Wstrząsające wspomnienia byłej "pacjentki" doktora Mengele
- Wszystkie dzieci wiedziały, kto to jest i że kiedy przychodzi, trzeba się chować, włazić pod pryczę, żeby tylko doktor Mengele nie zabrał - wspomina Lidia Maksymowicz, która do obozu Auschwitz trafiła jako 3-letnie dziecko i była poddawana pseudomedycznym eksperymentom przeprowadzanym przez "Anioła Śmierci". Przebywała w obozie do chwili jego oswobodzenia, 27 stycznia 1945 roku. Była jednym ze 160 dzieci, które dotrwały do tej chwili. Jak się później okazało - tym najdłużej żyjącym.
Lidia Maksymowicz, więźniarka nr 70 072, jest jednym z bohaterów książki "Dobranoc, Auschwitz. Reportaż o byłych więźniach", która właśnie ukazała się nakładem wydawnictwa Znak. Przedstawione w niej historie układają się w mozaikę fascynujących i zaskakujących opowieści. Oprócz Lidii Maksymowicz poznajemy czterech innych więźniów. Józef Paczyński to więzień numer 121, z pierwszego transportu, fryzjer komendanta Rudolfa Hössa; na pytanie, dlaczego nie poderżnął mu gardła, musiał odpowiadać przez całe życie. Marceli Godlewski, AK-owiec, egzekutor Kedywu, po wielu miesiącach przesłuchań trafił do obozu, skąd uciekł przy pierwszej okazji. Karol Tendera, więzień numer 100 430, został zakażony tyfusem w ramach eksperymentu medycznego. Prawie trzy lata walczył z bezkarnym używaniem sformułowania "polskie obozy". Niedawno wygrał proces z niemiecką telewizją ZDF, której Sąd Apelacyjny w Krakowie nakazał zamieszczenie przeprosin. Stefan Lipniak spędził za drutami obozu czterdzieści cztery miesiące.
- Grupę byłych więźniów poznaliśmy w 2013 roku, ale decyzję o tym, że napiszemy książkę, podjęliśmy dwa lata później, gdy zmarł jeden z naszych bohaterów, pan Józef Paczyński. Zdaliśmy sobie sprawę, że to ostatni moment, by zapisać świadectwa tych ludzi. Za chwilę odejdą ostatni świadkowie historii. Czujemy się wyróżnieni, że mogliśmy ich poznać - mówią Interii autorzy książki, Aleksandra Wójcik i Maciej Zdziarski.
Poniżej przedstawiamy rozmowę, jaką przeprowadzili z Lidią Maksymowicz.
W jakich okolicznościach została pani uwięziona w Auschwitz?
- Miałam trzy lata, ale byłam już dzieckiem wojny, które wiele przeżyło. Z babcią, dziadkiem i rodzicami mieszkaliśmy na przygranicznych terenach Białorusi. Nasza wieś została spalona. Z konieczności poszliśmy do oddziału partyzanckiego. Ukrywaliśmy się w lesie, w ziemiankach. Wiedziałam, co znaczy być głodnym i czekać na mamę, co to jest zimno i że trzeba siedzieć cichutko, bo wróg usłyszy. Przywykłam do przeciwności losu i dlatego było mi łatwiej odnaleźć się w obozie niż innym dzieciom.
Z kim jeszcze, oprócz mamy, trafiła pani do obozu?
- Z dziadkami, którzy zostali skierowani do gazu. Byli starsi i nie nadawali się do pracy. Nie można ich było do niczego wykorzystać, więc zostali natychmiast zabici przez Niemców. Byłyśmy z mamą przerażone, bo komendy padały po niemiecku, w obcym dla nas języku, i nic nie rozumiałyśmy. Zaraz też pognali nas na kwarantannę. Mama miała piękne długie warkocze i niestety obcięli je, bo wszystkich golono na łyso. My, dzieci, nie poznawałyśmy naszych mam, gdy straciły włosy. A gdy założono im pasiaki, to już w ogóle były nie do poznania. Wtedy dopiero je tatuowali.
