Zofia Kozińska, ocalała z Sybiru: "Żeby zjeść do syta i umrzeć"
Kiedy miała 11 lat, została z rodziną zesłana na Sybir. Choć była dzieckiem, ze szczegółami zapamiętała wszystkie okrucieństwa tamtego czasu. Dziś ma 96 lat i z brutalną szczerością opowiada o nieludzkich warunkach, w których żyli ludzie deportowani w głąb Rosji. Zesłańcy, których jedną winą było to, że byli Polakami.
Katarzyna Adamczak, Interia.pl: Gdzie mieszkała pani przed wojną?
Zofia Kozińska: - Mieszkałam 14 kilometrów od Buczacza, w polskiej osadzie, Sieminczach (dzisiejsza Ukraina — przyp. red.).
Celem Sowietów było wynaradawianie, chcieli zniszczyć ślady polskiej państwowości na zajętych obszarach. Dlatego deportowano przede wszystkim elity, inteligencję, urzędników, bogatych właścicieli ziemskich — tych, którzy mieli najsilniejsze poczucie narodowości i państwowości. Pani rodzina także zajmowała znaczącą pozycję?
- Pochodzę z rodziny o silnych patriotycznych przekonaniach. Mieliśmy duże gospodarstwo, było dwóch służących, służąca i dochodząca praczka. Mama, Wilhelmina z domu Solecka, była nauczycielką, ojciec, Franciszek Kolarz, rolnikiem. Miałam dwóch braci - starszego Wojciecha (ur. w 1926 r.) i młodszego Jana (ur. w 1929 r.) Żyło nam się dobrze, byliśmy szczęśliwi — miałam piękne dzieciństwo.
Pamięta pani wybuch wojny?
- Myśmy początkowo wojny nie odczuli, bo nasza wieś leżała daleko od frontu. Ale odczuliśmy 17 września. W Sieminczach ruscy pojawili się kilka dni później, najpierw szpica na koniach, ale oni tylko przejechali. Potem przyszli żołnierze na czołgach. Starszy brat uczył się w gimnazjum we Lwowie, miał czapkę z orzełkiem. Pamiętam, jak staliśmy przed domem i te czołgi jechały. Jeden taki, co wyszedł z czołgu, pokazywał, żeby brat czapkę wyrzucił. Myśmy się dopiero potem dowiedzieli, że to chodziło o tego orzełka.
- Pierwsze zetknięcie było, gdy weszli na nasze podwórko. Myśmy byli najbogatsi w okolicy, więc krzyczeli do ojca "ty burżuju" i chcieli go zastrzelić. Podbiegliśmy wtedy do ojca i zaczęliśmy błagać o jego życie. Ocalał. Gdy wybuchła wojna, w naszej okolicy odbywały się manewry wojska polskiego, kilku oficerów spało u nas w domu. Pamiętam, że jak weszli ruscy do wsi, rodzice dali polskim żołnierzom cywilne ubrania. Co się stało z mundurami, tego nie wiem, dzieci się w takie sprawy nie wtajemniczało, ale mundury znikły, a oficerowie uciekli.
- Myśmy jako dzieci tak tego nie odczuwali, ale dorośli cały czas byli poddenerwowani. Zaczęły się rozruchy, także wśród Ukraińców. Już wtedy zaczynali się organizować. Dotrwaliśmy jakoś do tego 10 lutego.
Co wydarzyło się 10 lutego?
- 10 lutego był tragiczny (10 lutego 1940 roku miała miejsce pierwsza fala zsyłek na Sybir podczas II wojny światowej. W latach 1940 - 1941 zorganizowano cztery takie deportacje — przyp. red). Było ciemno, około trzeciej w nocy usłyszeliśmy walenie kolbami do drzwi. Otworzył chyba ojciec. Jego na łóżku w piżamie pod karabinami trzymali, a mamie kazali się pakować. Było dwóch takich "bojcow", wojskowych. Do dziś doskonale ich pamiętam. Młodszy był straszny, bo nie wszystko pozwalał brać. Powiedział: "pościel, naczynia kuchenne i trochę żywności". Pakowaliśmy wszystko do walizek i worków, ale on wyrzucał cześć rzeczy. Ten starszy chodził za mamą i mówił "bierz wszystko, bierz wszystko". Ja podejrzewam, że gdy w 1936 były wywózki (w 1936 r. NKWD zesłało Polaków zamieszkujących tereny zachodniej Ukrainy będące w granicach ZSRR do Kazachstanu — przyp. red.), on musiał coś widzieć, bo bardzo dopingował mamę do pakowania rzeczy.
