Hipisi w Bieszczadach. Tu szukali wolności
Od wczesnych lat siedemdziesiątych zjeżdżało tu niemało ludzi z zawieszonymi na piersiach pacyfami. Rozśpiewane, kolorowe grupki koczowały pod namiotami w jakimś upatrzonym miejscu, a po paru dniach przenosiły się gdzie indziej. W Bieszczadach było dość miejsca, by zapomnieć o kłopotach, odreagować i poczuć się wolnym.
Piotr Dmyszewicz uciekł tu z Wrocławia. Zaczął pracę w jednym z wiejskich gospodarstw. Uczył się murarki, ciesiołki, hodowli zwierząt, a w przerwach rozmyślał, jak w tych górach zapuścić korzenie. Taka okazja wkrótce się nadarzyła. - Zostałem stróżem budowanego na Przysłupiu Caryńskim schroniska studenckiego Politechniki Warszawskiej, początkowo tylko za kąt do spania w piwnicy budynku, później już za skromną opłatą.
Na tym górskim pustkowiu, gdzie częściej widywało się ślady wilków niż ludzi, odnalazł Dmyszewicza Wieńczysław Nowacki - poznany kilka miesięcy wcześniej na jednym z muzycznych festiwali rolnik, hipis, człowiek wolnych zawodów, którego ideą było stworzenie w Bieszczadach plenerowego ośrodka leczenia narkomanów. Na widok doliny Caryńskiego doznał olśnienia. - Od dłuższego czasu szukałem podobnie dziewiczego miejsca - opowiada. - Problem narkomanii wśród młodych Polaków narastał, tymczasem partia i rząd nic w tej kwestii nie robiły. Zresztą w Polsce Ludowej coś takiego jak narkomania oficjalnie nie istniało, choć zagubieni młodzieńcy włóczyli się po ulicach, żarli prochy i wąchali klej.
Piotr Dmyszewicz: - Nie bardzo wierzyłem w powodzenie stworzenia ośrodka dla narkomanów, ale Wienio nie podzielał mojego zdania. Tygodniami podróżował od miasta do miasta, szukając sprzymierzeńców przedsięwzięcia. I takowych znalazł, a wieść o powstającym w Bieszczadach pionierskim projekcie rychło rozniosła się po Polsce. Nawet jacyś hipisi lub ludzie tylko na nich pozujący zaczęli się zjawiać na Przysłupiu, niby z myślą o leczeniu. Przyjmowałem ich w schronisku jak turystów, bo przecież żaden ośrodek jeszcze nie funkcjonował. Niektórzy nie mieli problemów z narkotykami, ale starali się schować w bieszczadzkich lasach przed poborem do wojska, uważali się za pacyfistów.
Wieńczysław Nowacki: - Jeździłem często do Poznania. Tam, w wąskim kręgu osób rozumiejących potrzebę utworzenia takiego "sanatorium", moja koncepcja z wolna nabierała rumieńców. Ale to było środowisko opozycyjne do ówczesnych władz, więc o tych naszych nieformalnych spotkaniach dowiedziała się bezpieka. Kiedy wróciłem w Bieszczady, natychmiast rozesłano informację do jednostek milicji, że na danym terenie przebywa "podejrzany element".
Postanowił urządzić się w Caryńskiem, rzut kamieniem od Przysłupia. W 1975 roku zbudował pierwszą prymitywną chatę. Dawała schronienie oraz możliwość bycia na swoim z dala od wścibskich spojrzeń. Jednak i tam go ktoś wytropił, akurat podczas chwilowej nieobecności, kiedy poszedł przeczekać największe zimowe chłody do przyjaciół w Dwerniku. No więc ten ktoś zapalił zapałkę i po chwili z szałasu został popiół...
Nowacki się nie poddał - po paru dniach na polanie stanął domek z brzozowych bali. Osadnik wykarczował krzaki, obsiał ziemię, kupił stado owiec i kilka krów. Chciał być samowystarczalny jako rolnik, a jednocześnie - zgodnie z powziętym wcześniej zamiarem - angażować w tę pracę ludzi uzależnionych od narkotyków. Kiedyś przeczytał, że praca fizyczna może być dla takich osób najlepszą terapią. - Pomoc obiecali mi specjaliści już doświadczeni w pracy z osobami uzależnionymi, m.in. ksiądz Stanisław Małkowski, doktor Zbigniew Thille, ksiądz profesor Czesław Cekiera. To wszystko działo się jeszcze przed inicjatywą Marka Kotańskiego, w dodatku mieliśmy kurować ludzi w surowych warunkach terenowych.