Dzieciom także robiono tatuaż z numerem?
- O, tak! Wszystkie krzyczały, wyrywały się, jak je tatuowano - a ja nie. Wiedziałam, że nie wolno. Tak że mój numer tym się wyróżnia, że jest równy, bo nie wierzgałam, siedziałam posłusznie. Wtedy to były malutkie cyferki, ale że ręka rosła, to tatuaż zrobił się całkiem wyraźny. Zobaczcie - jak zrobiony od kalki!
Jak wyglądał obozowy oddział dla dzieci?
- To był normalny barak. Przy wejściu znajdował się osobny pokoik, nazywano go "sztuba". Siedziała w nim kobieta, która miała nas pilnować. Pod dachem znajdowały się małe okienka i do dziś pamiętam, że gdy spoglądałam w górę, barak wydawał mi się strasznie wysoki.
Na każdej pryczy leżało nas kilkoro. Trochę połamanej słomy, brudny koc z pluskwami i wszami. Wokół potwornie cuchnęło. Jak dziecko miało biegunkę i nie doleciało do nocnika, smród roznosił się po całym baraku. Wyglądaliśmy odrażająco - owrzodziałe, nieprawdopodobnie chude dzieci.
Rano wychodziliśmy na apel - bo nas też, jak dorosłych, wyganiano na plac - odliczano numery i gdy kogoś brakowało, Niemcy sprawdzali w baraku. Wtedy się okazywało, że leżą tam zwłoki. Dzieci przeważnie umierały w nocy. W jednym z baraków znajdował się długi piec. Pamiętam leżące na nim martwe ciała.
Co jeszcze utkwiło pani w pamięci?
- Chyba to, że bardzo szybko dowiedziałam się o doktorze Mengele. Wszystkie dzieci wiedziały, kto to jest i że kiedy przychodzi, trzeba się chować, włazić pod pryczę, żeby tylko doktor Mengele nie zabrał.
Pamiętam, że siedzę na ziemi i widzę buty - eleganckie, błyszczące, oficerskie. Tych butów było więcej, bo Mengele miał całą ekipę, sam nie byłby przecież w stanie prowadzić wszystkich eksperymentów. Przychodzili w białych fartuchach i czystych butach, które widziałam, chowając się pod pryczą.
Pani również została poddana eksperymentowi. Na czym polegał?
- Dostałam zastrzyki. Zapamiętałam powrót od doktora - budzę się na pryczy w baraku i widzę inne dzieci na łóżkach, wszystkie osłabione. Moja skóra pokrywa się ropniami, a ciało traci kolor. Mama, kiedy udało jej się dostać z jedzeniem do baraku, powiedziała, że byłam jak szkło. Nie poznała mnie! Dopiero kobieta, która nas pilnowała, wyjaśniła: "Twoja córka wróciła z eksperymentów, dlatego tak wygląda".
Matce zawdzięczam przetrwanie, bo wielokrotnie, narażając swoje życie, czołgała się z jedzeniem do baraku dziecięcego. W budce strażniczej stał żołnierz z karabinem, który pilnował terenu. Mama wyczekiwała na moment, gdy snop światła był skierowany w inną stronę. Wtedy podbiegała i starała się wejść. Raz złapała ją blokowa i tak lała, że wybiła jej wszystkie zęby.
Jak długo była pani więziona w obozie?
- Od grudnia 1943 roku do wyzwolenia, do 27 stycznia 1945 roku, czyli 13 miesięcy. Gdy historycy badali dokumenty, do których mieli dostęp, powiadomili mnie, że byłam najdłużej żyjącym dzieckiem.
Ostatni raz rozmawiałam z matką na chwilę przed zarządzoną ewakuacją - Niemcy wyprowadzali więźniów w Marszu Śmierci. Kilkanaście razy do mnie mówiła, żebym zapamiętała, jak się nazywam, skąd pochodzę. Ale, niestety, nie zapamiętałam.
