Agnieszka Trawicka: Stan wojenny mógł powodować traumy
- Bardzo często po przeżyciu traumy ludzie zmagają się właśnie z taką nadmierną czujnością, nieustannie skanują otoczenie, by w porę dostrzec zbliżające się zagrożenie (...). Weźmy na przykład noc z 12 na 13 grudnia, kiedy do drzwi wielu domów zapukali funkcjonariusze, żeby zabrać osoby internowane. Wyobrażam sobie, że jeszcze wiele, wiele lat później pukanie do drzwi w środku nocy może wywołać panikę, choćby mózg podpowiadał, że dziś może to być co najwyżej sąsiad - mówi dr Agnieszka Trawicka, specjalistka psychologii klinicznej, psychoterapeutka, adiunkt w Uniwersytecie SWPS w Sopocie.
Katarzyna Pruszkowska: W rozmowach o stanie wojennym, które przeprowadziłam niedawno na potrzeby innych artykułów, kilka razy pojawiło się słowo "trauma" - dlatego chciałabym porozmawiać o psychologicznych skutkach wydarzeń, które rozpoczęły się w grudniu 1981 roku.
Dr Agnieszka Trawicka: Zacznijmy więc tego, że słowo "trauma" wywodzi się z języka greckiego i w wolnym tłumaczeniu oznacza "ranę". Często przywołuję metaforę traumy jako "rany na duszy". Stan wojenny niewątpliwie mógł spowodować wiele takich ran, choćby dlatego, że naruszył fundamentalne poczucie bezpieczeństwa Polek i Polaków. Ludzie nie wiedzieli, co tak naprawdę się dzieje, co ich czeka, jak długo to wszystko potrwa. Ludzie żyli w stresie, który sam w sobie nie prowadzi jeszcze do zaburzeń i nie skutkuje traumą - pod warunkiem, że jest krótkotrwały, a organizm ma czas na regenerację. W przypadku stanu wojennego poczucie zagrożenia utrzymywało się miesiącami, rzeczywistość stała się skrajnie nieprzewidywalna. A jedną z cech wydarzeń, które mogą prowadzić do traumy, jest właśnie brak przewidywalności, brak jakiegoś "scenariusza’, który krok po kroku może przeprowadzić nas przez najtrudniejsze chwile.
- Nie bez znaczenia było również i to, że w stanie wojennym jedni obywatele zwrócili się przeciwko drugim. To ważne, bo z psychologii wiemy, że zaburzenia pourazowe zdecydowanie częściej rozwijają się po zdarzeniach, które są spowodowane przez ludzi, niż po np. wypadkach lub katastrofach naturalnych. Podobne przeżycia i doświadczenia były charakterystyczne dla II wojny światowej, warto pamiętać, że na początku lat 80-tych bardzo wielu Polaków jeszcze dość dobrze ją pamiętało. Dla nich stan wojenny był rozdrapywanie wielkiego strupa.
Czyli nadal aktualna jest metafora rany.
- Rzeczywiście. Można powiedzieć, że trauma, którą spowodował stan wojenny, nałożyła się na wcześniejszą, wojenną, najczęściej w ogóle nieprzepracowaną.
Nieprzepracowaną, czyli jaką?
- Taką, której na poziomie poznawczym nie możemy zrozumieć. W języku polskim używamy czasem powiedzenia "to się w głowie nie mieści", które dobrze oddaje to, co przynosi ze sobą trauma - pogubienie, brak zdolności pojęcia tego, co się wydarza. A ludzki mózg "lubi" znać powód, rozumieć, wiedzieć, co było przyczyną, a co skutkiem. Po to, by w przyszłości móc albo zapobiec podobnej sytuacji, albo przynajmniej jakoś się do niej przygotować czy się ochronić. Podobnie trudno jest nam także na poziomie emocjonalnym - bo emocji jest zbyt dużo, są za silne, za intensywne.