Za wczesnego Gierka polscy narkomani byli odtruwani w szpitalu psychiatrycznym w Lubiążu, jedynym takim miejscu w Polsce. Psycholog Wiesław Fiszer przyjechał tam pewnego dnia wysłuchać wykładów dotyczących nowatorskich sposobów ratowania ćpunów. Prowadzili je lekarze, którzy liznęli nieco Zachodu, a przewodził im wspomniany Zbigniew Thille. - Rozumiał, że wśród całej palety świrów, lekomanów jest niemało ludzi wartościowych, toteż za wszelką cenę postanowił wyrwać ich z nałogu - wspomina Fiszer. - Traktował ich po przyjacielsku, pochylał się nad nimi niczym ojciec, stosując jednak nieszablonową terapię. Polegała na tym, że zamiast wyłącznego faszerowania pacjentów ciężkimi lekami, włączono system nagród za wytrwałość i fizyczną pracę. Zapraszano później aktorów, piosenkarzy, pokazywano uzależnionym, że warto się wysilić.
Rosnąca popularność prowadzonego przez Thillego oddziału dla narkomanów dość szybko zaczęła drażnić władze. Doszło do nich, że lekarz spoufala się z pacjentami, że jego podwładni jeżdżą do Wrocławia i przywożą stamtąd ćpunów na odtrucie, że zamiast tradycyjnego łykania tabletek stosowane są metody przejęte rodem ze "zgniłego" Zachodu. - Wkrótce Zbyszka przeniesiono do Warszawy, a tam już nie mógł robić tego, co w Lubiążu - tłumaczy Fiszer. - W ten sposób został pozbawiony możliwości pracy z uzależnionymi według własnej koncepcji.
Wiesław Fiszer przejął schedę po Thillem. Starał się leczyć wedle założeń poprzednika, a dodatkowo wprowadzał własne rozwiązania. Któregoś popołudnia odwiedził go Wieńczysław Nowacki, przedstawiając koncepcję utworzenia bieszczadzkiego "sanatorium" dla ćpunów. Energiczny psycholog przyklasnął pomysłowi - kilka miesięcy później pierwsi podopieczni z Lubiąża trafili do Caryńskiego.
Założenie w bieszczadzkiej głuszy terenowego ośrodka leczenia uzależnień miało przekonać niechętnych Nowackiemu włodarzy gminy Lutowiska, że we wsi prowadzony jest naukowy eksperyment, popierany przez państwową jednostkę, czyli szpital psychiatryczny w Lubiążu. Wkrótce w Caryńskiem pobudowano dwie kolejne chaty, żeby pierwsi "kuracjusze" mieli gdzie mieszkać. Do koczującego u podnóża połoniny Nowackiego dołączyli - jako wolontariusze - Edward "Hanys" Hajda, Józef Berestowski i Jerzy "Leon" Bonarek. - Kiedy tylko dowiedziałem się o Wieńku, zaraz zjechałem do Caryńskiego - wspomina ten ostatni. - To było coś w sam raz dla mnie; czułem, że tutaj będę mógł realizować swoje hipisowskie credo wolnościowe i przy okazji nieść pomoc narkomanom.
Później zgrabną chałupkę zbudował hipis Artur Lignowski, pomieszkujący wcześniej tu i ówdzie u dobrych ludzi, ale pragnący wreszcie zawinąć do jakiegoś cichego portu na dłużej. Pojawiła się też Joanna Rumiewicz, którą Nowacki poznał rok wcześniej w środowisku hipisów w Poznaniu. - Ona - opowiada - świetna dziewczyna, ale już silnie uzależniona, potrzebowała szczególnej opieki.
Do Caryńskiego zewsząd ciągnęli ludzie chcący nałykać się wolności. Nowacki nie uznawał jednak pasożytowania, był tu pierwszym gospodarzem i przywódcą, to on zgadzał się kogoś gościć albo nie, to on wyznaczał zadania w kuchni, w polu, w sadzie, przy wypasie owiec i bydła. - Gonił ludzi do roboty bez względu na pogodę - wspomina Andrzej "Amok" Turczynowicz, jeden z pierwszych polskich hipisów. - Starał się utrzymać dyscyplinę i, o dziwo, miał posłuch. Hipisi w Caryńskiem pracowali, nawet czerpali z tego satysfakcję. Część osób w sezonie zajmowała się zbieraniem runa leśnego. Przynoszono kosze grzybów, dziesiątki łubianek borówek, malin, jeżyn. Robiliśmy z nich przetwory, gotując owoce na wielkiej kuchni ustawionej pośrodku polany.