Kiedy do obozu zgłosili się państwo Rydzikowscy - polska rodzina, która chciała przygarnąć dziecko - wiedziałam tylko, że mam na imię Luda. Mama kazała mi powtarzać, że jestem z Mińska. Moi nowi rodzice zrozumieli jednak, że chodzi o Mińsk Mazowiecki. Pomyśleli, że jestem polskim dzieckiem, przywiezionym do obozu po powstaniu warszawskim.
Rydzikowscy zabrali mnie do domu. Byłam przerażona, wcześniej nigdy w życiu nie widziałam normalnego pokoju. Pamiętam balię z wodą, bo łazienki z wanną nie było w domu. Do dzisiaj wspominam, jak paruje woda, a ja umieram ze strachu, że mnie tam włożą!
Nie wiedziała pani, do czego służy balia?
- Zgadza się! Przez cały ten czas w obozie nie byłam przecież kąpana.
W jakim była pani stanie fizycznym?
- Jak mówiła mama Rydzikowska, byłam niepodobna do dziecka. Skórę miałam pomarszczoną jak starzec, a między zmarszczkami był brud. Nogi odmrożone aż do kolan, palce grube jak parówki, swędziały mnie potwornie. No i siny brzuch, wydęty z głodu. Wargę też miałam pękniętą, z ust ciekła mi krew. Nie chciało się to goić, bo miałam awitaminozę. Potwornie kaszlałam.
Minęło pół roku, zanim mogłam wyjść na podwórko. Wszyscy wiedzieli, że jestem z lagru. Buntowałam się przeciwko temu, że nikt nie był w lagrze, tylko ja... Organizowałam zabawę w obóz. Ustawiałam dzieci do apelu, w szeregu, tak jak mnie ustawiali w obozie. I robiłam selekcję: "Ty na rewir, a ty do gazu, ty na rewir, ty do gazu".
Kiedy zaczęła pani szukać kontaktu z utraconą rodziną?
- Dopiero po kilkunastu latach. Kiedy Rydzikowscy zabierali mnie z obozu, przy barakach leżało mnóstwo zwłok. Przeważnie odwrócone twarzą do ziemi, w błocie i śniegu. I gdy przechodziliśmy koło rowu, kobieta opiekująca się obozowymi dziećmi powiedziała mi: "O, tu leży twoja mama". A ja, obyta ze śmiercią, zrozumiałam, że mama nie żyje...
Więc szukała pani tylko ojca?
- Ojca i brata. Za namową kolegów wysyłałam listy do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Bardzo niechętnie to robiłam. Całe długie lata byłam odmieńcem, bo miałam numer wytatuowany na ręce. Zaklejałam go sobie plastrem, żeby nikt mnie nie pytał, skąd go mam.
Jak się pani dowiedziała o tym, że pani mama jednak żyje?
- W 1962 roku dostałam list z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Dowiedziałam się, że matka jest Rosjanką i wcale nie została zabita w Auschwitz. Mieszka w Związku Sowieckim. Szybko zostałam wezwana przez sekretarza partii na rozmowę telefoniczną z mamą.
O czym rozmawiałyście?
- Mama płakała, cały czas płakała. Dopytywała: "Ludmiła, to ty?". Ja mówiłam po polsku, ona po rosyjsku i tak żeśmy rozmawiały. Ale ta rozmowa się nie kleiła.
Czy wcześniej, tuż po wojnie, matka pani szukała?
- Tak, dowiedziałam się od niej, że nie ustawała w poszukiwaniach. Najpierw jeździła po domach dziecka w Związku Sowieckim, bo jej powiedziano, że tam zostały wywiezione dzieci z Oświęcimia. Później zwróciła się do Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca w Moskwie.
Jak wyglądało życie pani mamy po powrocie do Związku Sowieckiego?