Jedna z moich rozmówczyń wspominała o "zwierzęcym strachu" o bliskich, z którymi na pewien czas straciła kontakt.
- Właśnie. Bo stan wojenny był takim czasem, kiedy natężenie tych "negatywnych" emocji było naprawdę duże. Kiedy nasz organizm jest dużym pobudzeniu, uruchamiają się reakcje walki lub ucieczki, a więc takie, które wiążą się jeszcze z pewną energią do działania, poczuciem, że da się coś zrobić. Trzecia reakcja na trudną sytuację jest związana z hiper pobudzeniem, jakby "zamarciem", kiedy nie ma już siły i poczucia, że da się na podjąć jakiegokolwiek działanie - nie tylko na poziomie ciała, ale także myślenia.
Może pani podać przykład?
- Oczywiście, na przykład czasem mówimy, że strach nas "sparaliżował", lub że coś nas "zmroziło". W tym wypadku język potoczny dość dobrze oddaje to, co dzieje się w emocjach osób, które znajdują się w tym stanie "zamrożenia". Mają pustkę w głowie, czują się emocjonalnie odrętwiałe, nie są w stanie podejmować żadnych decyzji. Te trzy reakcje, które opisałam, a więc walki, ucieczki i zamrożenia (z ang. fight, flight, freeze - przyp. red.) mają jeden cel: uchronić nas przed zagrożeniem. A kiedy ono mija, organizm powinien wrócić do równowagi. Jednak w stanie wojennym nie bardzo było jak, bo ten stan skrajnego chaosu ciągle się przedłużał - trudno było kupić podstawowe produkty żywnościowe, leki, węgiel. Ludzie całymi miesiącami funkcjonowali tak, jakby w każdym momencie, dosłownie za 5 minut, mogło przytrafić się coś złego im lub ich rodzinom.
A co może wpływać na to, że to samo wydarzenie dla jednej osoby może skutkować traumą, natomiast dla innej - nie?
- Przyczyn może być wiele, jednak generalnie uważa się, że za traumę odpowiada nie tyle sama sytuacja, ile jej interpretacja. A na nią mają wpływ nasze wspomnienia, doświadczenia, a także przekonania - o samym sobie, świecie, innych ludziach. Zazwyczaj im większy kontrast między nimi, a rzeczywistością, tym większe ryzyko pojawienia się konsekwencji emocjonalnych. Od razu podam przykład: jeśli uważamy, że świat jest bezpiecznym miejscem, w którym nic mi nie zagraża, a ludzie są mili, to kiedy ktoś celowo wyrządza nam krzywdę, możemy poczuć się oszukani, zawiedzeni, rozzłoszczeni. Zdarzyło się coś, czego się nie spodziewaliśmy, więc nie wiemy, jak zareagować.
To ciekawe, bo byłam przekonana, że optymiści generalnie lepiej radzą sobie w trudnych sytuacjach.
- Myślę, że najlepiej radzą sobie raczej realiści, którzy widzą wszystkie odcienie rzeczywistości, potrafią cieszyć się z dobrych chwil i odnajdywać w tych trudniejszych. W kontekście radzenia sobie ważne jest również to, by w tych trudnych doświadczeniach nie być samemu. Na przykład ludzie, którzy zmagają się z ciężkimi chorobami, często mówią, że najtrudniejsza jest nie diagnoza, nie cierpienie, tylko to, że zostali opuszczeni przez bliskich. "Spodziewałem się, że będą przy mnie, że razem przez to przejdziemy, a zostałem sam". Tu chodzi nie tylko o taką konkretną, "widzialną" pomoc, jak zrobienie zakupów czy podanie leku, ale po prostu o obecność, która sprawia, że człowiek nie musi cały czas być czujnym.
W rozmowach, o których już pani wspomniałam, pojawił się także ten zwrot, np. "cały czas musiałem być czujny, mieć oczy dookoła głowy, bo nigdy nie było wiadomo, kto na człowieka patrzy".