Niżej Nowackiego chatę z kamienia i gliny sklecił Zdzisław Rados, legendarny bieszczadzki rzeźbiarz. Swoją przystań znalazł także jego kompan Johan Cudzich, równie uzdolniony rzeźbiarsko i sprawny w sztuce zbierania runa leśnego. Nadto pojawili się wypalacze węgla, włóczędzy, uciekinierzy przed poborem do armii, rozmaici życiowi rozbitkowie.
Andrzej Turczynowicz: - Nadużyciem byłoby stwierdzenie, że identyfikowali się z ruchem hipisowskim, ale tak samo jak hipisi pragnęli żyć bez nakazów i zakazów. W 1975 i w 1976 roku w Caryńskiem osiedli ludzie, którzy stworzyli chyba pierwszą w Polsce wolnościową komunę, w dużej mierze hipisowską, opartą jednak na codziennej ciężkiej pracy. Władza nie mogła tego rozgryźć - bo z jednej strony jacyś dziwacy, podejrzewani o uprawianie poletek maku i konopi indyjskich, a z drugiej - ludzie urobieni po łokcie przy uprawie ziemi, hodowli zwierząt, zbieractwie. Tylko na zlecenie Nadleśnictwa Lutowiska zasadzili hektary lasu.
Jak wspomina Ryszard "Prezes" Krzeszewski, ówczesny hipis i mieszkaniec Caryńskiego, osadę od początku nieprawdziwie utożsamiano w kręgach lokalnej władzy i wśród części zwykłych obywateli z miejscem, w którym dzieją się rzeczy gorszące. Szeptano o włóczących się po lasach ćpunach, o uprawianiu wolnej miłości, a każda taka plotka rodziła kolejną, jeszcze bardziej wybujałą, nieprawdopodobną. Stąd też naloty esbeków i milicjantów, przeszukiwanie kwater, a później pierwsza próba zniszczenia zabudowy na polecenie pułkownika Kazimierza Doskoczyńskiego, administratora rządowych ośrodków wypoczynkowych w Bieszczadach.
Nowacki: - Kiedyś pułkownik zaproponował mi pracę strażnika łowieckiego, rzecz jasna w zamian za konkretne informacje. Odmówiłem. Odtąd nie było tygodnia, by nie nasyłał na Caryńskie swoich przybocznych i milicji. Ciągle kogoś albo czegoś szukano: rozmaitych uciekinierów, sideł na dziką zwierzynę, bimbrowni, broni, poletek maku, narkotyków. Rozumiałem, że chce nas stąd wyrzucić, dlatego uczulałem swoich podopiecznych, że jeśli któryś z nich zaćpa, a sprawa dojdzie do pułkownika, będzie to początek końca Caryńskiego.
- Pewnie że zdarzały się przypadki brania narkotyków przemyconych jakimś sposobem do wsi, jednak działo się to niezwykle rzadko - opowiada Wiesław Fiszer. - Uzależnionych pilnowali nie tylko Wieniek ze współpracownikami, ale też zbieracze runa, na co dzień nie żałujący sobie alkoholu. To było naprawdę niesamowite.
W dolinie Caryńskiego latem stacjonowali harcerze z Łodzi. Jak wspomina Nowacki, w tym czasie już funkcjonowała osada rolników i hipisów, toteż w sztabie operacji "Bieszczady’40" w Ustrzykach Dolnych zwołano specjalną naradę poświęconą ewentualnym relacjom harcerzy z miejscowymi i mogącymi wynikać z tego tytułu zagrożeniami. - W tejże stanicy pracował Janusz Boisse, nauczyciel geografii z pierwszego liceum w Łodzi. Był zachwycony tym, co robimy, popierał nasze działania dotyczące leczenia narkomanów. Opowiadał, jak nas na naradzie w Ustrzykach oceniano - że jesteśmy ćpunami, złodziejami, nierobami. Tak w latach siedemdziesiątych postrzegano w zasadzie wszystkie nieformalne grupy. Janusz starał się nas bronić, tłumaczyć, co w istocie robimy i jak jest to ważne. Potem pomógł nam kupić deski na budowę kolejnej chaty i załatwić wojskową ciężarówkę, która dowiozła drewno na miejsce...
