Wstrząsające warunki życia Polaków deportowanych na Syberię i do Kazachstanu

"Pierwsi umierali starsi i małe dzieci oraz zesłańcy pozbawieni rodzin czy przyjaciół, którzy mogliby się podzielić z nimi jedzeniem" - w tak nieludzkich warunkach kończyli życie, tysiące kilometrów od swoich domów, Polacy skazani przez NKWD na wywiezienie w głąb Związku Radzieckiego w 1940 i 1941 r.

Ten los dotknął setek tysięcy obywateli polskich, z zajętych przez Armię Czerwoną po napaści z 17 września 1939 r. terytoriów wschodnich Drugiej Rzeczpospolitej. Przedstawiamy fragmenty książki brytyjskiej historyk dr Halik Kochański "Orzeł niezłomny. Polska i Polacy podczas II wojny światowej", którą opublikował Dom Wydawniczy Rebis z Poznania.

"Chylę czoła przed Halik Kochański. Wreszcie doczekaliśmy się na Zachodzie książki, która odkłamała naszą historię" - napisał w recenzji dzieła Piotr Zychowicz. 

Reklama

Na wygnaniu w Związku Radzieckim

Wygnanie w odległe regiony rosyjskiego imperium nie było dla Polaków doświadczeniem  nieznanym. Po klęsce antyrosyjskich powstań w XIX wieku wielu Polaków znalazło się na syberyjskiej zsyłce, wśród nich także część z tych, którzy teraz przekraczali granicę radziecką.

Dawniejsi zesłańcy jednak znali powody zesłania, podczas gdy deportowani w latach 1940-1941 nie wiedzieli, dokąd są wiezieni, jak długo tam zostaną ani nawet dlaczego znaleźli się wśród zesłańców. Niemal dwie trzecie z nich pochodziło z terenów Polski należących przed 1918 r. do Rosji, toteż znali z doświadczeń własnych lub swoich rodziców nieprzewidywalność, nieefektywność i bezlitosność Rosjan. Wiedzieli zatem w ogólnych zarysach, jakich warunków mogą się spodziewać.

Jednak 38 procent deportowanych pochodziło z Galicji Wschodniej, która znajdowała się w zaborze austriackim, lub też było uchodźcami z zachodniej części Polski - oni niewiele wiedzieli o tym, co ich czeka.

Wielu deportowanych później pisało lub mówiło o rosnącym poczuciu oderwania od wszystkiego, co znajome, w miarę jak pociągi przekraczały Ural, tradycyjną granicę między europejską a azjatycką częścią Rosji. Nic nie było znajome - ani mroczne, niegościnne i nieprzebyte syberyjskie bory, w których nawet latem słońce świeciło słabo, ani też niekończące się płaskie pustacie kazachskich stepów.

Doświadczenia radzieckiej okupacji były wstrząsem, do którego doszły jeszcze trudy strasznych podróży bydlęcymi wagonami wywożącymi ich coraz dalej od domów. Stosunek Sowietów do życia i pracy ujmowało powiedzenie "U nas kto nie rabotajet, tot i nie kuszajet" (U nas kto nie pracuje, ten też nie je); szokiem dla Polaków było to, że pojmowano je dosłownie.

Wywózka do Związku Radzieckiego miała stanowić niekończącą się walkę o przetrwanie. Poza cywilami, których los zostanie opisany w tym rozdziale, było jeszcze 196 tysięcy polskich jeńców wojennych, którzy teraz znajdowali się w obozach pracy, 210 tysięcy obywateli polskich wcielonych do Armii Czerwonej oraz 250 tysięcy aresztowanych i skazanych na wiele lat łagru, ponadto nieznana liczba obywateli polskich, którzy z własnej woli zgłosili się do pracy w Związku Radzieckim.

W czasie wojny i po wojnie szacowano liczbę deportowanych. Raport Ministerstwa Sprawiedliwości rządu RP na uchodźstwie mówi o 980 tysiącach. Autorzy opracowania "Polskie Siły Zbrojne w drugiej wojnie światowej" oceniają, że wywiezionych zostało od 1,05 do 1,2 miliona2. Dane te służyły za podstawę do obliczeń dla późniejszych badaczy.