- Mama trzymała srebro stołowe w kuchni, udało się jej je zabrać. Dlaczego o tym mówię? Później zamieniliśmy je na wiadro ziemniaków. Nikt nie chciał tam (w Komi na Syberii — przyp. red.) tego kupić, bo oni tam wszystko jedli drewnianymi łyżkami. Srebro nie miało dla nich dużej wartości. Oni myśleli przede wszystkim o tym żeby mieć co jeść. Ale w końcu ktoś się zmiłował i wziął to srebro.
Spakowaliście swoje bagaże, co wydarzyło się dalej?
- Załadowali nas na nasze sanie, zaprzężone w konie i wywieźli do punktu zbornego pod szkołą. Wielkie mrozy panowały w 1940 roku na wschodzie i dużo było śniegu. Potem wszystkich spod szkoły wywieźli na stację w Buczaczu i załadowali do wagonów.
Jak wyglądały wagony?
- W naszym wagonie było 5 rodzin, razem 25 osób. To był wagon towarowy, z prawej i lewej strony były prycze. Na górze się spało, a na dole były nasze pakunki. Na środku był piecyk żelazny, tzw. koza z wylotem w suficie i dziura, która służyła za ubikację — bez zasłony, bez niczego. My jako dzieci nie doświadczaliśmy tego tak mocno, jak dorośli. Dopiero później zdałam sobie sprawę, jakie to musiało być straszne dla moich rodziców i innych starszych — załatwianie swoich potrzeb na oczach wszystkich. Dorośli próbowali jakoś osłaniać dziurę, żeby zyskać trochę prywatności, ale niewiele to dawało.
- Okna zabito deskami, w wagonie było przez cały czas ciemno. Wagony oczywiście nie były szczelne. Przez szpary wlatywało trochę światła, udawało się czasem coś zobaczyć, ale przez te same szpary do wagonu wlatywał wiatr. Było tak zimno, że poduszki przymarzały do ścian, a im dalej na północ, tym było zimniej.
- Z tym wiąże się nieco humorystyczne, ale prawdziwe wydarzenie. Kiedy byliśmy już daleko na północy, pociąg stanął. Ludzie musieli oczywiście załatwiać swoje potrzebny, bo nie wypuszczono nas z wagonów. Postój był długi, a na zewnątrz panował mróz — wszystko natychmiast zamarzło. Gdy pociąg miał ruszyć, okazało się, że to niemożliwe. Lodowych stalaktytów było tak wiele, że uziemiły pociąg. Mężczyźni rozbijali je potem siekierami.
- Na pryczach mama rozścieliła naszą pościel. Z jednej strony była nasza piątka (rodzice, ja i dwóch braci), z drugiej gajowy z córką Maryjką — Homut się nazywał. On właściwie był Ukraińcem, ale jego też zwinęli, właśnie dlatego, że pracował jako gajowy. Oprócz nich w wagonie była też rodzina Kozików, ich służąca Uryga, o której jeszcze opowiem, Lizakowie i Olejnik. Na pryczach było tyle miejsca, że jeżeli się rozciągnęliśmy, to nasze nogi były u sąsiada na posłaniu, a jego u nas — taka "przyjemność". Prycze były tak blisko sufitu, że nie dało się na nich usiąść. Większość czasu musieliśmy leżeć. Nie było też krzesła żeby usiąść czy stołu do przygotowania posiłków — zresztą i tak nie byłoby gdzie ich postawić. Nie było miejsca i, przede wszystkim, nie było intymności. Najgorsze było, jak zasuwali drzwi. Do dziś mam w uszach ten nieprzyjemny dźwięk ryglowania.
Jak długo trwała podróż?