Jerzy "Leon" Bonarek: - Od harcerzy dostaliśmy też kuchnię polową; chodzili z nami do pracy przy leśnych uprawach, czasami przynosili jedzenie, bo mieli go naprawdę dużo. Ta stanica była dla naszej hipisowskiej osady swego rodzaju buforem, chroniącym nas przed "eksmisją". Władze widziały, że się dogadujemy. Gdyby było inaczej, z miejsca by nas spacyfikowano.
W 1977 Caryńskie okrzepło. Obsiewano ziemię, hodowano inwentarz, wyprawiano się wiosną na ślimaki, latem na jagody, a jesienią na szyszki. I metodą codziennej fizycznej pracy kurowano narkomanów. W kilku prymitywnych domostwach z wolna zapuszczali korzenie ludzie rzuceni w Bieszczady ze Śląska i Wielkopolski, z Pomorza i Mazowsza, z najróżniejszych krain, by z dala od fabryk i blokowisk szukać sposobu na życie. Przyjeżdżali także na poszpitalną rekonwalescencję wychudzeni młodzieńcy z podkrążonymi oczami, równie wychudzone dziewczęta z zapadniętymi piersiami, by tutaj, w leśnym "sanatorium", odzyskiwać siły witalne i naprawiać pokiereszowaną psyche.
Nie zawsze leczenie przynosiło oczekiwane rezultaty. Zbieracz runa "Hawryłko" był wprawdzie tylko obserwatorem, ale zapamiętał chłopaka przezwiskiem "Jagódka". - Przybył do Caryńskiego podratować nadwerężone dragami zdrowie. Harował sumiennie, a że był zabójczo przystojny, to kochały się w nim wszystkie okoliczne harcerki. Kiedyś odwiedzili go rodzice. Wieczorem długo z nim rozmawiali, cieszyli się, że pokonuje narkotykowy nałóg, no a tydzień później "Jagódka" nieoczekiwanie zniknął. Znaleziono go na łące sto kilometrów dalej, aż pod Przemyślem. Przedawkował...
Psycholog Wiesław Fiszer: - Od początku zakładałem, że nie wszystkim rehabilitowanym w Bieszczadach uda się wyjść na prostą. Ale warto było podjąć ten eksperyment choćby dla kilku osób. Część narkomanów leczonych w Caryńskiem całkowicie pokonała uzależnienie, inni trafili później do nowego ośrodka w Bolanowie pod Lubinem. Nie zapomnę, jak przyjechał tam Marek Kotański. Kiedy zobaczył, co robimy, powiedział, że Monar wypuszcza od siebie żołnierzy, a Bolanów komandosów. Byłem dumny, bo stosowaliśmy doświadczenia właśnie z Caryńskiego.
Dopóki Caryńskie kojarzono z hipisami i prowadzonym tam gospodarstwem rolnym, władza wprawdzie się krzywiła, ale brutalnie nie ingerowała. Do czasu, aż Nowacki zaangażował się w politykę, a tego już ludowa władza tolerować nie mogła. - Po wypadkach w Radomiu i Ursusie w czerwcu 1976 roku Wieniek zaczął współpracę z Komitetem Obrony Robotników - wspomina Piotr Dmyszewicz. - Przywoził ulotki, gazetki, a my pomagaliśmy mu je powielać i rozprowadzać. W Bieszczadach mieszkało wtedy wiele osób próbujących w jakiś sposób podszczypywać PRL, więc te kolportowane materiały trafiały na podatny grunt.
W październiku 1977 z rozkazu pułkownika Doskoczyńskiego wojsko i milicja - pod nieobecność pracujących w lesie osadników - weszły do Caryńskiego. Podcięto krokwie w chatach, zniszczono wyposażenie, m.in. cenne książki. - Wtedy akurat zaplanowałem kurs pekaesem do Ustrzyk, żeby kupić ziemniaki na zimę - pamięta Nowacki. - Na przystanku w Lutowiskach do autobusu weszli milicjanci. Skuli mi ręce i wyprowadzili na ulicę jak bandytę. Dwie godziny później siedziałem już w areszcie śledczym w Sanoku. W osadzie zarekwirowano cały żywy inwentarz, następnie aresztowano kilka napotkanych w pobliżu osób. Postawiono nam różne zarzuty, w tym nielegalnego budownictwa i włóczęgostwa.
24 grudnia 1977 roku specjalna grupa milicji z Krosna zrównała zabudowę Caryńskiego z ziemią.
Krzysztof Potaczała
*****
Krzysztof Potaczała - dziennikarz, reporter, autor książek: "KSU - rejestracja buntu", "Bieszczady w PRL-u" i "Bieszczady w PRL-u 2".