- Bardzo często po przeżyciu traumy ludzie zmagają się właśnie z taką nadmierną czujnością, nie tylko na poziomie świadomego oczekiwania zagrożenia, ale i neurofizjologicznym. Nieustannie skanują otoczenie, by w porę dostrzec zbliżające się zagrożenie. Na przykład kiedy coś spadnie, ktoś krzyknie, inni mogą tego nawet nie zauważyć. A osoba po traumie zauważy, przestraszy się, wycofa lub rzuci do ucieczki. Weźmy na przykład noc z 12 na 13 grudnia, kiedy do drzwi wielu domów zapukali funkcjonariusze, żeby zabrać osoby internowane. Wyobrażam sobie, że jeszcze wiele, wiele lat później pukanie do drzwi w środku nocy może wywołać panikę, choćby mózg podpowiadał, że dziś może to być co najwyżej sąsiad.
W przypadku traumatycznych wydarzeń zawsze mówimy o jednej skrajnej sytuacji czy np. może to być kilka trudnych doświadczeń? Mam tu na myśli to, czy sama troska o przeżycie w sytuacji braków w sklepach, problemów ze służbą zdrowia, w strachu o bliskich, mogła być traumatyzująca.
- Mogła, jak najbardziej. Przecież w stanie wojennym ludzie nie mogli zaspokoić podstawowych potrzeb, a to mogło sprawić, że pojawiał się wstyd, upokorzenie. To przykład takiej sytuacji, która dotyka naszej ludzkiej kruchości, niesienie ze sobą poczucie takiej totalnej bezradności. Jedni radzili sobie lepiej, próbowali jakoś odnaleźć w nowej rzeczywistości, a inni nieraz załamywali się pod jej ciężarem. Kojarzy pani wiersz "Przyjaciele" Adama Mickiewicza?
Przyznam, że mgliście, pewnie ostatni raz czytałam go jeszcze w szkole.
- No więc było sobie dwóch przyjaciół, takich, którzy życie by za siebie oddali. Pewnego dnia, kiedy siedzieli sobie pod drzewem, zaatakował ich niedźwiedź. Jeden mężczyzna wlazł na drzewo, drugi nie potrafił, więc poprosił o pomoc. Jednak tamten był już wysoko. Co było więc robić? Ten, który został na ziemi, udawał martwego (reakcja zamrożenia) tak długo, aż niedźwiedź sobie poszedł. Opowiadam to pani, bo ta historia przypomina mi właśnie dwie postawy w obliczu kryzysu - jedna osoba będzie miała energię (reakcja walki) by coś robić, a inna nie. Przekładając to na stan wojenny - byli tacy, którzy gotowali zupę z przysłowiowego sznurka, ziemniaki na tysiąc sposobów, a nieraz potrafili też wykombinować coś lepszego do jedzenia czy ubrania. Ale byli i tacy, którzy tego nie potrafili. Nie dlatego, że nie chcieli, że byli leniwi i czekali na pomoc innych. Po prostu nie mieli zasobów.
Podejrzewam też, że nawet ludzie z pierwszej grupy po pewnym czasie także mogli już mieć dość.
- Jasne, bo zwykle jest tak, że podczas reakcji stresowej mobilizujemy wszystkie siły, by móc działać. To ma oczywiście sens, bo jest obliczone na przetrwanie. Jednak kiedy stres się przedłuża, sił zaczyna brakować. To, czy i jak szybko do tego dojdzie, zależy od wielu czynników - zasobów intelektualnych i emocjonalnych, wytrzymałości biologicznej, temperamentu. Pewne jest, że każdy ma swoją granicę, za którą jest np. wypalenie. Na pewno ludzie, którzy mieli na kogo liczyć, byli w lepszej sytuacji - wsparcie społeczne odnawia bowiem zasoby, ładuje energię, pozwala wrócić do równowagi.