- Myśmy jechali miesiąc, dotarliśmy na początku marca, dokładnej daty nie pamiętam. Dojechaliśmy do ostatniej stacji kolejowej, a potem wieźli nas podwodami do miejscowości Syktywkar — to było między Archangielskiem, a Uralem w tajdze (stolica ASRR Komi — Komijskiej Autonomicznej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej — przyp. red.). Pięknej tajdze.
Pięknej?
- Tak, nigdy nie zapomnę tego uczucia, gdy szłam do tajgi. Wszystko pachniało żywicą, a ja byłam jak ta mrówka w ogromnym lesie. Pnie drzew były gołe, a gdzieś tam wysoko były ich korony. Gdy wiatr nimi poruszał, drzewa skrzypiały, do dziś pamiętam ten okropny dźwięk. W telewizji czasem pokazują tajgę, ale to nie jest ta moja tajga, którą pamiętam. Ta telewizyjna jest jakaś taka łysa. Moja tonęła w półmroku, jak okiem sięgnąć widać było kapelusze grzybów i borówki. Myśmy latem chodzili tam na popas. To nie było łatwe po 12 godzinach pracy, kosztem snu, iść zbierać to wszystko. W dodatku trzeba było przekroczyć Sysołę — na mapie ta rzeka wygląda jak cienka niteczka, w rzeczywistości była potężna. Raz się w niej topiłam. Mimo wszystko tajga, jako przyroda, była piękna.
Piękno tajgi było pani pierwszym wrażeniem?
- Nie, nigdy nie zapomnę pierwszego wrażenia. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, wszyscy byli spragnieni, więc postawiłam na piecyku wodę w garnku. O drewno nie musieliśmy się martwić, bo w Syktywkarze były dwa ogromne tartaki — to do nich nas przywieziono. Postawiłam wodę i przykryłam pokrywką. Gdy woda się zagotowała, zdjęłam pokrywkę, a całe robactwo z sufitu zleciało się do tego garnka. To było pierwsze wrażenie — potem nauczyliśmy się, jak należy gotować wodę, żeby tego uniknąć.
Zobacz również: "Sowiecka agresja na Polskę była zaplanowana"
Dotarliście do Komi początkiem marca, na północy musiało być jeszcze zimno?
- Marzec na północy to zima. Olbrzymie śniegi i straszliwe mrozy, a myśmy z klimatu innego przyjechali, w innych butach. Wtedy zaczął się problem — co robić? Przecież nie dali nam nic. Oni wszyscy w walonkach, w tych wojłokowych butach, to im ciepło było. A my w takich bucikach skórzanych, wprawdzie ocieplanych, ale to nie na takie mrozy. Jakoś przetrwaliśmy do wiosny. Mama uszyła nam z kołder burki, takie buty. To nie było łatwe, bo nie było igieł, nie było nici. Nici wyciągało się z ręczników i innych materiałów, a igłę udało się jej gdzieś pożyczyć. Nogi owijało się też szmatami, a żeby nie przemokło to wszystko, z opon samochodowych robiono chodaki.
- Pamiętam, jak przyszłam kiedyś z pracy, miałam do kolan sine nogi — były odmrożone. Do tego stopnia, że zaczęły mi ropieć palce u stóp. Nie było lekarzy, pielęgniarek, rodzice już nie żyli. Nie było też bandaży, więc jakimiś szmatami owijałam te nogi. Pamiętam, że jak zdejmowałam opatrunek to strasznie cuchnęło. Pewnie gdybym była w Polsce, to by mi te palce amputowano, ale tam była tylko siekiera i pieniek.
Odcięła pani palce?
- Nie, na szczęście same się zagoiły i nie miała z nim problemu. Bolą mnie tylko przy zmianie pogody.
Przyjechaliście na miejsce i co działo się dalej?
- Zostaliśmy ulokowani w te pięć rodzin w baraku. Było tam tak ciasno, że trudno było przejść, z miejscem do spania też nie było łatwo, ale to się później rozluźniało, bo ludzie umierali. Nam przypadły trzy żelazne łóżka: na jednym spali rodzice, na drugim bracia, a na trzecim ja. Te łóżka to była rama i nieoheblowane deski — nie było ani materacy, ani sienników. Mama białe prześcieradła pościeliła na tych deskach i tak spaliśmy. Byliśmy wykończeni po tak długiej podróży. Rano obudziliśmy się, a te prześcieradła były czerwone od pluskiew. Potem zaczęły się wszy. I to było nie do wytępienia. Ani pluskiew nie można było wytępić, ani karaluchów, ani szczurów. Ze mną do Polski wróciły stamtąd obrazki święte, wszystkie pogryzione przez szczury.