Najpowszechniej podawanymi liczbami było 220 tysięcy cywilów wywiezionych w lutym 1940 r., 320 tysięcy w kwietniu 1940 r., 240 tysięcy w czerwcu 1940 r. i 200-300 tysięcy w czerwcu 1941 r. Łączna liczba około miliona wywiezionych była przyjmowana przez wiele lat.

Jednak ostatnie badania oparte na danych z radzieckich archiwów pozwoliły zakwestionować tę liczbę. Opracowanie z 1997 r. oparte na dokumentach samego NKWD mówi o 140 tysiącach wywiezionych w lutym 1940 r., 60 tysiącach w kwietniu 1940 r., 80 tysiącach w czerwcu 1940 r. i 40 tysiącach w czerwcu 1941 r. Razem daje to 320 tysięcy wywiezionych - i tak ogromną liczbę.

Podobne dane podano w opracowaniu opublikowanym w roku 2000, którego autorzy określają liczbę wywiezionych na 309-327 tysięcy. Tak znacznie obniżona liczba deportowanych może być kwestionowana i weryfikowana po dalszych badaniach. W czerwcu 1941 r. władze radzieckie przyznały, że na terenie ZSRR przetrzymywanych jest 387 982 obywateli polskich. Kogo jednak władze radzieckie uznawały za polskich obywateli?

Trzeba wziąć pod uwagę kilka czynników. Po pierwsze, Sowieci ludność okupowanych przez siebie terenów klasyfikowali pod względem narodowości - polskiej, ukraińskiej, białoruskiej lub żydowskiej. Jest zatem możliwe, że dane NKWD dotyczą wyłącznie tych, których Sowieci uważali za członków narodowości polskiej.

Po drugie, należy pamiętać, że w listopadzie 1939 r. ludności Kresów nakazano wyrzec się obywatelstwa polskiego i przyjąć obywatelstwo radzieckie, co napotkało opór, zwłaszcza wśród uchodźców z niemieckiej strefy okupacyjnej. Jest zatem możliwe, że dane z radzieckich archiwów podają niższe liczby wywiezionych, ponieważ ujęto w nich jedynie tych, którzy nie przyjęli radzieckiego obywatelstwa, a zatem nadal posiadali obywatelstwo polskie.

Śmiertelne żniwo wywózek

Po trzecie, należy wziąć pod uwagę śmiertelność. Trudno o dokładne dane, ponieważ Sowieci ich nie rejestrowali, ocenia się jednak, że rocznie umierało około 30 procent wywiezionych, więźniów i jeńców, co odpowiada normalnemu odsetkowi zgonów w łagrach.

Wreszcie niskie dane z archiwów radzieckich są zaskakujące, gdyż nie odpowiadają rozkazom wydawanym przez władze w latach 1940-1941. Dyrektywa Berii nakazująca przeprowadzenie wywózki w kwietniu 1940 r. ocenia liczbę osób przeznaczonych do niej na 75-100 tysięcy, czyli znacznie więcej niż podawane w dokumentach NKWD 60 tysięcy.

Naukowcy wciąż badają radzieckie archiwa i po dokładniejszych badaniach demograficznych oraz analizie danych dotyczących późniejszych deportacji liczba wywiezionych ponownie jest weryfikowana wzwyż. Choć nie osiąga ona wysokości szacunków rządu polskiego na uchodźstwie, wydaje się obecnie prawdopodobne, że w latach 1940-1941 wywiezionych zostało przynajmniej 500 tysięcy obywateli polskich.

W liczbie tej 52 procent stanowili Polacy, 30 procent Żydzi, a około 18 procent Ukraińcy i Białorusini. Wszyscy oni w tym rozdziale uznawani będą za Polaków.

Wywiezieni ze wschodniej Polski trafiali na daleką północ w europejskiej części Rosji, na Syberię oraz do północnego Kazachstanu - od Syberii aż po granice Mongolii. Każdą wywózkę radzieckie prawo klasyfikowało inaczej, określając miejsce docelowe i warunki życia, a zatem także szanse na przeżycie każdej z wywożonych grup.