A czy stan wojenny mógł wpływać nie tylko na postawy jednostek, ale społeczeństwa jako całości? Mam tu na myśli pewien rodzaj nieufności, posądzania o kombinowanie czy wręcz nieuczciwość, jeśli ktoś ma więcej.
- Myślę, że tak; że w pewien sposób jako społeczeństwo jesteśmy naznaczeni traumatycznymi dla naszego narodu wydarzeniami z przeszłości, takimi jak II wojna światowa, lata stalinizmu czy właśnie stan wojenny. To były czasy, kiedy nigdy nie było wiadomo, kto kolaboruje czy donosi. Odstawanie od grupy nie było mile widziane, a raczej postrzegane jako podejrzane i potencjalnie zagrażające.
- Jeśli chodzi o skutki, to obserwuję je podczas pracy w gabinecie terapeutycznym. Moi pacjenci często mówią: chciałem się rozwijać, osiągnąć coś więcej, ale moi rodzice mówią, że nasza rodzina to zawsze była biedna, ale uczciwa i jeśli chcę mieć pieniądze to będę musiał je ukraść. Początki takiego myślenia leżą w przeszłości, kiedy prawie wszyscy mieli tyle samo, czyli mało. A jak ktoś miał więcej, to było wiadomo, że albo współpracuje z wrogiem, lub władzą komunistyczną, albo "zakombinował", albo ukradł. Wtedy to pewnie mogła być prawda, ale ona przetrwała do dziś, na dodatek w wielu rodzinach w niezmienionej formie. Z tego powodu ludzie nie chcą przyznawać się, że lepiej zarabiają, nie mówią, że gdzieś byli na wakacjach, że coś droższego kupili. Trzymają to w tajemnicy przed bliskimi, nie potrafią być z siebie dumni. Albo mają poczucie winy, że żyje im się lepiej, niż np. rodziców, albo jest im wstyd, albo boją się odrzucenia. A przecież to powinno być normalne i pożądane, żeby kolejne pokolenia odnosiły większy sukces, miały lepsze wykształcenie, prace, warunki życia.
Powiedziała pani trochę o "przepracowywaniu" traum. Czytałam gdzieś o tym, że elementem leczniczym jest mówienie o traumatycznych wydarzeniach. To prawda?
- Jak najbardziej, choć często to niełatwe, bo te wydarzenia są trudne, a mówienie o nich sprawia, że przed oczami pojawiają się żywe wspomnienia. Wiele osób nie wie, co zrobić z pojawiającymi się emocjami, więc je wypierają, przemilczają wypychają z pamięci. Jednak cały kłopot w tym, że nawet jeśli o czymś nie mówimy wprost, istnieją przekazy pozawerbalne, często w rodzinach, których członkowie milczą na temat traumatycznych doświadczeń. Wszyscy wyczuwają istnienie jakiejś tajemnicy, wiedzą, jakich tematów nie wolno poruszać. Nie dlatego, że ktoś kiedyś stanął na środku salonu i powiedział: "o tym, o tym i o tym w naszej rodzinie nie rozmawiamy", ale dlatego, że ludzie się nawzajem obserwują. Szczególnie dzieci uważnie przyglądają się dorosłym i ich naśladują. Jeśli więc widzą, że mama nigdy nie otwiera obcym, nie przyjmuje niezapowiedzianych wizyt, na ulicy nerwowo się rozgląda - przejmie jej zachowania, oczywiście bez ich kontekstu.
Przypomina mi to opowieść pewnej znajomej, która "od zawsze" bała się samolotów, dosłownie kuliła na ich widok. Tak samo reagowały jej mama i babcia. Dopiero jako dorosła kobieta znajoma dowiedziała się, że jej prababcia, pradziadek i kilkoro ich dzieci zginęli w trakcie wojny podczas ostrzału z samolotu. Jej babcia, a córka zamordowanych, była świadkiem tego zdarzenia, dlatego przez całe życie nie mogła znieść dźwięku przelatującego samolotu.