- Bez przerwy wzywano ją na przesłuchania. Jej winą było to, że wróciła żywa i bez dziecka. Podejrzewano, że współpracowała z Niemcami. A ona przecież tyle wycierpiała - najpierw wywieźli ją do Ravensbrück, potem do Bergen-Belsen, a tam, jak powiedziała mi potem, było prawdziwe piekło.
Poszukiwania Czerwonego Krzyża zakończyły się sukcesem, kiedy połączono informacje z waszych kart. Zorganizowano wasze spotkanie w Moskwie...
- Tak. Pojechałam tam razem z rodzicami adopcyjnymi. Od razu zaproponowano mi, żebym została w ZSRS. Nie zgodziłam się. Byłam wychowana w zupełnie innej kulturze, innych warunkach niż te, które panowały wtedy w Związku Sowieckim. Moje siostry urodzone po wojnie nie mogły pojąć, że będąc Rosjanką, nie chcę zostać w Rosji. Że nie chcę żyć w najwspanialszym kraju świata... Bardzo szybko się zorientowałam, że wszystko tam jest jakieś sztuczne. Kiedy zostałyśmy z mamą same i mogłyśmy porozmawiać, zrozumiałam, że rzeczywistość za naszą wschodnią granicą jest zupełnie inna niż ta opisywana w wywiadach.
Po wyjeździe do Polski widywała pani biologiczną mamę?
- Tak, odwiedzała mnie. Gdy przyjechała po raz pierwszy, poszłyśmy na teren dawnego obozu. Pokazała mi, gdzie odbywała się selekcja i gdzie musiała mnie zostawić. Odbierano dzieci młodym, zdrowym kobietom, które zaciągano do pracy.
Moment odbierania dzieci pokazano później w filmie "Zapamiętaj imię swoje", który został oparty na pani życiorysie.
Nagle stałam się znaną osobą. Zjawili się fotoreporterzy, zaproszono mnie na wywiad, do programu telewizyjnego. Andrzej Mularczyk opublikował w "Polityce" artykuł. Rozmowy ze mną ukazały się w gazetach w Niemczech, Skandynawii, Czechach, na Węgrzech, we Włoszech. Odezwał się do mnie pewien mężczyzna ze Szwecji. Napisał, że jego córeczka zginęła w Auschwitz. Odpisałam mu. Koniecznie chciał mnie zaprosić do Szwecji, ale wtedy nie było możliwości wyjazdu, bo nie wydawano paszportów. Zaczął przysyłać mi pieniądze. Te 50 dolarów, które co jakiś czas dostawałam, to była wielka pomoc, bo żyło się bardzo ciężko.
Wiele lat później, już na emeryturze, zaczęła pani dużo podróżować po świecie.
- Mieszkałam w miejscowości Czaniec, między Kętami a Bielskiem. Mieliśmy wspaniałego wikarego, który organizował pielgrzymki. Pojechaliśmy do Ameryki Południowej. Trasa wiodła przez Argentynę, Brazylię, Boliwię aż do Peru, nad rzekę Paranę. Wtedy pomyślałam, że w zasadzie podążam śladami swojego prześladowcy, doktora Mengele, który po wojnie uciekł z Europy i stworzył tu sobie swój nowy dom. Umarł w 1979 roku podczas kąpieli w morzu.
Interesowała się pani jego losami?
- Tak. Czytałam książki, oglądałam filmy. Nie wiem dlaczego, ale chciałam dotrzeć do prawdy. Można powiedzieć, że znalazłam się w oku cyklonu, a jednak przeżyłam. Chyba za sprawą Boga, bo przecież tyle dzieci zostało zamordowanych, a ja znalazłam się wśród tych 160, które żyły w momencie oswobodzenia Auschwitz.
Jak sobie pani to tłumaczy?
- Myślę, że każdy z nas rodzi się z jakimś przeznaczeniem. Pewnie ocalałam po to, żeby świadczyć o tamtych czasach.
