"Gruba linia", "gruba kreska" i prawdziwa polityka
25. rocznica sejmowego exposé premiera Tadeusza Mazowieckiego, wygłoszonego 24 sierpnia 1989 r., w oczywisty sposób skłania do postawienia pytania, czy w tym historycznym wystąpieniu znalazła się zapowiedź bezkarności dla komunistów.
Jakkolwiek wysunięcie 17 sierpnia 1989 roku przez Lecha Wałęsę kandydatury Tadeusza Mazowieckiego na szefa rządu poprzedzone było wahaniami i niesnaskami w gronie przywódców opozycji, to gdy już raz kandydat został premierem, okazał się prawdziwym szefem rządu.
Sam kandydat niewiele jak miesiąc wcześniej opublikował w "Tygodniku Solidarność" artykuł pod wymownym tytułem "Spiesz się powoli", w którym dowodził, dlaczego "Solidarność" nie jest jeszcze gotowa do rządzenia.
Do tej kandydatury bardzo niechętnie odnosiło się środowisko lewicy KOR-owskiej, które forsowało osobę Bronisława Geremka. Wałęsa początkowo też był przeciwny Mazowieckiemu. Jarosław Kaczyński mówił kilka lat po tamtych wydarzeniach w rozmowie z Teresą Torańską, że to on przekonał do tej koncepcji przewodniczącego "Solidarności".
Wg Kaczyńskiego, Wałęsa "na premiera chciał kogoś, kogo by twardo trzymał, kim by sterował, i kto bez niego nie wykonałby żadnego ruchu. Tłukliśmy mu więc do głowy tego Mazowieckiego i on w końcu miotając słowami powszechnie uważanymi za obraźliwe zgodził się"[1]. Tak więc Mazowiecki został kandydatem na premiera, mimo że nie spełniał podstawowego wałęsowskiego warunku: uległości wobec swojego protektora.
Do legendy przeszła wymiana zdań pomiędzy oboma politykami, kiedy Wałęsa zgłosił pierwsze pretensje, że Mazowiecki jest zbyt samodzielny, mówiąc: "To ja pana zrobiłem tym premierem!", na co Mazowiecki miał odpowiedzieć: "No tak, ale ja już jestem tym premierem".
Warto pamiętać o tym osobowościowym rysie kiedy analizuje się rząd Tadeusza Mazowieckiego. Zaważył on w istotnym stopniu na polityce tego rządu, w tym także, a może szczególnie, na jego polityce wobec komunistów. A była to wtedy jedna z najważniejszych kwestii polityki wewnętrznej. Ale osobowość premiera zaważyła także na treści jego sejmowego exposé wygłoszonego 24 sierpnia 1989 roku. Każde słowo było w nim przemyślane i zaakceptowane przez Mazowieckiego, mimo że (jak zawsze w takich przypadkach) nad tekstem pracowało kilka osób. I każde miało wagę - Mazowiecki był politykiem staroświeckim, który mówił po to, żeby coś zakomunikować.
Ale chociaż osobowość Mazowieckiego zaciążyła i nad jednym, i nad drugim, należy unikać utożsamiania jednego z drugim - jak się nagminnie, ale błędnie czyni. Inaczej mówiąc, exposé z 24 sierpnia nie definiowało polityki zapomnienia czy przebaczenia wobec komunistów.
Owszem, sama konstrukcja rządu, w którym ważne teki dzierżyli generałowie i zarazem członkowie kierownictwa PZPR, była taka, że zakładała pewnego rodzaju partnerstwo polityczne z komunistami. To zrozumiałe, wszak Polska jako pierwsza w bloku komunistycznym szła tą drogą, wojska radzieckie stacjonowały nie tylko w Polsce, ale przede wszystkim w NRD,a powodzenie pieriestrojki Gorbaczowa nie było przesądzone. Słowem, tego rodzaju ostrożność była ze wszech miar wskazana.
Jednak w tym momencie wchodziliśmy w stan hybrydalny jakiejś półdemokracji: dalej niż to przewidywał kontrakt "okrągłego stołu", ale jeszcze nie w pełni wedle formalnych standardów demokratycznych (nie mówiąc o "duchu demokracji", który kształtuje się przez pokolenia). Zatem jeśliby eksperyment się nie udał, trzeba byłoby się cofnąć, ale jeśliby się udał, trzeba byłoby pójść naprzód, a to oznaczało jakieś rozwiązanie kwestii hipoteki po komunizmie - także hipoteki zbrodni, zdrady i kolaboracji ze starym ustrojem. Otóż tej kwestii Mazowiecki ze zrozumiałych powodów w swoim przemówieniu w ogóle nie poruszał.