Pierwsze wywózki z lutego 1940 r. traktowano podobnie jak akcję rozkułaczania, czyli likwidacji warstwy bogatego chłopstwa, przeprowadzoną przez Stalina w początkach lat trzydziestych. Wysiedleńców określano jako "osadników specjalnych" (specpieriesieliency osadniki); trafiali oni do osiedli specjalnych liczących po 100-150 rodzin, lokowanych z dala od innych siedzib ludzkich i pozostających pod ścisłą kontrolą NKWD. Osiedla te znajdowały się w północnej Rosji, w większości w rejonie Archangielska i w Republice Komi, oraz na Syberii, w większości w obwodach swierdłowskim, omskim, tobolskim, nowosybirskim i krasnojarskim. Wśród wywiezionych znajdowała się duża liczba chłopów i robotników leśnych, przywykłych do ciężkich prac fizycznych. Dlatego odsetek ocalałych był w niej nieco wyższy niż w pozostałych wywózkach.

W kwietniu 1940 r. wywożono głównie kobiety i dzieci skazywane na wygnanie zgodnie z artykułem 59 radzieckiego kodeksu karnego, na mocy którego w czasie Wielkiego Terroru do łagrów trafiały kobiety uznane za "członka rodziny zdrajcy ojczyzny". Winą polskich kobiet i dzieci było to, że wcześniej ich mężowie i ojcowie zostali aresztowani przez NKWD, ukrywali się, byli jeńcami wojennymi lub uciekli za granicę. Klasyfikowano je jako "zesłańców administracyjnych" (administratiwno-wyssłanie) i rozrzucono w sześciu obwodach Kazachstanu: aktiubińskim, kustanajskim, pietropawłowskim, akmolińskim, pawłodarskim i semipałatyńskim. Odsetek zgonów był bardzo wysoki; bardzo niewielu udało się wydostać ze Związku Radzieckiego po ogłoszeniu w roku 1941 amnestii.

W czerwcu 1940 r. jako "specjalnych przesiedleńców-uchodźców" (specpieriesielency-bieżiency) wywożono całe rodziny - polskie, ukraińskie, białoruskie, przede wszystkim zaś żydowskie - które uciekły z terenów okupacji niemieckiej. Wiele z tych osób odmówiło przyjęcia radzieckiego obywatelstwa, zatem uznano je za politycznie podejrzane.

Wywożeni trafi li na Syberię i do północnorosyjskich obwodów: swierdłowskiego, czkałowskiego, jakuckiego, archangielskiego oraz do Maryjskiej Autonomicznej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, gdzie zamieszkali w osiedlach kierowanych przez NKWD. Ponieważ bardzo niewielu z nich pozwolono po amnestii opuścić teren Związku Radzieckiego, o ich losie mało wiadomo. Liczba ocalałych zapewne jednak była niska, gdyż jako uchodźcy posiadali oni niewiele pieniędzy i dobytku, który mogli wymienić na żywność.

Ostatnia wywózka - w czerwcu 1941 r., tuż przed rozpoczęciem wojny niemiecko-radzieckiej - była częścią wielkiego radzieckiego programu czystek etnicznych na terenach świeżo wcielonych do ZSRR: północnej Bukowinie, Besarabii i w państwach bałtyckich. Ostatnie transporty opuszczały wschodnią Polskę już pośród padających niemieckich bomb. Wśród wywożonych Polaków większość stanowili ci, którzy uciekli na terytorium Litwy przed jej wcieleniem do ZSRR. Określano ich jako "wygnanych osiedleńców" (ssylno-posieliencki). Teoretycznie posiadali prawa obywateli radzieckich i mogli wybrać miejsce zamieszkania oraz pracę. Jednak po przybyciu na teren ZSRR mężczyźni zostali oddzieleni od rodzin i zesłani do obozów pracy w obwodzie swierdłowskim, rodziny zaś osiedlono w Kraju Ałtajskim, a niektóre posłano aż do obwodu aktiubińskiego w Kazachstanie. Mało wiadomo na temat ich losów, gdyż według radzieckiego prawa niewielu podlegało amnestii.