- To bardzo dobry przykład traumy międzypokoleniowej. My, psychologowie, często podejrzewamy, że konkretny objaw może być z nią związany, jeśli jest takim "fantomem" - jest, ale pacjent nie ma pojęcia, kiedy i skąd się wziął. To znaczy, że jeżeli ktoś boi się latać samolotem, bo np. kiedyś leciał i miał straszne turbulencje, albo maszyna miała awarię, możemy zidentyfikować wydarzenie, które jest prawdopodobnym wyzwalaczem. Jeśli jednak ktoś na widok samolotu truchleje i z przerażenia nie wie, gdzie się schować, a nigdy w życiu nawet nie leciał samolotem, możemy podejrzewać, że przeżycie, które uruchamia tego typu lęk, wcale nie musi należeć do tej osoby.
Tylko do jej przodka?
- Tak, nawet niekoniecznie rodzica, zdarza się, że dziadków lub pradziadków. Ludzie generalnie czują, że w ich rodzinie jest COŚ - nienazywalne, ledwo wyczuwalne, ale stale obecne. Podróż w głąb historii rodzinnej może przynieść ogromną ulgę, bo nagle pokazuje, skąd biorą się moje emocje, zachowania, reakcje. Sekret, który wychodzi na światło dzienne, choćby dotyczył najboleśniejszych wydarzeń, traci swoją moc.
Znajoma od samolotów powiedziała mi, że dzięki temu, że w końcu babcia powiedziała jej całą prawdę, przestała musieć się jej domyślać. I że ta prawda, choć straszna, była i tak lepsza od wizji, które przez lata tworzyła w swojej głowie.
- Dokładnie tak to działa - sekrety i tajemnice tworzą przestrzeń do snucia domysłów, jakichś spekulacji, które mogą skutecznie zatruwać życie. Nie można się z pogodzić z czymś, o czym się nie wie; nie można tego oswoić, jakoś przyjąć, przepracować.
W takim razie wiemy już, że o traumie należy mówić. Zastanawiam się jednak, jak to zrobić tak, by nie obciążyć zanadto innych. Mam tu na myśli np. dzieci, którym dziadkowie czasem opowiadają historie, co do których można mieć wątpliwości, czy nadają się dla uszu nieletnich. Albo ludzi, którzy utykają w przeszłości i opowiadają o niej co rusz, jakby nie zważając na to, że czas nie stanął w miejscu i dla jego dzieci czy wnuków te wspomnienia nie są już tak istotne.
- Zacznę od drugiej części pytania - bywa tak, że te historie wracają do nas i odtwarzają się w głowie jak taśma magnetofonowa. Człowiek odczuwa wręcz przymus opowiadania, tyle, że on nie daje ulgi, bo jednym z objawów PTSD jest to, że wspomnienia mieszają się z teraźniejszością i towarzyszą im tak samo silne emocje. W snuciu opowieści chodzi raczej o to, by zbudować ją dla siebie na nowo, próbować zrozumieć, nadać jej sens i przekazać dalej tak, by była możliwa do uniesienia przez innych. Ta historia nie będzie miała zakończenia, dopóki nie powstanie taki właśnie konstruktywny rodzaj narracji, który pozwoli na wyciągnięcie wniosków i pójście dalej. Czyli jeśli np. rodzice czy dziadkowie zaczynają po raz kolejny swoją opowieść, może spróbować przekierować ich myślenie na nowe tory pytaniami: "wiem, że było wam ciężko, ale daliście sobie radę. Co wam pomogło? Co sprawiło, że się nie daliście? Co sprawiło, że udało wam się przetrwać?". należy pamiętać o tym, że jesteśmy potomkami, tych, którzy dali radę, Że nam czy naszym przodkom udało się przeżyć. Że, jakby nie patrzeć, jesteśmy zwycięzcami.