Fragment, który obrósł później licznymi (a po większej części błędnymi) interpretacjami brzmiał tak: "Rząd, który utworzę, nie ponosi odpowiedzialności za hipotekę, którą dziedziczy. Ma ona jednak wpływ na okoliczności, w których przychodzi nam działać. Przeszłość odkreślamy grubą linią. Odpowiadać będziemy jedynie za to, co uczyniliśmy, by wydobyć Polskę z obecnego stanu załamania".
Jasno widać, że w tych słowach nie ma zapowiedzi "odpuszczenia" komunistom. W ogóle nie o stosunku do komunistów jest tu mowa, tylko o tym, że premier nowego rządu prosi, aby go nie obciążać winą za skutki 45 lat rabunkowej i aberracyjnej gospodarki prowadzonej przez kolejne ekipy komunistyczne. Chodziło w tych słowach o to, że polska gospodarka jest w dramatycznie złym stanie, a więc rząd, który podejmie się ją z tego stanu wyprowadzić, musi być oceniany adekwatnie do skali zadania. I tyle.
To znaczy: biorąc słowa nowego premiera z 24 sierpnia 1989 r., można powiedzieć: i tyle, nie ma tu nic o komunistach, żadna - zła czy dobra - polityka wobec nich nie została w exposé zapowiedziana. Ale czy to automatycznie znaczy, że nie ma sprawy? Oczywiście nie.
Jest sprawa, bo mimo iż premier w tej kwestii przezornie (i słusznie) milczał w chwili, gdy ubiegał się o inwestyturę w Sejmie zdominowanym przez PZPR (nawet jeśli dodamy: chwiejącą się PZPR), to przecież już kilka tygodni później, na samym początku pracy jego rządu, sprawa nabierała jak najbardziej praktycznych wymiarów.
Można było - i należało - milczeć na ten temat w exposé, ale gdy gen. Kiszczak, minister spraw wewnętrznych w rządzie Mazowieckiego, zaczął systematyczne niszczenie dokumentów SB, nie można się było do tego nie ustosunkować. Dziś wiemy, że gdy poseł Jan Rokita, szef nadzwyczajnej sejmowej komisji do zbadania działalności MSW, zgłosił ten fakt premierowi, ten odesłał go do ministra - jak się mówi w urzędowym języku - według właściwości, to znaczy do Kiszczaka. I ten incydent urasta do rangi symbolu - taka właśnie była przez kilkanaście miesięcy polityka Tadeusza Mazowieckiego wobec komunistów: udajemy, że nie widzimy.
Nie widzimy, że palą dokumenty SB. Nie widzimy, że za psie pieniądze uwłaszczają się na państwowym majątku. Nie widzimy, że przejmują banki. Nie widzimy, że najbardziej umoczeni esbecy masowo przechodzą do MO po to, żeby nie podlegać weryfikacji w nowych służbach specjalnych. Nie widzimy, że Urząd Ochrony Państwa, ta nowa służba specjalna mająca ochraniać demokratyczną już Polskę, jest w 90 proc. zaludniona kadrami wywodzącymi się z SB.
Do jakiegoś stopnia można bronić tej polityki, ale nie jest możliwa przy zdrowych zmysłach jej obrona w całości. Można jej częściowo bronić (ale nie takich decyzji, jak zgoda na palenie akt SB) uwzględniając kontekst polityczny.
Otóż, pod tym względem jest ważne, aby pamiętać, że ten kontekst się zmieniał. Margines manewru politycznego premiera, początkowo bardzo wątły, stopniowo ale wyraźnie się poszerzał, by po zmianach w otoczeniu zewnętrznym (upadek reżimów komunistycznych w całej Europie Środkowej jesienią 1989) i wewnętrznym (samorozwiązanie PZPR w styczniu 1990) dać pole do rzeczywistego przyspieszenia reform instytucjonalnych, ale i do całościowego zdefiniowania polityki rozliczenia komunizmu i komunistów.
To pierwsze częściowo dokonało się poczynając od wiosny 1990 r., ale nieśmiało, mimo dyskretnych, lecz stanowczych ponagleń ze strony Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, będącego parlamentarnym zapleczem rządu. To drugie za rządu Mazowieckiego nie dokonało się nigdy.
Konkludując: nie było rządowego programu zapomnienia komunistom ich zbrodni - ani pod hasłem "grubej linii", ani pod innym. Ale była taka polityka de facto.
Roman Graczyk
[1] Teresa Torańska, My, Wydawnictwo "Most", Warszawa 1994, s. 97.