportera Olgierda Giedroycia z oględzin miejsca zbrodni: "W pierwszym korytarzu piwnicznym domu przy ul. Gdańskiej 4 potykam się o coś, co po zapaleniu zapałki okazuje się do poły zwęgloną nogą ludzką. W następnym korytarzu zagradza mi drogę trup nagiej kobiety lat około 30, zgwałconej przed śmiercią. Domyślam się tego po szeroko rozstawionych nogach i zakrytej ręką przerażonej twarzy. (...) Na wprost mnie leży grupa złożona z kilku osób zamordowanych w bestialski sposób. Bezbronne kobiety i jakiś mężczyzna - cywil pokłuty nożem. Wszystkie twarze wykrzywione przerażeniem (...) Na półpiętrze leży trup dziecka (wiek 5-6 lat) z roztrzaskaną głową".
Maja Motyl i Stanisław Rutkowski w opracowaniu o miejscach zbrodni popełnionych przez Niemców podczas powstania, określają liczbę zamordowanych mieszkańców Warszawy na 68 tysięcy, przy całkowitych stratach ludności cywilnej szacowanych na 150 tysięcy.
Oberführer SS Oskar Dirlewanger zginął w 1945 roku. Jedna z wersji jego śmieci głosi, że został zabity przez Polaków, którzy rozpoznali w nim kata Woli.
Gruppenführer SS Heinz Reinefarth nie został osądzony za to, że był dowódcą grupy bojowej, która dopuściła się masowych zbrodni na Woli. Władze RFN nie wydały go Polsce i nie doprowadziły do tego, by stanął przed sądem. Dwa śledztwa w jego sprawie zostały umorzone, rzekomo z braku możliwości udowodnienia winy. Niemiecki wymiar sprawiedliwości zrobił wiele, by jak najmniej sprawców zbrodni wojennych, szczególnie na Polakach, stanęło przed sądem.
Kilka lat po wojnie Reinefarth został burmistrzem miasta Westerland, z ramienia partii wypędzonych ze stron ojczystych (urodził się w Gnieźnie) i sprawował tę funkcję przez kilkanaście lat. Generała SS wybrano do krajowego sejmu w Szlezwiku-Holsztynie. Był szanowanym adwokatem.
W 70. rocznicę powstania warszawskiego i rzezi Woli parlamentarzyści Szlezwiku-Holsztynu, podjęli uchwałę, w której wyrazili ubolewanie, że zbrodniarz wojenny Reinefarth, był posłem. Rada miasta Westerland umieściła na ratuszu tablicę informującą o zbrodniach Reinefartha, ze słowami: "Zawstydzeni, pochylamy się nad ofiarami, z nadzieją na pojednanie".
Erich won dem Bach został skazany wprawdzie na dożywocie, ale za... zabójstwo kilku niemieckich komunistów przed wojną.
Przesłuchiwani w Republice Federalnej Niemiec żołnierze, którzy w sierpniu 1944 r. byli na Woli, zeznawali, że - owszem - widzieli egzekucje, ale rzecz jasna dokonywali ich inni, nie oni. Nazwisk owych innych nie mogli sobie przypomnieć.
Dziesięć lat temu odnaleziono listę członków oddziału Dirlewagnera, jednak nie udało się uzyskać dowodów obciążających konkretne osoby. Nieliczni ocaleli z rzezi na Woli, którzy dożyli do początku XXI wieku, po dziesiątkach lat z pewnością nie mogliby zidentyfikować swoich niedoszłych morderców, zabójców swoich najbliższych i sąsiadów.
Symbolem okupacyjnego niemieckiego terroru w Warszawie stała się jednak nie Wola, lecz Palmiry. Zamordowano tam 1500 Polaków, w tym konspiratorów, członków polskiej elity. Paradoksem jest, że w Polsce Ludowej, państwie, według komunistycznej ideologii ludowym, masakra w dzielnicy robotniczej, znalazła się w cieniu Palmir.
Była też do niedawna w cieniu walki powstańców. Czcimy zarówno bohaterów walk, jak i ofiary cywilne wojny. Jednak, jeśli trzeba wybierać między bohaterami i męczennikami jednego miejsca i czasu - tak jak to było w przypadku pamięci o powstaniu warszawskim - wygrywają żołnierze. Tak jakby obawiano się, że pamięć o rzezi Woli przysłoni pamięć o bohaterstwie powstańców, albo będzie z nią konkurować.
O tym, że zbrodnia wolska, została zepchnięta na margines pamięci, świadczy to, że dopiero w 2004 roku powstał na Woli, nie bez trudności, pomnik ofiar zbrodni, zresztą nie staraniem władz państwowych ani władz Warszawy, lecz społecznego komitetu. Dotąd nie powstała naukowa monografia tej zbrodni. Dopiero w 2014 r. ukazała się książka "Rzeź Woli. Zbrodnia nierozliczona" Piotra Gursztyna, publicysty i historyka z wykształcenia, zdumionego tym, że zawodowi historycy pomijali ten temat.
Dwie ostatnie dekady przyniosły wzrost zainteresowania cywilnymi ofiarami powstania. Dużą rolę odgrywa w tym procesie przywracania pamięci Muzeum Powstania Warszawskiego. Z jego inicjatywy powstała internetowa baza danych - ofiar cywilnych. Muzeum zorganizowało na Woli w parku Powstańców Warszawy wystawę plenerową "Zachowajmy ich w pamięci" - na słupach pamięci umieszczono około 57 tysięcy nazwisk cywilów. Większość z nich to zamordowani na Woli. Od 2015 roku odbywa się w tej dzielnicy Marsz Pamięci, organizowany przez Muzeum Powstania Warszawskiego.
Tomasz Stańczyk
W tekście zostały zawarte relacje z książek: E. Serwański, I. Trawińska "Zbrodnia niemiecka w Warszawie 1944 r. Zeznania, zdjęcia" oraz "Zbrodnie okupanta niemieckiego na ludności cywilnej podczas powstania warszawskiego w 1944 roku", oprac. S. Datner. Korzystałem także z książek:
K. Kąkolewski, "Co u pana słychać" oraz: M. Motyl, S. Rutkowski, "Powstanie Warszawskie 1 VIII - 2 X 1944. Rejestr miejsc i faktów zbrodni popełnionych przez okupanta hitlerowskiego na ziemiach polskich"