Zesłańcy w nieznanym kraju

Nie sposób wyolbrzymić znaczenia szoku kulturowego, jakiego doznali Polacy po przybyciu na teren Związku Radzieckiego. Wywożeni w lutym 1940 r. podążali do obozów pracy w samym środku zimy, wśród zdawałoby się niekończących się, zaśnieżonych lasów. Jeden z wywiezionych napisał o swoim obozie: "Jak okiem sięgnąć na horyzoncie rozciągała się mroczna ściana lasu. Ścieżki prowadzące przez zonę obozową składały się z dwóch desek położonych obok siebie; każdego dnia oczyszczali je księża, usuwający śnieg wielkimi drewnianymi łopatami. (...) przed kuchnią stała kolejka obszarpanych cieni, w futrzanych czapkach uszankach, stopy i nogi opatulone szmatami obwiązanymi sznurkiem".

Natomiast dla wywożonych na Syberię latem 1940 r. las okazał się znajomym widokiem: "Nawet przy największym zmęczeniu i trwodze trudno się było oprzeć urokowi tego lasu pełnego żywicznych zapachów. Nie wiedzieliśmy, co bardziej podziwiać: czy mchy, czy paprocie, czy proste jak świece świerki, czy sosny o złotawych pniach i białe brzozy".

Tymczasem zesłani do Kazachstanu znaleźli się w zupełnie nieznanym kraju, gdzie "step rozciąga się we wszystkie strony jak morze. Krajobrazu niemal nigdzie nie łamie drzewo ani krzew. Prawie nie ma życia. Z rzadka nad głowami przelatują nieliczne, żałosne ptaki".

(...) Rodzina Milewskich przybyła do wioski Kokornaja położonej 300 kilometrów na południowy wschód od Archangielska. Przydzielono im pomieszczenie w barakach zbudowanych w 1933 r. przez ukraińskich kułaków, których wówczas pozostawiono po prostu samym sobie w lesie. Jednak nawet życie pod dachem baraku dzieliła prawdziwa przepaść od wcześniejszych warunków w Polsce. Pomieszczenia były zatłoczone, gdyż każdą rodzinę, niezależnie od liczebności, kwaterowano w pomieszczeniu o wymiarach 4 na 7 metrów.

Rodzina Milewskich liczyła jedenaścioro mężczyzn, kobiet i dzieci. Szef NKWD Ławrientij Beria zakładał, że każdej osobie należą się przynajmniej 3 metry kwadratowe, ale rzeczywistość była inna. Baraki zostały zbudowane z pni ściętych w pobliskich lasach drzew, szpary zaś pozatykano mchem. Jedynym źródłem ciepła był niewielki, opalany drewnem piecyk umieszczony w każdym z pomieszczeń, a jedyną pociechą był fakt, że opału nigdy nie brakowało.

Nie było jednak prądu ani bieżącej wody; zachowanie higieny stanowiło poważny problem. Panowały zatem warunki idealne dla rozwoju wszy roznoszących śmiercionośny tyfus. Życie wywiezionych uprzykrzały także pluskwy. Próby poprawy panujących w barakach warunków były postrzegane przez NKWD jako burżuazyjne zachowanie; co bardziej przedsiębiorczy deportowani bywali przenoszeni do innego miejsca, gdzie musieli zaczynać od początku.

W Kazachstanie kobiety i dzieci musiały radzić sobie same. Bardzo często Polacy byli przywożeni ze stacji kolejowej do jakiegoś miasteczka lub wioski, gdzie pozostawiano ich samym sobie. Warunki życia panujące w Kazachstanie również wywoływały szok. Nina Kochańska wspominała swe przybycie do wsi Dawidówka w obwodzie kustanajskim: "Zbiegli się ludzie, a ja zastanawiałam się, gdzie oni mieszkają, bo dookoła aż po horyzont żadnych domów mieszkalnych nie mogłam dostrzec. Było tam tylko coś, co wyglądało jak nędzne obory lub stajnie".