- Nikomu nie pozwolono odpocząć, zaraz następnego dnia, skoro świt, zabrali mężczyzn do pracy. Było takie zebranie, gdzie zarządca obozu powiedział: "Tu mi włosy wyrosną na dłoni, jeśli kiedykolwiek wrócicie. Tu macie pracować i tu zdechniecie". Jako dziecko nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, co to oznacza. Dopiero później zrozumiałam, co musieli czuć moi rodzice.
- Ojca od razu zmobilizowano do pracy przy spławie drewna i zabrali go od nas. Mama była słabego zdrowia, chorowała na serce. Ja wkraczałam już w dwunasty rok życia, więc także uznano mnie za zdolną do pracy. Musiałam pracować, tak jak każdy dorosły. Moim zadaniem było przetaczanie konarów drzew. Początkowo to jeszcze jakość dawało się znieść, bo praca była trzyzmianowa, ale potem, kiedy wybuchła wojna niemiecko-rosyjska, były tylko dwie zmiany po 12 godzin.
Jak zareagowaliście na wiadomość o wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej w 1941 r.?
- Muszę powiedzieć, że myśmy się strasznie cieszyli, bo to była perspektywa powrotu. Myśmy tak strasznie chcieli wrócić. Ale jak wybuchła ta wojna, to się zaczęła straszna gehenna.
Praca stała się jeszcze cięższa?
- Straszliwie ciężka praca, niedożywienie, niewyspanie — proszę sobie wyobrazić, jak to życie wyglądało. Ludzie zaczęli umierać, ale nie normalnie, w domu, tylko w pracy. Ktoś szedł do tajgi, a po pracy koledzy przynosili trupa. U nas w baraku było wydzielone takie pomieszczenie, gdzie te trupy się znosiło. Opowiem pani takie wspomnienie, które ciągle mam w pamięci. Wchodzę kiedyś do tej trupiarni, leży na stole martwy człowiek. Nie wiem, ile miał lat, bo nie golił się i cały był zarośnięty. Musiał być jednak młody, bo nie był siwy. Z tego martwego ciała zaczęły wychodzić wszy, było ich tysiące. Widziałam, jak jego broda zaczęła się ruszać od robactwa. Szybko zatrzasnęłam drzwi i uciekłam, ale tego widok nigdy nie zapomnę.
- Tak, jak umierającej na moich oczach kobiety. Mieszkała z nami w baraku Uryga, to była służąca rodziny Kozików. Nie wiem, ile miała lat, ale jako dziecko uważałam, że jest w starszym wieku. Była okrutnie reumatyzmem powykręcana. W pewnym momencie nie miała już siły iść do pracy. Ruscy powiedzieli jej, że jeśli nie będzie pracować, nie dostanie kartki na chleb, bo kto nie pracuje, ten nie je. Nie poszła już do pracy — na naszych oczach umierała. Widzę ją do dziś, jak chodzi, snuje się po tej naszej "komnacie" i pije dużo wody. Była aż spuchnięta od tej wody. Prosiła tylko o jedno, żeby nikt przy niej nie jadł chleba. Żyła jeszcze 18 dni, ale gdy umierała, wyglądała, jak kościotrup.
Zdarzały się samobójstwa?
- Nie, nie było u nas wypadku samobójstwa. Tak samo nie było morderstw. Teoretycznie mógłby ktoś zabić kogoś dla chleba, ale to się nigdy nie zdarzyło. To musieliby psychologowie i naukowcy rozsądzić, dlaczego, ale ja nie słyszałam o żadnym takim wypadku.
To, co przewija się we wspomnieniach Sybiraków, to głód.