Długo nie chciałam opowiadać, bo wstydziłam się, że byłam w Oświęcimiu, dałam się tam zamknąć i odczłowieczyć. Wstyd ostatecznie ustąpił po odnalezieniu rodziców. Okazało się, że jednak jestem kimś. Człowiekiem, który ma swoje korzenie i rodzinę. Od tamtej pory zupełnie inaczej zaczęłam podchodzić do swojej historii. Mówienie o tym, co przeżyłam, stało się częścią mojego życia.
W 2006 roku, kiedy papież Niemiec Benedykt XVI przyjechał do Auschwitz, była pani na terenie obozu i wypowiedziała słowa, które odbiły się szerokim echem.
- Reżyserem tego spotkania był aktor August Kowalczyk, również były więzień. Dał mi scenariusz i wyjaśnił, co mam powiedzieć. Wszystko było ustalone, więc przykładnie nauczyłam się swojej roli. Ale na końcu dodałam coś od siebie. Chciałam zwrócić uwagę, że Niemcy - naród filozofów, poetów i kompozytorów - miał w swoim gronie zbrodniarzy, którzy nawet dzieci wieszali na szubienicach. Gdy to powiedziałam, nastąpiła konsternacja. Nie wiem, jak przetłumaczono moje słowa Benedyktowi XVI, ale chyba coś musiało do niego dotrzeć.
Jaki jest pani stosunek do Niemców? Jest pani bohaterką naszej książki "Dobranoc, Auschwitz", obok Karola Tendery, który wytoczył niemieckiej telewizji ZDF proces za użycie na stronie internetowej sformułowania "polskie obozy śmierci".
- Kiedy słyszę o takich przypadkach, to coś się we mnie burzy. Przecież Polacy sami byli więźniami, albo pomagali uwięzionym, narażając niejednokrotnie swoje życie. A dzisiaj idioci pozwalają sobie na sformułowanie "polskie obozy koncentracyjne". Jak można na to przyzwalać?
Podczas spotkań z Niemcami używa pani sformułowania "niemiecki obóz"?
- Oczywiście, zawsze to podkreślam. Nie mówię o hitlerowcach czy nazistach, ale o Niemcach. Jako dziecko nie wiedziałam, kim są naziści. Funkcjonariusze w obozie mówili po niemiecku, więc dla mnie to byli Niemcy. Do dzisiaj tak mówię.
Młodzi Niemcy reagują na to bardzo różnie. Niektórzy chyba nie wierzą w to, o czym opowiadam, bo w ich domach milczy się na ten temat. Nie wiedzą, kim byli dziadkowie.
Jak dziś wygląda pani życie?
Staram się żyć tak jak wszyscy. Mam bardzo wielu przyjaciół, także byłych więźniów Auschwitz.
W książce "Dobranoc, Auschwitz" opisujemy scenę pani tańca z innym bohaterem naszej opowieści, dzisiaj 92-letnim Stefanem Lipniakiem. Tańczyliście na weselu córki waszej wspólnej lekarki, dr Alicji Klich-Rączki, która prowadzi przychodnię dla byłych więźniów i dzieci Holocaustu.
- Pana Stefana poznałam dopiero w Krakowie. Jestem wdową, mój mąż zmarł 18 lat temu, pan Stefan także jest wdowcem. Pani doktor, kiedy wydawała córkę za mąż, bardzo chciała, żeby również ktoś z jej pacjentów uczestniczył w tym wydarzeniu. No i pojawiliśmy się tam razem.
Stefan Lipniak jest świetnym tancerzem, ja też lubię tańczyć. Na weselu poproszono nas, żebyśmy pokazali, jak powinno wyglądać tango.
Goście wiedzieli, że tańczą ze sobą robotnik i dziewczynka z Auschwitz?
- Tak. Wszyscy stanęli dookoła i bili nam brawo.