Jak się okazało, były to gliniane domki bez podłóg i mebli, które miały się stać dla nich nowymi domami na najbliższą przyszłość. Ściany domków wykonane były z powycinanych kawałków gliny. Na szczycie ścian kładziono deski, na których budowano dach z żerdzi i gałęzi. Na koniec dach, ściany i podłogę smarowano gliną zmieszaną z nawozem, który po zaschnięciu impregnował konstrukcję. Domki te wystarczały ledwie na dwa-trzy lata, po czym trzeba było je budować na nowo. Stanowiły idealne siedlisko dla wszelkiego rodzaju owadów, wręcz kłębiły się od skorków, stonóg, pcheł, pluskiew i wszechobecnych wszy.

(...) Zdzisława Kawencka, przybywszy wraz z grupą wyczerpanych kobiet i dzieci do biednego miasteczka we wschodnim Kazachstanie, trafiła na coś w rodzaju targu niewolników, zorganizowanego przez kierownictwo kołchozów, które starało się zdobyć dla siebie osoby potencjalnie najlepiej pracujące. Kobiety z małymi dziećmi wybierano na samym końcu, gdyż nikt ich nie chciał. Mimo to zakazano im opuszczania terenu wyznaczonego przez NKWD.

Polacy musieli przekonać miejscowych, żeby przydzielili im domek albo przyjęli ich do własnych prymitywnych siedzib. W wielu przypadkach rodziny musiały się rozdzielić. Rodzina Kochańskich składała się z siedmiu osób: ciotka znalazła miejsce w pokoju z inną wysiedloną, matka i dwoje najmłodszych dzieci spały w jednej chacie, a pozostała trójka dzieci dzieliła słomiany materac na podłodze innej lepianki. Rankiem gospodyni otwierała drzwi i wpuszczała świnię, która je budziła; świnia za dnia sypiała na materacu dzieci. Brakowi mebli zaradzić było trudno ze względu na brak drewna. Polacy musieli radzić sobie za pomocą tego, co przywieźli ze sobą. Łóżka robiono, stawiając kufry na kamieniach i wyściełając je słomą. Siedmioletnia Krzysia Kochańska sypiała w wielkim wiklinowym koszu, w którym przywieziono z Polski rodzinny dobytek.

(...)Zesłani na Syberię mogli łatwo ogrzewać swe baraki, gdyż w lasach nie brakowało opału. Inaczej było w Kazachstanie. Drewna nie było, więc Polacy musieli szybko polubić kiziak (wysuszony nawóz), który często pojawia się na kartach wspomnień zesłańców, zwłaszcza dzieci. Wszyscy nauczyli się chodzić za krowami i zbierać ich odchody, które suszono na słońcu i magazynowano na zimę. Palący się kiziak dawał niewielki płomień, jednak produkował dużo ciepła. Ratowało ono życie, gdy na zewnątrz temperatura spadała do -50°C.

Dla niektórych pracujących w kołchozach Polaków głównym zajęciem było zbieranie i suszenie kiziaku, wykorzystywanego także do uszczelniania prymitywnych lepianek. Ci, którzy pierwszej zimy nie mieli kiziaku, musieli znaleźć inny sposób na ogrzanie domów. Rodzina Kochańskich nie otrzymała przydziału kiziaku, ale za radą kierownika kołchozu Stanisław Kochański wypuszczał się na wielodniowe wyprawy w step, gdzie znajdowało się wyschłe jezioro porośnięte łoziną. Stanisław ścinał ją i dowoził całe pęki do Dawidówki. Niestety łoza pali się szybko i pod koniec zimy rodzina musiała się ograniczyć do palenia w piecu co drugi dzień.

* * *

Żeby przeżyć, Polacy oprócz dachu nad głową musieli znaleźć też pracę. Wywiezieni w lutym i czerwcu 1940 r. i wysłani na północ Rosji oraz na Syberię mieli za zadanie - zgodnie z rezolucją Rady Komisarzy Ludowych nr 2122-617ss z 29 grudnia 1939 r. - "karczować lasy w regionach należących do Ludowego Komisariatu Leśnictwa ZSRR".

Nakaz pracy wydawano wszystkim osobom, które ukończyły szesnaście lat, ale w praktyce pracować musiały nawet dziesięcioletnie dzieci. Praca wiązała się głównie z wyrębem drzew, odpiłowywaniem gałęzi i ściąganiem drewna. Wykonywano ją przez cały rok, nawet gdy temperatura spadała do -70°C, a słońce niemal nie pokazywało się nad horyzontem. Zmiana przyszła wiosną, gdy roztopy umożliwiły spławianie drewna w dół rzek. Młodsze, dziesięcio-, jedenastoletnie dzieci musiały pracować w tartakach.