- Myśmy strasznie głodni byli, ale to nie jest taki głód: "jestem głodny", to zupełnie inne uczucie, to jest uczucie "mózgowe". Cały czas człowiek był nastawiony, żeby tylko zjeść do syta. Każdy to inaczej odczuwał. W moim przypadku cały czas tylko myślałam o chlebie — czarnym chlebie bez masła, bez innych dodatków. Nigdy nie pomyślałam o bułce, nigdy nie pomyślałam o ciastku, tylko zawsze o tym czarnym chlebie — żeby zjeść do syta i umrzeć. Jak wróciłam do Polski, gdzie już wszystko było do jedzenia, mogłam się najeść całkowicie. Ja ten głód czułam jeszcze dwa lata, czułam go w każdej komórce mojego ciała.
- Ruscy dawali nam 400 gramów chleba dla dzieci i kobiet, a mężczyźni dostawali 600 gramów chleba i to takiego, że wodę można było wyciskać — nic więcej. W lecie myśmy się ratowali, bo szliśmy do tajgi, zbieraliśmy grzyby, jedliśmy pokrzywy, lebiodę. Była tam też stołówka — taka chyba jeszcze z czasów carskich. Myśmy dzieci chodzili tam, gdzie wyrzucali śmieci, odkopywaliśmy kości, rozrąbywaliśmy je i gotowaliśmy — żeby tylko choć jedno oko tłuszczu się pokazało. To było obrzydliwe i na pewno zjełczałe. Tak samo jak zbieraliśmy na wiosnę z pól kołchozowych zgniłe ziemniaki, które pachniały już bardzo źle, ale jeszcze tam trochę skrobi było. Myśmy z tych śmierdzących ziemniaków placki piekli.
- Jesienią, jak były wykopki, myśmy na pola chodzili i przekopywali je jeszcze raz, bo zawsze jest tak, że coś tam w ziemi zostanie. Tego nie wolno było robić, dlatego, że te ziemniaki, które zostawały, miały być nawozem dla nowej uprawy. Poszłam kiedyś na to pole z grupą kobiet i nazbierałam tam woreczek ziemniaków, ale od razu zakopałam go w ziemi i zaznaczyłam miejsce. Mówię do tych kobiet, żeby też tak zrobiły, bo jak przyjdzie strażnik, to odbierze i będzie tragedia. Ledwo skończyłam zakopywać i ukryłam swoje narzędzia, jedzie na koniu kołchoźnik z nahajem. Zaczyna od kobiet, które były pierwsze na jego drodze, bije je tym nahajem, a ziemniaki zbiera na jedną kupkę i tratuje koniem, a te kobiety wyją z rozpaczy. Przyszedł też do mnie i już się zamachnął. Nam na tych wszystkich mitingach mówili, jaki to car był zły, jak bił ludzi. Nie wiem, co mi przyszło do głowy, ale tak mi się skojarzyło i krzyczę do niego: "ty car, ty car" - i nie wiem dlaczego, ale mnie nie uderzył.
- Mama kiedyś, jak jeszcze żyła, poszła do Syktywkaru. Tam spotkała umierającego z głodu pod płotem Polaka. Zlitowała się nad nim i zabrała go do nas do baraku. Ojciec wtedy był już w więzieniu, w baraku się zrobiło więcej miejsca, bo ludzie umierali. Wie pani kto to był? Profesor Uniwersytetu Lwowskiego i on później był moim wykładowcą na studiach.
Przeżył?
- Myśmy mu dali garnuszek, ludzie go nauczyli, jak się krowy doi i zatrudnił się jako pastuch. Potem zaciągnął się do Armii Andersa i przeżył.
Jakie były relacje z mieszkańcami tamtych stron?
- Początkowo traktowali nas wrogo, bo im ruscy powiedzieli, że uciekamy przed głodem z Polski, więc myśleli, że będziemy im jedzenie zabierać. Potem się polepszyły stosunki, ale nigdy nam nie pomagali — zresztą wszyscy żeśmy się bali. Natomiast kupowaliśmy od nich ziemniaki. Wszystko wymienialiśmy na te ziemniaki u miejscowych, tych Komików, Komi — oni przed wojną nazywali się Zyranie. Mieli nawet swój język i ja ten język trochę poznałam, ale już nie pamiętam. Pamięta tylko "abu najani", co znaczyło "nie ma chleba".
Głód był najgorszy?
- Głód był straszny, ale okrutne było też to, że nie pozwalali się modlić. Można było robić to tylko samemu po cichu, w skrytości. Religie tępili na każdym kroku, a w takiej sytuacji tylko wiara zostaje, to ostatnie pocieszenie. Ludzie się załamywali, a mój ojciec chodził i ich pocieszał. Prawdopodobnie dlatego go aresztowali, tak przepuszczamy. Właściwie wykończyli go w tym więzieniu. Potem była amnestia i go wypuścili, ale on już umierał. Powiedział mi, choć nie było mu wolno, że bili go, polewali wodą, "i coś chcieli, ale ja nie rozumiał co". Przypuszczalnie aresztowali go za to pocieszanie, bo czym innym można było na wywózce w tajdze zawinić? Oni mieli jeden cel — gnębić i żeby naród szybko wykończyć.
Pan Franciszek zmarł?
- Mój ojciec umarł. Straszny to był pogrzeb. 13 grudnia umarł, była syberyjska zima, wszędzie zmarzlina. Polaków nie chowano na cmentarzu. W tajdze, pod drzewami, było wydzielone miejsce dla nas. Trzeba było wykopać grób. Mój brat, który miał wtedy 14 czy 15 lat, kopał. To było trudne zadanie, bo ziemia była zmarznięta, ale kolega mu pomógł i jakoś dali radę. Koledzy brata zbili paczkę, która posłużyła jako trumna. Ruscy dali mu konia z saniami i "róbcie, co chcecie". Pojechaliśmy na cmentarz — ciemno, bo to noc polarna, zimno i śnieg. Nie mogliśmy tam dojechać, bo śniegu było tak dużo, że i koń, i my zapadaliśmy się w nim. Już myśleliśmy, że będziemy tę trumnę sznurami ciągnęli do tajgi, ale jakoś ten koń w końcu ruszył. Zakopaliśmy ojca, troje dzieci i sąsiadka, która się nad nami zlitowała, nazywała się Hulowa. To było okropne.
- Gorzej było z chowaniem mojej matki, która umarła cztery miesiące później. Z głodu oczywiście — nie mogła pracować, bo była ciężko chora. Znowu pogrzeb, znowu troje dzieci i sąsiadka. 19 kwietnia to były już roztopy, to znaczy w dzień roztopy, w nocy zamarznięte. Znów nie mogliśmy dojechać do tego cmentarza, trumna prawie była pod wodą, my do połowy też brnęliśmy w wodzie. Dojechaliśmy jakość i ją zakopaliśmy— to było okropne, nie chcę o tym więcej mówić. Jak skończyliśmy zakopywać, było już ciemno, wszystko zaczynało zamarzać. Ja byłam w spodniach po ojcu i też zamarzłam, jak szłam i ocierałam kolanem o kolano, to one skrzypiały. Do dziś pamiętam tę "muzykę" i swoje myśli "ja tego nie przeżyję". Ale przeżyłam.
- Mało tego, ja tam przechodziłam gruźlicę, a wiem to stąd, że po powrocie do Polski wykryto u mnie dziurę w płucach (potoczne określenie zacienień widocznych na obrazie RTG płuc — przyp. red) i dłuższy czas leczyłam się w sanatoriach. Na szczęście zmiana uległa zwapnieniu i nigdy nie miałam potem problemów. Na zesłaniu ciągle dostawałam gorączki. Teraz przypuszczam, że to była gorączka gruźlicza, ale musiałam pracować. Było takie zdarzenie, które dobrze pamiętam. Pracowałam z Marysią Tomczyk, starszą ode mnie, ja wtedy miałam 12 lub 13 lat. Układałyśmy stosy z obciętych konarów. Ja z jednej strony, ona z drugiej i musiałyśmy to podnosić. Wtedy dostałam gorączki i mówię do niej "Marysiu, ja nie dam rady, jestem chora". Ona mówi "słuchaj, ja mam sześcioro dzieci, muszę zarobić na chleb. Idź do kantoru i powiedz, żeby cię zwolnili z pracy, bo jesteś chora". Poszłam, a ten jak wsiadł na mnie: "ty Polaczka tobie się nie chce pracować. Nasi giną na froncie, a tobie się nie chce pracować. Marsz do pracy". Wróciłam do tej Marysi, a ona mówi: "Słuchaj, no widzę, że jesteś rozpalona, musimy coś zrobić. Połóż się tutaj na tych klocach, a ja będę czuwała. Jak będzie ktoś szedł, to ja cię obudzę i będziemy udawały, że pracujemy". Na szczęście nikt nie przyszedł, wróciłam do baraku, a następnego dnia znów musiałam iść do pracy. Dużo ludzi chowali, nie pozwalano im odpocząć, więc umierali. Tam w tej tajdze ogromny cmentarz został.