Stanisław K. miał zaledwie 11 lat, gdy pracował przy noszeniu desek długich na 12 metrów i grubych na 5 centymetrów. Łucjan Królikowski opisywał typowy dzień pracy: "Do roboty wyruszaliśmy wszyscy około godziny siódmej, przy rozlegających się uderzeniach w szynę. Powrót następował około szóstej lub siódmej wieczorem. W porze obiadowej dowożono nam strawę na miejsce pracy w wielkim zepsutym termosie, na płozach (...). A praca była ciężka, tym cięższa, że mało kto miał do niej jako taką zaprawę. Na dodatek noc nie dawała dostatecznego wypoczynku wobec zatrzęsienia pluskiew w barakach".

Innych Polaków posłano do pracy w kopalniach, gdzie często musieli pracować na dwunastogodzinnych szychtach, stojąc w lodowatej wodzie. Niektórych, w tym także dzieci, posłano do budowy linii kolejowej. Jak wspominała pewna czternastoletnia dziewczynka: "Zabrano nas do układania toru kolejowego. Ziemia była zamarznięta na kamień. Kopało się z całych sił kilofem i szpadlem i ładowało ziemię na wózek. Pracowało się tak cały dzień. Wieczorem wracaliśmy do czegoś w rodzaju stołówki, gdzie przy odrobinie szczęścia dostawaliśmy zupę. Jeśli nie, musiała nam wystarczyć racja 400 gramów chleba. Zupa robiona była z rybich łbów gotowanych w wodzie. Po tym "posiłku" wracaliśmy do baraków, gdzie sypialiśmy na podłodze".

Głodowe racje żywnościowe, nieosiągalne normy pracy

Racje żywnościowe wydawano tylko tym, którzy pracowali. Ich wielkość zależna była od określanego w procentach zakresu wykonania "normy". Najbardziej wydajni robotnicy otrzymywali dziennie nieco ponad kilogram chleba, mniej wydajni - 800 gramów; pracującym dzieciom wydawano 300 gramów. Ponadto czasami otrzymywali też cienką, wodnistą zupę na mące. Zesłańcy uzupełniali dietę, zbierając grzyby i owoce leśne. Ponieważ racje żywnościowe ledwie wystarczały na utrzymanie przy życiu osoby bezczynnej i z pewnością były za małe, żeby zaspokoić potrzeby ciężko pracującego człowieka, zesłańcy coraz częściej głodowali. Zbyt młodzi, zbyt starzy lub zbyt chorzy, by pracować, polegali wyłącznie na podziale skromnych racji swoich pracujących krewnych. Pierwsi umierali starsi i małe dzieci oraz zesłańcy pozbawieni rodzin czy przyjaciół, którzy mogliby się podzielić z nimi jedzeniem.

Inna była sytuacja tak zwanych "wolnych osadników" w kazachskich kołchozach. Nie otrzymywali nakazu pracy, ale musieli pracować, żeby mieć prawo do części produktów kołchozu. Pracując, zbierali dniówki robocze, które potem przekładały się na przydziały żywności. Należy pamiętać, że wśród zesłańców było niewielu mężczyzn, zwłaszcza w Kazachstanie - mężczyźni przechodzili własne piekło w łagrach i obozach jenieckich. Przed wojną niewiele polskich kobiet pracowało zarobkowo, najczęściej zostawały w domach i wychowywały dzieci. Dlatego też powtarzającym się we wspomnieniach motywem są wysiłki dzieci i nastolatków, by zarobić wystarczająco wiele dniówek, żeby ich matki nie musiały pracować.

W kazachskich kołchozach praca miała charakter sezonowy. Wiosną w step wychodziły grupy poszukujące maszyn rolniczych pozostawionych na zimę w polu - nikt nie odnotowywał ich dokładnego położenia. Potem zaczynano orkę, za pomocą wołów lub ciągników. Polacy nie mieli doświadczenia w oraniu wołami; w wielu wspomnieniach pojawia się motyw nieposłusznych zwierząt, które do pracy zmusić mogły tylko rosyjskie lub kazachskie przekleństwa.

Kierowcy ciągników traktowani byli jako elita, mieszkali i jedli lepiej niż pozostali robotnicy. Dlatego też Polacy bardzo chcieli znaleźć się w ich gronie. Kazimierz Dobrowolski wspominał, że trawa na stepie była bardzo twarda i trzeba było orać ostrożnie, by pług się nie zakleszczył. Dzienna norma powierzchni gruntu do zaorania była niewykonalna, nawet gdyby oracze pracowali do późnej nocy. Kochański wspominał, że inny kierowca  radził mu orać na odpowiednią głębokość tylko na skraju pola, potem zaś podnieść nieco pług, tak by tylko naruszał powierzchnię. Dzięki temu orało się szybciej, a ryzyko wykrycia wybiegu było niewielkie, gdyż rosyjscy nadzorcy nie mieli ochoty ubłocić sobie butów, biegając po polu.

Gdy zboże rosło, na pola wychodziły grupy kobiet usuwających chwasty. Pola błyskawicznie zarastały piołunem, toteż przed zbiorami odchwaszczano je trzykrotnie. Praca była bardzo ciężka; szło się rzędem wśród dojrzewającego zboża, schylając się co chwila i wyrywając twarde pędy piołunu. Temperatura sięgała 50°C. Piołun był gorzki; otarcie potu z czoła dłońmi, które go dotykały, powodowało palący ból. Kobiety często robiły sobie przerwę; podczas gdy kilka pilnowało, czy nie zbliża się nadzorca, pozostałe kładły się wśród zboża i spały. Nie było żadnego cienia, toteż woda przyniesiona w metalowym kanistrze szybko się nagrzewała i nie gasiła pragnienia.

Podczas żniw cały kołchoz wychodził na step, by zbierać zboże i siano. Praca przeciągała się do późnej nocy. Dobre zbiory były warunkiem przetrwania, gdyż państwo zabierało ustalony kontyngent zboża, i jeśli kołchoz nie zebrał więcej, jego mieszkańców czekał zimą głód. Nawet matki opiekujące się niemowlętami zostawiały je w kołchozach i dołączały do żniwiarzy.

Normy nie dawało się wyrobić - wynosiła ona 500 snopów siana dziennie; Weronika Hołowak napisała później, że udawało jej się osiągać 90. Norma przewozu siana wynosiła 12 wozów dziennie, ale przy największych wysiłkach udawało się przewieźć najwyżej 7 lub 8.

(...) Jedna z Polek w brutalny sposób zapoznała się z radzieckimi metodami pracy. Wraz z innymi kobietami otrzymała polecenie przerzucenia ogromnej sterty kiziaku. Choć tuż pod powierzchnią nawóz był zamarznięty, nie dano im kilofów, a łopaty były bardzo ciężkie. "Gdy słońce było wysoko, lód się topił i wówczas stałyśmy po kolana w lepkim, cuchnącym, lodowatym nawozie (...). Po kilku dniach sterta stała się dość płynna i kobiety w ciągu ośmiogodzinnych zmian musiały wręcz taplać się w brązowym bagnie i nie robiły nic pożytecznego. Choć bezsens pracy był oczywisty, nadzorca pozwalał na to, dbał jedynie, by kobiety stawiały się do pracy i cały czas machały łopatami".

(...)Radzieckie metody pracy były dla Polaków kolejnym szokiem. Mimo programów industrializacji i kolektywizacji dysponowano jedynie najbardziej prymitywnymi lub niewłaściwymi narzędziami. Organizacja pracy była często skrajnie nieefektywna. Wydawało się, że bardziej liczyły się pozory niż rzeczywiste rezultaty pracy. Wyznaczane normy były najczęściej nie do osiągnięcia. Dlatego zwykłą praktyką stało się oszustwo, przekupstwo i korupcja.