Pani jednak wróciła. Jak do tego doszło?
- W Syktywkarze powstała delegatura andersowska (w wyniku traktatu Sikorski-Majski podpisanego 1941 r. - przyp. red.) i okazało się, że pracował tam uczeń mojej mamy, który skończył prawo we Lwowie — Franciszek Juraszek. Nawiasem mówiąc, on się we Lwowie zetknął z komunistami, pamiętam, jak się przed wojną strasznie o to kłócił z moim ojcem.
Zapalony komunista?
- Na Syberii się z tego wyleczył. Kiedyś po pracy poszłam na pole kołchozowe zbierać liście po kapuście. Myśmy to jedli, albo na surowo, albo gotowaliśmy, ale bez soli, bo soli, tam nie było. Wracając z tego pola, spotkałam Franciszka Juraszka, a on mnie rozpoznał. Powiedziałam mu, że rodzice nie żyją, on mi na to: "przyjdź do mnie do delegatury jutro". Poszłam, a on mnie wysłał do polskiego domu dziecka w Wilgorcie, życie mi tym uratował. Potem trafiłam do pokazowego domu dziecka w Zagorsku, a stamtąd przywieziono nas do Gostynina.
A co się stało z pani braćmi?
- Starszy brat nie miał jeszcze 18 lat, więc nie załapał się do Armii Andersa. Dostał się do Armii Kościuszkowskiej, po tym jak uciekł z Syktywkaru. Rodzice nie żyli, my byliśmy w domu dziecka — nic już go nie trzymało. Przeszedł od Lenino do Berlina, cały czas w boju, i przeżył. Oni w tej armii też głodowali. To wszystko Sybiracy byli, opowiadał, jak chodzili na pola i ziemniaki wykopywali. Wspominał też, że jak przyjechał na ziemie polskie, trafili do jakiejś chaty i przyniosła gospodyni gar gotowanych pierogów. Mówił, że się wtedy rozpłakał.
- A ten młodszy brat gdzieś się zgubił. Początkowo trafił do domu dziecka położonego niedaleko mojego i czasem do mnie przychodził. Jednak kiedy mnie wytypowali do domu dziecka w Zagorsku, straciłam z nim kontakt. Gdy przyjechała Wanda Wasilewska do tego pokazowego domu dziecka, poprosiłam ją, żeby go odnalazła. I znalazła go, w ostatniej chwili przyjechał do Zagorska, a potem zabrali nas razem do Gostynina.
Przyjechała pani do kraju, ale nie mogła mówić o swoich doświadczeniach, bo przecież bratni Związek Radziecki pomagał, a nie niszczył Polaków?
- Zawsze milczałam i dlatego przeżyłam. Nikomu nie mówiłam o swoich doświadczeniach, w pracy dopiero jak odchodziłam, to się przyznałam. Wcześniej bałam się, że ktoś może na mnie donieść. W dokumentach miałam wpisane "ewakuowana do ZSRR". Psychicznie byłam zwichnięta. Zawsze wiedziałam, że byłam inna niż wszyscy. Zawsze byłam poważna, nie było łatwo mnie rozśmieszyć. Nie mogłam też brać udziału w pogrzebach, ani widzieć trumny, bo zaraz się rozklejałam. Te wywózki to było wyniszczenie narodu po prostu. Mało kto wrócił stamtąd, a jeśli wracali, to już nie jako pełne rodziny. Wszyscy byliśmy okaleczeni i fizycznie, i psychicznie. Myśmy wszyscy się nadawali do leczenia, bo psychikę mieliśmy zwichnięta, ale nie wolno było o tym mówić.
Zobacz również: Nie potrzebowali wież strażniczych i drutów kolczastych. Stamtąd nie było ucieczki