(...) Praca była nie tylko trudna, ale w dodatku przynosiła Polakom niewiele korzyści. W Kazachstanie podstawową dietę stanowiły chleb, jeśli był dostępny, oraz zupa i nieco ziemniaków. Ilość żywności była zależna od produkcji samego kołchozu, gdyż państwo zawsze zabierało wyznaczony kontyngent. Niewielu deportowanych do Związku Radzieckiego jadło mięso w ciągu całego zesłania - od wywózki po dołączenie do Armii Andersa.

(...) Brak witamin i białka miał katastrofalny wpływ na stan zdrowia zesłańców. Powszechna stała się ślepota śnieżna i kurza ślepota. W jednym z obozów udało się temu zaradzić, dopiero gdy władze radzieckie sprowadziły tran z dorsza. Wielu Polaków cierpiało na obrzęk, powszechną przypadłość przy niedożywieniu. Najpierw puchły powieki i podeszwy stóp, potem całe ciało. Brak witamin powodował także liczne dolegliwości skórne, takie jak świerzb, często zmieniający się we wrzody. Sińce i rany odniesione w czasie pracy nie chciały się goić.

Deski na trumny trzeba było kraść

Opieka zdrowotna była prymitywna w całym Związku Radzieckim, szczególnie marna była jednak w rejonach, do których trafi li zesłańcy. Życie ludzkie miało niewielką cenę. Ludzi zmuszano do pracy mimo choroby, chyba że lekarz (jeśli w ogóle był) stwierdził, że gorączka przekracza 40°C. Kobieta chora na zapalenie opłucnej musiała iść 12 kilometrów do lekarza, by uzyskać zwolnienie z pracy - mniejszym wysiłkiem było pójść na swoją zmianę.

Śmierć czy kontuzja pracującej osoby mogła oznaczać katastrofę dla członków jej rodziny. Ojciec Stanisława R. odniósł obrażenia głowy i pleców, gdy w kopalni spadł na niego duży kamień. Lekarz najpierw uznał go za symulanta i zagroził, że na pół roku ograniczy mu płacę o jedną czwartą. Gdy stało się jasne, że mężczyzna musi trafić do szpitala, w ciągu jego dwutygodniowego pobytu rodzinie nie wydano racji żywnościowych.

Andrzej W., jedenastoletni chłopiec pracujący na Syberii przy budowie kolei, zachorował na zapalenie opłucnej i trafi ł do szpitala, gdzie poddano go zabiegowi. Nie było leków, środków znieczulających ani przeciwbólowych, musiał zatem wytrzymać nieznośny ból, gdy zakładano mu dren do opłucnej i odciągnięto ponad litr ropy. Chorował potem przez dziewięć miesięcy, a na podstawie wykonanego później prześwietlenia stwierdzono, że jego płuca "niemal całkiem wygniły".

Ocenia się, że spośród wywiezionych ze wschodniej Polski dzieci zmarło około 20 procent.

(...) Wśród "wolnych osadników" z Kazachstanu śmiertelność wynosiła 10-15 procent rocznie. Pierwsi umierali starcy i dzieci. Na Syberii było wiele zgonów z powodu zapalenia płuc oraz powracających, niszczycielskich epidemii tyfusu. W Jeglecu w obwodzie archangielskim w czterystupięćdziesięcioosobowym osiedlu zmarło 150 osób. Rozpacz po stracie bliskich potęgował brak możliwości urządzenia im godnego pogrzebu. Jedna z matek musiała nieść ciało swego sześcioletniego syna ze szpitala do kołchozu przez 10 kilometrów, podczas nocnej burzy.

W Kazachstanie nie było drewna na trumny; na Syberii, gdzie drewna nie brakowało, deski na trumny trzeba było kraść. Zachowało się wiele opowieści Polaków o tym, jak musieli błagać miejscowych o konia i wóz, by mogli zabrać ciało zmarłego w głąb stepu lub lasu, żeby tam je pochować, oraz o kilofy, by mogli wykopać grób w zamarzniętej ziemi - do większości zgonów dochodziło w ciągu długich i mroźnych zim.

* * *

Halik Kochanski "Orzeł niezłomny. Polska i Polacy podczas II wojny światowej" Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2013

W opublikowanym fragmencie książki redakcja serwisu Nowa Historia wprowadziła śródtytuły i dokonała skrótów.


materiały prasowe
Dowiedz się więcej na temat: Syberia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy